Śmierć faszyzmowi, wolność narodowi... Krótka przeprawa przez JUGOSŁOWIAŃSKIE FILMY PARTYZANCKIE


Realizowane w byłej Jugosławii filmy o partyzantach i ich walkach toczonych w latach 1941-45 stanowią ciekawą wizytówkę tego kraju i piękny przykład zbudowania czegoś wyjątkowego (specyficznego gatunku filmowego) na niekorzystnym gruncie (koszmarze wojny). Co ciekawe, już w 1943 – i to w Hollywood – powstał film o jugosłowiańskich bojownikach (Czetnicy w reżyserii Louisa Kinga opowiadający o generale Dražy Mihailoviciu). Jednym z czołowych przywódców antyfaszystowskiego ruchu oporu był Josip Broz Tito, który po zakończeniu wojny stanął na czele Socjalistycznej Republiki Jugosławii. Powojenne kino stało się wtedy narzędziem w wojnie ideologicznej, osiągając kulminację wraz z występem Richarda Burtona w roli wielkiego Tito (Piąta ofensywa, 1973, reż. Stipe Delić).

Za pierwszy jugosłowiański film partyzancki uważana jest Slavica (1947, reż. Vjekoslav Afrić), z czasem temat zyskiwał coraz więcej aspektów komercyjnych i docierał na zagraniczne salony (np. trzy wyróżnienia w Cannes dla Ostatniego mostu Helmuta Käutnera z 1954; nominacje do Oscara w kat. film obcojęzyczny dla Trzech Aleksandra Petrovicia z 1965 i Bitwy nad Neretwą Veljko Bulajicia z 1969). Wspierane przez rząd projekty filmowe często uzyskiwały pokaźne budżety pozwalające pokazać na ekranie imponujące sceny masowe i efektowne sekwencje bitewne. W powszechnej opinii gatunek jest krytykowany za powtarzalność motywów i jednowymiarowe typy postaci, patetyczne dialogi i czarno biały podział na dobrych i złych, a także przywiązywanie większej wagi do krajobrazów, mniejszej zaś do scenariusza. To wszystko zbliża filmy partyzanckie do klasycznych amerykańskich westernów.

Warto przyjrzeć się temu gatunkowi bliżej, dlatego zdecydowałem się podjąć wyprawę, która miała na celu wyszukanie perełek kina partyzanckiego. Zebrałem do tego zadania małą ekipę poszukiwawczą, w skład której oprócz mnie weszli partyzanci: Caligula, Haku, Simply i Wongo. Ich działalność można też zaobserwować wpisując w wyszukiwarkę hasła: La Fin Absolue du MondeKinomisja i The Blog That Screamed.

CALIGULA

Walter broni Sarajewa (1972), reż. Hajrudin Krvavac

Rok 1944. W obliczu nadciągającej klęski i coraz częstszych bombardowań ze strony wojsk alianckich, niemieckie dowództwo postanawia przerzucić Grupę Armii E z Bałkanów na ziemię ojczystą. Aby tego dokonać, Wehrmacht musi przetransportować odpowiednie zapasy paliwa z magazynu w Sarajewie. Istnieje obawa, że cała akcja może zostać storpedowana przez oddziały partyzanckie, toteż Sicherheitsdienst robi wszystko, co może, aby odnaleźć i wyeliminować przewodzącego rebeliantom, tajemniczego osobnika imieniem Walter…

Partyzantka w wydaniu szpiegowsko-awanturniczym. Zamiast zwyczajowych rozbuchanych potyczek mamy tutaj kameralną zabawę w podchody, z rzadka przetykaną bardziej spektakularnymi sekwencjami akcji. Co nie oznacza bynajmniej, że w trakcie seansu wieje nudą. Zasłużony dla gatunku Krvavac stawia na liczne zwroty akcji, co miejscami osiąga wręcz absurdalne rozmiary: łatwo w trakcie seansu pogubić się kto gra po czyjej stronie, kto jest podwójnym agentem, kto wtyką, kto wtykę udaje, w skrócie: komu ufać należy. Kiedy zaś trzeba, twórcy dociskają pedał gazu, jak ma to miejsce np. w scenie pościgu wąskimi uliczkami bośniackiej stolicy czy podczas klimatycznej strzelaniny na miejskim placu. Szczęśliwie całość miga się także od nachalnej propagandy, większość patosu i deklaratywnych dialogów zachowując na potrzeby finału, w którym padają podniosłe słowa „To miasto jest Walterem!”. 

