Pages

Dzika banda - skorpion w mrowisku

The Wild Bunch (1969 / 145 minut)
reżyseria: Sam Peckinpah
scenariusz: Walon Green, Sam Peckinpah na podst. fabuły Walona Greena i Roya N. Sicknera

Ostrzegam o spojlerach!
Na tym blogu już nieraz pisałem o Dzikiej bandzie, ale po kolejnym obejrzeniu filmu musiałem mu poświęcić oddzielną, obszerniejszą recenzję (częściowo jest to też analiza), gdyż film ten na to zasługuje.

Już na samym początku obserwujemy krwawą strzelaninę, po której już wiemy czego możemy się spodziewać po filmie. Oglądając tę scenę nie wiadomo, komu mamy kibicować, gdyż wszyscy wydają się okrutni i pozbawieni zasad. Z jednej strony banda przestępców dokonuje napadu i chce jak najszybciej opuścić to miejsce z pieniędzmi. Z przeciwnej strony są ludzie reprezentujący prawo, chcą oni powstrzymać bandytów. Taka sytuacja wydawałaby się jasna i logiczna, gdyby nie to, że zamiast w bandytów ci 'obrońcy prawa' strzelają w niewinnych ludzi, którzy na ulicy urządzili sobie procesję. Scena tej masakry została świetnie zmontowana z obrazkami przedstawiającymi dzieci obserwujące sceny śmierci i zniszczenia. Bandyci uciekają, by ze zdumieniem stwierdzić, że zamiast złota i pieniędzy ukradli... uszczelki. W tym momencie już wiedzą, że to była zasadzka, tamci ludzie na nich czekali i nie zabili ich tylko przez swoją nieudolność i brak doświadczenia. Jedynym inteligentnym i chyba najbardziej pozytywnym bohaterem w tej opowieści jest były przestępca i więzień, a obecnie najemnik - Deke Thornton (Robert Ryan).

W klasycznym westernie na końcu mielibyśmy w finale pojedynek wspomnianego Thorntona z przywódcą dzikiej bandy o nazwisku Pike Bishop (William Holden). Ale to nie jest klasyczny western i chociaż akcja zmierza do finałowego starcia obu wspomnianych bohaterów to zakończenie będzie inne, niestereotypowe, brutalne, zaskakujące i wiele mówiące o bohaterach oraz ich podejściu do życia. Finałowa strzelanina to prawdziwa 'perełka' - przemyślana, efektowna, dynamiczna, gwałtowna, świetnie zmontowana i zrealizowana bez kompromisów, bez oglądania się na ówczesną modę.

Bohaterowie maszerują ulicą licząc się z tym, że to może być ich ostatni marsz, próbują uratować młodego Meksykanina. On jednak kończy z poderżniętym gardłem, po czym banda szybko kilkoma strzałami dokonuje zemsty. I wtedy następuje cisza - bandyci mogliby w tym momencie spokojnie wyjechać z fortu. Gdyby wyjechali na pewno natknęliby się na bandę Deke'a Thorntona, doszłoby do walki, z której mogliby wyjść zwycięsko, gdyż ludzie Thorntona to nieudacznicy, którzy w dodatku nie mają nowoczesnej broni. Banda Pike'a Bishopa ma jednak dość uciekania, są gotowi na śmierć i wywołują masakrę. Przeciwko sobie mają wielu meksykańskich żołnierzy, więc nie mają absolutnie żadnych szans. Udaje im się jednak dostać do karabinu maszynowego i zabić wielu Meksykanów. Dlaczego wywołali tę masakrę zamiast próbować uciec? Nie wiadomo. Może chcieli się zrehabilitować za to, że sprzedali broń armii generała Mapache, która na pewno wykorzystałaby ją do zabijania niewinnych ludzi.

Zanim jednak następuje omówione krwawe zakończenie to oglądamy bardzo interesującą, trzymającą w napięciu opowieść o ludziach, dla których życie ludzkie ma niewielkie znaczenie. Wszyscy dbają o pieniądze, w tym celu napadają na banki i pociągi, w tym celu ścigają przestępców, by zdobyć nagrody za ich głowy. Także z powodu pieniędzy prowadzą interesy z takim łajdakiem jak Mapache - ludzie nazywają go generałem, ale to bandyta, wyróżniający się wyjątkowym okrucieństwem, lubiący krwawe zabawy, w których pełni rolę kata. Tego łajdaka, który jest w tym filmie najgorszym czarnym charakterem zagrał perfekcyjnie meksykański aktor i reżyser Emilio Fernandez, najbardziej zapadający w pamięć z całej obsady.

Akcja rozgrywa się w roku 1913, a więc w czasach meksykańskiej rewolucji, kiedy to czasy rewolwerów i Indian już dawno minęły. Dziki Zachód się zmienił, ale ludzie się nie zmienili - nadal są tak samo dzicy, jak dawniej. Bohaterowie filmu są w większości ludźmi starszymi, zmęczonymi życiem, pamiętającymi dawne czasy i próbujący się przystosować do nowej cywilizacji, której symbolem jest samochód, a nie koń.


W filmie nie brakuje niedopowiedzeń, niektóre sceny można analizować i wyciągnąć wiele ciekawych wniosków. Kiedy banda zabija generała Mapache żołnierze nie reagują, tak jakby nie szanowali swojego przywódcy - w tym momencie należy przypomnieć scenę, w której Angel zabija za zdradę swoją byłą dziewczynę, należącą do Mapache. Ciekawe, czy gdyby Angel zastrzelił wówczas generała to sytuacja potoczyłaby się inaczej? To jest pytanie retoryczne - nie poznamy na nie odpowiedzi. Albo gdyby naprzeciwko siebie stanęli do pojedynku Bishop i Thornton, to który z nich by zwyciężył? Po filmie pozostaje wiele pytań, na które samemu należy sobie odpowiedzieć. Nie brakuje