Afektowany przypływ emocji pokonanego Standartenführera von Dietricha (znany z częstego odtwarzania ról nazistów, w tym m.in. na potrzeby innego partyzanckiego eposu Krvavaca Most [1969], enerdowski aktor Hannjo Hasse) poprzedza emocjonująca sekwencja porwania pociągu wypełnionego paliwem przeznaczonym dla leniącej się w słońcu armii generała Löhra. To tutaj w pełnej krasie objawia się para-hollywoodzki rozmach Titowskiej machiny kinematograficznej, zapatrzonej w eskapistyczne jankeskie widowiska pokroju Parszywej dwunastki (1967) czy Tylko dla orłów (1968). Co ciekawe, Walter w rodzimej Jugosławii odniósł sukces, ale prawdziwym hitem okazał się dopiero w… Chinach. Film do dziś powtarzany jest w tamtejszej telewizji, a po premierze jego oddźwięk w maoistowskim raju miał być tak potężny, że niektórzy spośród widzów nadawali swoim dzieciom imiona na cześć bohaterów historii. Zaiste, „kino najważniejszą ze sztuk”!

Partyzanci / Hell River (1974), reż. Stole Janković


Tytułowi partyzanci odbijają z niemieckiego konwoju transport Żydów. Wśród nich znajduje się młoda Austriaczka Anna (Brioni Farrell), ukochana dowodzącego konwojem kapitana Kurta Kohlera (Adam West). Od tej pory sprawa staje się osobista: niemiecki oficer zrobi wszystko, aby odzyskać swoją brankę z plemienia Untermenschów…

Film Jankovića przez większość czasu ogląda się jak bezjajeczne nazisploitation: tandetny wątek romansowy à la wzbogacony partyjnym uranem Nocny portier (1974) gra tu pierwsze skrzypce, brakuje jedynie gwałtów i tortur. W zamian otrzymujemy jednak galerię bajecznie przerysowanych postaci. Kapitan Kohler zrazu jawi się jako bezwolna ofiara trybów historii, by po chwili pokazać prawdziwe oblicze szui i łajdaka. Na drugim biegunie jest mądry, rozważny i ogólnie pocieszny przywódca komunistów odtwarzany przez Roda Taylora (któremu w wersji kinowej, ni stąd, ni zowąd, tak po prostu, nagle wyrasta wąs). Na drugim planie mamy zaś naiwną młódkę „zawsze dziewicę” oraz masę figur pobocznych, które rozrysowane zostały według złotej zasady: Niemiec = świnia, czetnik = świnia (nawet jeśli początkowo myślimy, że nie świnia), dowolna osoba w futrzanej czapie z czerwoną gwiazdą = towarzysz na schwał, co muchy by nie skrzywdził, chyba że w samoobronie. 

Komiksową strukturę całości dodatkowo podkręcają takie smaczki, jak scena w której hitlerowski generał stoi przed mapą Europy i niczym Juliusz Cezar w zeszytach z cyklu o Asterixie wygłasza tyradę o tym, że „cały świat jest u niemieckich stóp i tylko ci cholerni Jugosłowianie stawiają czynny opór”. W takich okolicznościach przyrody nie pozostaje nam nic innego, jak zawierzyć twórcom i czerpać wstydliwą rozkosz z tej internacjonalistycznej fanfaronady. Jedynym, który zdaje się nie bawić zbyt dobrze, jest Adam „Bruce Wayne” West, który po zrzuceniu kostiumu Batmana i przebraniu się za nazistowskiego sadystę sprawia wrażenie zagubionego i napiętego, jakby bał się, że ktoś mu wypomni, że tylko świnie siedzą w kinie. Gdy dorzucić do tego przeciągłe spojrzenia kochanków miotane wichrami wojny i przepełnione rewolucyjną tęsknotą przyśpiewki wchodzące w najbardziej dramatycznych momentach, to otrzymamy agitkę tak perfekcyjną, że aż robi się przed oczyma czerwono. Warto przy tym dodać, że w jugosłowiańskiej telewizji prezentowana była dłuższa, aż trzygodzinna wersja filmu, w której krzepienia serc i wzruszeń bratnich z pewnością było dwukrotnie więcej.

MARIUSZ CZERNIC

Kozara (1962), reż. Veljko Bulajić


Do wioski Podkozara w Bośni zmierza kolumna czołgów i wozów wypełniona niemieckimi żołnierzami. Celem okupantów jest wywołanie strachu, pokazanie jak potężna i mściwa jest niemiecka machina wojenna. Mężczyźni z wioski zostają dla przykładu rozstrzelani, a pozostali cywile (kobiety, dzieci, starcy) są wzięci żywcem do obozów koncentracyjnych. W ten sposób Veljko Bulajic zarysowuje konflikt jako wstęp do wielkiej bitwy pod Kozarą w północno-zachodniej Bośni. W czerwcu i lipcu 1942 roku oddział jugosłowiańskich partyzantów wspierany przez uchodźców z okolicznych wiosek toczył bezwzględną walkę z ofensywą niemiecką wspomaganą przez chorwackich ustaszy. 

Reżyser Veljko Bulajic swoim podejściem do przedstawienia wojennych realiów zdobył uznanie za granicą. Jego barwny, niemal trzygodzinny spektakl z międzynarodową obsadą – Bitwa nad Neretwą (1969) – wyróżniono nominacją do Oscara w kategorii Najlepszy film obcojęzyczny. Jednakże Kozara – mimo wyłożonych mniejszych nakładów finansowych – również robi ogromne wrażenie zarówno jeśli chodzi o sekwencje batalistyczne, jak i portret zbiorowości jednoczącej się we wspólnym celu. Sceny masowe zostały sfilmowane w szerokich planach, co jest typowe dla gigantów historycznych, bo tak najlepiej ukazać inscenizacyjny rozmach i wysokie koszty produkcji. Ale jest kilka sekwencji, które filmowcy rozegrali dość innowacyjnie, jak np. nocne przedzieranie się rebeliantów pod intensywnym ostrzałem wroga. Poruszająca jest scena, gdy dziewczyna widząc swojego ukochanego, nie potrafi mu dać znaku życia, gdyż przed chwilą została zgwałcona. Trudno też zapomnieć fragment, w którym Sorga (Bata Zivojinovic) ukrywa się w jaskini z dzieckiem, gdy akurat do kryjówki zbliżają się Niemcy – jedną ręką próbuje powstrzymać dziecko przed płaczem, a drugą sięga po granat. 

Z tłumu zbiorowości kamera wychwytuje zwyczajne twarze ludzi udręczonych, ale gotowych do podjęcia walki w obronie ojczyzny. Postacie są stereotypowe, bez pogłębionej psychologii, a losy bohaterów nierzadko są ukazywane w melodramatycznym tonie i z patetyczną muzyką w tle. Dowódcą partyzantów jest Vuksa (Bert Sotlar) – w razie niepowodzenia cała krytyka spada na niego i musi się liczyć z przypadkami buntu i groźbą sądu. Jeden z bohaterów zmaga się z problemem natury emocjonalnej – dowiaduje się o rozstrzelaniu dziewczyny towarzysza broni i boi się przekazać przyjacielowi tę smutną wiadomość. Rozstanie zamiast długoletniego związku grozi także innej parze kochanków – Milji i Mitarowi, odgrywanych przez młodych wykonawców (Milena Dravic i Ljubisa Samardzic), którzy wkrótce staną się popularnymi gwiazdami kina krajowego i laureatami ważnych nagród festiwalowych.

Kozara to interesujące spojrzenie na wojnę, znakomicie wyreżyserowane, gloryfikujące zwykłego człowieka gotowego w krytycznym momencie stawić czoła przeciwnościom. Produkcję uhonorowano Złotym Medalem na Moskiewskim Festiwalu Filmowym. W roli epizodycznej – jako Niemiec oślepiony wybuchem – wystąpił Branko Lustig, który w późniejszych latach odnosił sukcesy jako producent; zdobył dwa Oscary – za Listę Schindlera (1993) i Gladiatora (2000).

Dywersanci (1967), reż. Hajrudin Krvavac


Niemieckie samoloty regularnie ostrzeliwują płaskowyż górski w Bośni, gdzie stacjonuje brygada partyzantów. W błyskawicznym tempie zwiększa się ilość zabitych i rannych, więc dowódca brygady decyduje o ewakuacji. Za kilka dni utworzony w terenie szpital ma przenieść się na obszary niekontrolowane przez Niemców. Aby ewakuacja się udała trzeba oczyścić niebo z wrogich maszyn. W tym celu zostaje wysłany oddział „ochotników”, który ma przedrzeć się za linie wroga i zniszczyć ich samoloty. Pięcioosobowa grupa pod dowództwem Korcagina (Bata Zivojinovic) wyrusza na samobójczą misję w kierunku niemieckiego lotniska, po drodze łącząc siły z Doktorem (Rade Markovic), wsławionym licznymi antyfaszystowskimi akcjami, oraz z dwoma towarzyszami, którzy nie wzbudzają zaufania. Już po pierwszej brawurowej akcji na moście pojawiają się poważne komplikacje – radiostacja zostaje uszkodzona, a jeden z dywersantów wychodzi z akcji pół żywy, stając się przeszkodą w powodzeniu misji.

Film trwa około 80 minut, ale jest czas nie tylko na efektowną wojenną rozpierduchę, lecz także na chwile zadumy i rozmowy, potrzebne do przedstawienia galerii zróżnicowanych bohaterów. Zarysy postaci nie są skomplikowane i tak jak w większości filmów gatunku są to ludzie reprezentujący konkretny typ osobowości, a nie złożone i wiarygodne psychologicznie charaktery. Są jednak dobrze, a momentami wręcz brawurowo, zagrane. Na przykład odtwórca roli Cygana o imieniu Gavran, Jovan Janicijevic, zapada w pamięć. Zagrał jakby wbrew warunkom, z twarzy wygląda na zakapiora, a jego postać okazuje się wyjątkowo wrażliwa. Znakomity jest także Ljubisa Samardzic jako lekkomyślny, a właściwie to szalony i niebezpieczny, sabotażysta Sarac.

Nie brak tu pełnych napięcia momentów, takich jak akcja na torach, niewykluczone że zainspirowana Pociągiem (1964) Johna Frankenheimera, albo scena, w której Niemcy stają przed drzwiami z tabliczką informującą o zakażonych tyfusem. Widz wie, że to ściema dla zmylenia Niemców, ale czy zadziała w tym przypadku? Wreszcie gdy dochodzi do finału mamy piękny pokaz możliwości jugosłowiańskich filmowców, pirotechników i aktorów. Nie jest łatwo przewidzieć, kto ostatecznie pozostanie przy życiu. Choć intryga została wyraźnie odciśnięta od szablonu, zadbano o wystarczającą ilość atrakcji, by utrzymać zainteresowanie spragnionych wrażeń widzów. Solidnie wybrzmiewa też motyw odpowiedzialności za los towarzyszy. Musi się więc pojawić pytanie – czy należy (czy warto) poświęcić jedno lub kilka żyć, aby ocalić setki wojennych sojuszników? Dla pasjonatów kina sensacyjno-wojennego jest to produkcja równie wartościowa, co nakręcona większym nakładem finansowym Parszywa dwunastka (1967) Roberta Aldricha.

KUBA HACZEK

Trzy (1965), reż. Aleksandar Petrović

Trzy składa się z trzech historii połączonych postacią głównego bohatera, Miloša Bojanića (Velimir „Bata” Živojinović), który w każdej opowieści odgrywa rolę uczestnika wojennych wydarzeń: w pierwszej jest świadkiem próby rozstrzelania podającego się za dziennikarza uciekiniera z Belgradu, który nie mogąc się wylegitymować, zostaje uznany za szpiega. Presja tłumu, gorączkowa chęć rozładowania nagromadzonej i pulsującej wśród nich energii doprowadzają do tragedii; jedynym próbującym ratować obcego mu człowieka jest student Miloš. W drugiej części, bohater Baty jest już na pierwszym planie – to partyzant ścigany przez niemieckich żołnierzy, który podczas ucieczki spotyka towarzysza niedoli. Próbują razem dostać się do miejsca stacjonowania ich wojska, jednak któryś z nich będzie musiał oddać swoje życie w zamian za wolność kolegi. W ostatniej opowieści, dziejącej się pod koniec wojny, Miloš jest już dowódcą oddziału, w którego gestii jest los kolaborantów i sabotażystów jugosłowiańskich schwytanych w pobliskiej okolicy. Prócz żołnierzy i funkcjonariuszy jest także kobieta, kochanka niemieckiego majora, która prawdopodobnie była szpiegiem pracującym dla wroga.

Śmierć odarta z tajemnicy, na placu boju, nagła i bezlitosna, zadana brutalnie, za domniemaną zdradę – oto bohaterka uznanego filmu Petrovicia, obsypanego nagrodami na europejskich festiwalach, a w 1967 roku nawet nominowanego do Oscara w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny. Oparty na opowiadaniach partyzanta Antonije Isakovicia, który opisywał w nich własne przeżycia, jest zbudowany niczym grecka tragedia, gdzie nad każdą z części pieczę trzymają starożytne bóstwa. Tanatos wraz z Erosem i Tyche skutecznie nie pozwalają na wytchnienie bohaterom filmu, których działania z góry skazane są na klęskę. Trzy to, jak podkreślał w wywiadach reżyser, realistyczny antywojenny film, ukazujący absurdy i grozę wojny. Petrović prócz skupionej, wyważonej reżyserii, ukazuje w nim swój dokumentalny talent: filmując naturszczyków, niejednokrotnie improwizuje sceny, wszystkie kręcone w naturalnych lokalizacjach. Główny bohater, Miloš to pasywny obserwator zdarzeń, mimo podejmowania prób zapobieżenia śmierci, niemający na bieg zdarzeń zbyt wielkiego wpływu, będący w nieustannym zagrożeniu (metafora stada owiec i gęsi rozganianych i na nowo zbierających się w kupę jest tu dosyć czytelną alegorią ludzkiego losu podczas wojennych zawirowań). Doskonałe zdjęcia Tomislava Pintera oraz efekty perkusyjne Milana Trickovica i Radivoja Vujicia pogłębiają pesymistyczny a momentami wręcz nihilistyczny nastrój obrazu. Dla osób poszukujących antywojennego filmu stworzonego bez tony fajerwerków i banalnych morałów Trzy staje się seansem obowiązkowym.

Most / Przeprawa (1969), reż. Hajrudin Krvavac

Przeprawa to jeden z najbardziej znanych wojennych filmów jugosłowiańskich, obok Dywersantów (1969) i Walter broni Sarajewa (1972) wskazywany jako część nieformalnej „wojennej trylogii” Hajrudina Krvavaca. Historia garstki partyzantów skompletowanych w drużynę, której celem jest wysadzenie w powietrze doskonale strzeżonego mostu, mającego strategiczne znaczenie w walce z niemieckim okupantem. Ta fikcyjna opowieść autorstwa Predraga Golubovica i Djordje Lebovica wpisuje się w nurt men on mission, rozpoznawalny w międzynarodowym kinie poprzez takie hity jak Parszywa dwunastka czy Komandosi z Nawarony (nie bez kozery wspominam o filmie Hamiltona, gdyż zarówno w nim jak i w Przeprawie celem zniszczenia jest ten sam most na rzece Tarze). 

Grupa próbująca dokonać niemożliwego jest wyselekcjonowana przez Tygrysa (Velimir 'Bata' Zivojinovic), w jej skład wchodzi elita tamtejszej partyzantki oraz architekt – autor projektu mostu znający miejsce, w którym konstrukcja powinna być wysadzona (jak nietrudno się domyślić nie czujący chęci do współpracy z partyzantami). Całości towarzyszy włoska pieśń partyzancka „Bella Ciao”, na nowo odkryta przez film Krvavaca, której kariera od czasu premiery Przeprawy rozwinęła się z prędkością wirusa i dziś jest śpiewana przy okazji wszelkiego rodzaju protestów politycznych, najczęściej jednak bez zrozumienia jej prawdziwego sensu (autorkami tej początkowo ludowej pieśni były kobiety pracujące przy pieleniu chwastów na polach ryżowych). Film jest świetnie zrealizowany i wyraźnie nastawiony na rozrywkę, ma także dużo mniej akcentów propagandowych od innych ówczesnych yugo-warów. Charakterystyczne dla tego typu kina fałszywe tropy, postacie podwójnych agentów i niepewność jutra są przemieszane ze scenami pełnymi akcji, nie dając widzowi czasu na wytchnienie. Świetna rzecz na wprowadzenie w nurt wojennego kina jugosłowiańskiego. 

SIMPLY

Wzgórza Zelengory (1976), reż. Zdravko Velimirović

Choć Jugosławia stanowiła drugorzędny teatr działań bojowych II WŚ, tamtejszy ruch oporu dał się Adolfowi we znaki w wymiarze strategicznym. Doskonale dowodzona komunistyczna armia partyzancka Broz Tity, w trakcie całej wojny wiązała ok. 400 tys. żołnierzy Wehrmachtu, SS i sił kolaboranckich, których zabrakło w decydujących momentach na froncie wschodnim. Przeciwko partyzantom przeprowadzono sześć zakrojonych na wielką skalę kampanii, zakończonych fiaskiem. Akcja filmu dzieje się podczas tzw. Piątej Ofensywy (Operacja „Schwarz”) w maju 1943, której zadaniem było okrążenie głównych sił Tity w górach południowej Bośni. O taktycznym sukcesie partyzantów zadecydowała krwawa bitwa pod Sutjeską, gdzie za cenę ogromnych strat (7500 poległych, ponad 1/3 stanu), udało się wyprowadzić większość oddziałów z kotła. Film Velimirovicia przybliża heroiczny epizod tej bitwy, ukazany na kształt swego rodzaju titowskich Termopil.

Ljubin Grob – łagodny, zalesiony stok w paśmie Zelengory. Sforsować go to znaleźć najdogodniejszy dostęp do rozległej przełęczy, gdzie właśnie przebiega ewakuacja nie kończącej się kolumny rannych. Śledzimy losy małego oddziału titowców, który założył tu gniazdo oporu i przez 24 godziny odpiera ataki z lądu i powietrza, osłaniając przeprawę. Straceńcami dowodzi komisarz polityczny o stroskanym obliczu Siergieja Bondarczuka, w cywilu nauczyciel matematyki. Część grupy to jego byli uczniowie. W takim kinie najlepiej za bardzo się do nikogo nie przywiązywać, eliminacją bohaterów rządzi pełna asymetria, jak to na wojnie. Morale walczących prostodusznymi sucharami podnosi przez cały czas Boro (Bata Żivojnović, któżby inny!) „kuloodporny” Czarnogórzec zwany Wielkim Łbem. „Pocałujcie tę ziemię martwymi ustami!” – wyje kosząc z biodra wrażą tyralierę przy pomocy trofiejnego MG-42, zwanego pieszczotliwie „piłą Adolfa”. Czarna (Liljana Dragutinović) w chwilach wytchnienia śpiewa pod świerkiem somnambuliczne dumki wpatrzona w nicość, ale w boju to chemicznie czysta egzemplifikacja girl power z gwiazdą na furażerce i plującym ołowiem Schmeisserem, zawsze na pierwszej linii. Mocnym ogniwem oddziału jest też Andreas, niemiecki komunista nienawidzący rodaków, którzy haniebnie „zniszczyli demokrację”. 

Obie strony stosują fortele wojenne atakując z zaskoczenia w mundurach przeciwnika, obie też nie biorą jeńców. Tyle że u partyzantów tylko raz ponosi jednego, który kiedyś cudem ocalał z masakry rannych i teraz wybija do nogi kilkunastu wziętych do niewoli. Za karę zostaje... wykluczony z partii. Niemcy natomiast przywiązują pojmanych do drzew i palą żywcem (mocna scena z zoomami na konwulsyjne detale w stylu Lucio Fulciego). Ale nie mamy tu do czynienia z demonizowaniem wroga na siłę. Przeciwnikami Jugosłowian są bowiem SS-mani z okrytej wyjątkowo ponurą sławą dywizji Prinz Eugen, rekrutowanej z Niemców z Banatu i Chorwacji oraz lokalnych volksdeutschów. Prinz Eugen stosowała dokładnie te same metody, co brygada Oskara Dirlewangera w Powstaniu Warszawskim.

Wzgórza Zelengory to solidna plenerowa produkcja z przejrzystym montażem masowych scen wymiany ognia (szczególnie ważne w obrazach wojennych i niestety nie zawsze respektowane w kinie polskim) i niezłą pirotechniką. Wylatujące w powietrze potężne sosny i świerki wypadają bardzo efektownie. W kinie PRL-u do imitacji wszelkich wybuchów używano... kostek trotylu, tu prawdopodobnie też. Wadą jest irytujący spadek tempa pod koniec, za sprawą przydługiej i napakowanej frazesami sceny partyjnego sądu nad parą młodych kochanków-dezerterów. 

Film ma kilka niesamowitych momentów, które wyróżniają go z powodzi podobnych wojennych produkcyjniaków. Jak godna Remarque'a scena przerwania ognia, gdy obie strony wzajemnie szachują się na pozycjach przedzielonych „ziemią niczyją”. Jeden z partyzantów intonuje na harmonijce smętną melodię, którą za chwilę podejmie na takim samym instrumencie młody Niemiec. Grają przez chwilę unisono, ponad podziałami. Koncert urywa się, gdy SS-man przypominający Joe Spinella powala niemieckiego harmonijkarza serią w plecy. Albo godna horroru sekwencja z hordą chorych na tyfus, która wyłania się z gęstwiny podczas kaźni pojmanych partyzantów. Żywcem wyjęta z Breughla Starszego i Jamesa Ensora dziaderska ciżba brodatych łachmaniarzy wrzuca do ognia młodziutkiego SS-mana (który właśnie uratował życie parze bohaterów), tańcząc dookoła w układzie przypominającym czeczeński zikr. Ich mamrotana na jednym tonie „mantra” napawa grozą, jakiej nie powstydziliby się awangardowi radykałowie z kolektywu Neue Slovenische Kunst. W końcu tysiące brudnych, śmierdzących kalek, rannych, chorych, wiecznie pijanych i zagarniających wszelką możliwą przestrzeń to stały powojenny pejzaż, którego nie przysłonią żadne parady zwycięstwa.

WONGO

Krew na śniegu (1967), reż. Đorđe Kadijević


Wybitny debiut najważniejszego bałkańskiego twórcy kina grozy. Đorđe Kadijević dał się poznać z czarno-białych gotyków oraz barwnych folk-horrorów. Pionierska na jugosłowiańskim gruncie Leptirica (1973) oraz Święte miejsce (1990), oryginalna adaptacja gogolowskiego Wija, zostały już odkryte przez zachodnich widzów. A przynajmniej przez tych z nich, których znajomość gatunku wykracza daleko poza Piłę i Jordana Peele’a. Odrestaurowane, po latach przeżywają należny im renesans. Pierwszy, wojenny film Kadijevića wydaje się być dziełem totalnie zapomnianym.

Fabuła rozgrywa się podczas okupacji, w odizolowanej górskiej osadzie. Mieszkańcy sposobią się do Wigilii, ich rutynę zakłóca pojawienie się dwóch zestrzelonych alianckich lotników – w tym jednego czarnoskórego. Niespodziewani goście zasiadają do suto zastawionego stołu. Taki obraz Ostatniej wieczerzy – z udziałem kudłatych czetników i łysiejącego Murzyna – namalowałby Da Vinci, gdyby struł się rakiją. Obcy żołnierze ni w ząb nie rozumieją słowiańskiej mowy, a także – jak na prawdziwych hamburgerojadów przystało – nic nie kumają ze złożonej lokalnej specyfiki. Przeto nie dziwi, że mylą serbskich kolaborantów z komunistycznymi, titowskimi partyzantami, do których obozu pragnęli się przedostać. Niemniej traktowani są wyjątkowo serdecznie. Białas zaskarbia sobie uznanie prostych włościan okiełznując narowistego ogiera, wzięciem cieszy się zapalniczka zippo i techniczna bielizna. Sytuacja ulegnie diametralnej zmianie wraz z informacją, iż owych Amerykanów poszukują stacjonujący w najbliższym mieście Niemcy. Przybysze staną się niewygodnym fantem, choć sami nie będą zadawać sobie sprawy w jakie szambo się wpakowali.

W siole szarogęsi się zastępca dowódcy, Katic (Jovan Janicijevic-Burdus). Niski, krasnoludowaty osobnik w randze zaledwie sierżanta; pod nieobecność naczalstwa wykorzystujący swą pozycję do maksimum. W drugoplanowej, acz istotnej i wyrazistej roli wystąpił Bata Živojinović. Jednoznacznie utożsamiany z ważonym w garnizonowym kotle spécialité jugosłowiańskiej kuchni, brylował nie tylko w partyzanckich widowiskach. Z pokaźnego dorobku wyłowimy szereg perełek: od proceduralnego milicjottesco Nóż (1967) Žiki Mitrovića, przez ekscentryczne yugo-spy Moja luda glava (1971) Vuka Vuco, po easternową opowieść o zemście - Koniec wojny (1984) Dragana Kresoji. Zjawia się na ekranie po królewsku – na grzbiecie białego rumaka. Po okolicy snuje się ponadto milczący Manola (Dušan Janićijević), wioskowy parias i jurodiwy z zawieszonym na szyi nożem. Na jego widok płoszą się konie, a tańczący tłum ustępuje, jakby bał się kontaktu z nieczystym. Nawet jadło otrzymuje wyłącznie na wynos, nieproszony do biesiady, lecz gdy zaistnieje potrzeba, pobratymcy z ulgą wysłużą się nim przy brudnej robocie.

O tym, że Jugole posiadali najbardziej rzeźnicką kinematografię spośród wszystkich demoludów szybko przypomina scena linczu. Kobietę, której mąż przebywał w uwięzieniu, przyłapano z młodym parobkiem. Do cudzołóstwa doszło w dniu religijnego święta, co potęguje ciężar przewiny, a czetnik Katic otrzymuje doskonały podkład, by skorzystać z władzy – rubaszne żarty eskalują w coraz brutalniejszy spektakl upokorzenia. Ofiara, sparowana ze szpetnym kmiotem i wytarmoszona, przechodzi strzyżenie czerepu do gołej skóry – mocno niekonsensualne, ale w pełni demokratyczne, za głosem i przy aplauzie motłochu. W tle pokazali się naturszczycy; ceremonię ze świecami w cerkwi, czy ujęcia ludowego festynu cechuje paradokumentalny autentyzm. Jak na etniczny tygiel przystało, są też cygańscy muzykanci, dopuszczający się kradzieży przy pierwszej okazji – kitrają do bębna spadochron (sic!). Dziś takie zagranie rozsierdziłoby cerberów politycznej poprawności, jednak to owi wędrowni grajkowie jawią się jako ostatni czyści i nieskażeni złem ludzie. Zaś sami Niemcy wejdą dopiero w końcówce, spoglądając na bardach uczyniony przez miejscowych. 

Finał to reżyserski tour de four. Ciąg wymownych, silnych wizualnie, płynnie nawarstwiających się obrazów. Kadijević uderza bezlitośnie niczym wirtuoz srbosjeku z akademii w Jasenovacu. Niezwykle wysoko zawiesił sobie na starcie poprzeczkę i jakby czując, że nie zdoła w tym temacie wiele więcej powiedzieć, w następnych latach przeskoczył z niwy wojennej na grunt horroru. A że było mu to pisane widać już tutaj – złowrogi przemarsz widmowych sylwetek we mgle to zapowiedź jego gotyków.

Marynarz i dziewiętnaście dziewcząt (1971), reż. Milutin Kosovac

Już sam Kazik Staszewski rymował o tym, że „partyzanci Broz-Tity wyzwolili Jugosławię…”, ale udział kultowego barda Serge’a Gainsbourga w dziele opiewającym ów czyn zbrojny to rzecz doprawdy zaskakująca. Tym bardziej, że pojawił się on tam ze swoją wieloletnią towarzyszką życia, Jane Birkin. Skandalizująca francusko-brytyjska para w zgrzebnej produkcji wojennej rodem z demo-ludów to swoiste kuriozum. Fabuła ma prawo być przy tym nieco mniej istotna.

Złożony z kobiet oddział pomaga ewakuować rannych titowców. Wśród nich znajduje się mężczyzna zwany Marynarzem, który trafił pod opiekę sanitariuszek z raną dłoni. Hardy junak szybko poczuje miętę do krasiwej partyzantki, Milji. I nie ma co się dziwić, wszak Jane we frontowej czapce z czerwoną gwiazdą prezentuje się niezwykle uroczo – niczym skowyrna fanka Laibacha. Z kolei Serge trzyma furażerkę pod pagonem skórzanej kurtki i ani razu nie zakłada jej na głowę, jakby bał się przekroczyć granicę obciachu. Odstawia za to akcje godne Rambo, biegając wśród skał ze schmeisserem bądź ciężkim MG 34, zaś jego luba wtóruje mu śląc gorący girl power z lufy karabinu. A o tym, że obydwoje nieźle się bawią świadczy żartobliwa scena w antrakcie strzelaniny, gdy Gainsbourg wręcza Birkinównie zerwany kwiat jako medal. Drugą ważną postać żeńską, sieriozną towarzyszkę Irenę,  gra słoweńska aktorka Spela Rozin – trochę oszpecona tutaj nietwarzową peruką, wcześniej występująca okazyjnie u Rogera Cormana i Antonio Margheritiego. W drużynie znajduje się ponadto zakamuflowany kret, pozostawiający na szlaku łuski z ukrytą w środku bibułką, zawierającą wskazówki dla tropiącej uciekinierów dywizji SS.

Film Kosovaca to jeden z lżejszych, mniej znaczących yugo-warów. Nie posiada inscenizacyjnego rozmachu słynnych batalistycznych kolubryn, ani rzeźnickiego okrucieństwa okupacyjnych fresków Lordana Zafranovića. Pokazana tu przeprawa to bardziej trekking pod ostrzałem w zestawieniu z survivalową grą o przetrwanie z Nagonki (1977) Živojina Pavlovića, czy deliryczno-paranoidalnym dryfem w szaleństwo ze Spojrzenia w słońce (1966) Veljko Bulajića. Obsada na pewno stanowi główny wabik (Gainsbourga we wcieleniu a’la Bata Živojinović nigdzie indziej nie zobaczymy!), niemniej można wymienić dodatkowe smaczki. 

Niewątpliwym walorem są malownicze górskie pejzaże – kręcono wyłącznie w plenerze, bez zdjęć studyjnych. Katalog widoków wzbogaca porcja golizny i to zbiorowej, bowiem panny beztrosko zrzucają odzienie, by zażyć kąpieli w jeziorze. Czuć zdrowy eksploatatorski zmysł, kiedy bohaterka wyłania się z wody z nagim biustem naprzeciw „komitetu powitalnego” – zgrai rozochoconych germańskich oprawców z wilczurami u boku. Do żadnej większej szowinistycznej chamówy w stylu nazisploitation jednak nie dojdzie. To kino pro-kobiece, choć nie feministyczne – przez co ogląda się je bez zażenowania. Filigranowa dziewuszka może próbować bronić się pięściami przed napierającym dryblasem, lecz jej los jest przesądzony, gdyż przewagi masy i wzrostu nie przeskoczy. Jakże dosadnie i szczerze jawi się to na tle obecnych femi-fantazji o wybotoksowanych anorektyczkach kładących na ziemię stukilowych byków. 

Realizm i powagę przełamuje szczypta humoru. Hultajsko wyszedł kurzący papierosa pastuch, który zmienia baranią czapę na furażerkę z krasną zwiezdą, jeśli tylko spostrzeże wyłaniających się partyzantów, a gdy nadleci wrogi samolot to prędko przywdziewa hitlerowski hełm. Na odwrotnym biegunie znajduje się dramatyczna sekwencja z bojowniczką wysadzającą się w powietrze pośród Niemców – ujęta w atrakcyjnym, szerokim planie. Reżyser potrafi też błyskotliwie zagrać detalem: zdemaskowana zdrajczyni zostaje natychmiastowo rozwalona przez inną z dziewcząt; krótki szwenk na przedramię wściekłej egzekutorki ujawnia wytatuowany numer z koncłagru i wszystko staje się jasne – pogarda dla kapusiów musiała wniknąć jej w żyły, jak atrament w skórę.

Wieńczący całość akcent propagandowy wypada dość pociesznie, bo oto Jane Birkin, z kombatanckim sznytem Poli Raksy, unosi lornetkę wypatrując świetlaną przyszłość powojennej Jugosławii. Otrzymujemy zatem przyjemny, niezobowiązujący seans do niedzielnego kotleta lub szopskiej sałaty. I niekoniecznie należy odbierać to określenie jako deprecjonujące – zważywszy, że występy dzisiejszych celebrytów zazwyczaj nie kwalifikują się nawet do kontemplacji na klopie.

***

Polecany artykuł związany z tematem:

Patrycjusz Pająk – „Jugosłowiański film partyzancki - geneza i przemiany gatunku” [w:] Europejskie kino gatunków (Piotr Kletowski & Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016).

0 komentarze:

Prześlij komentarz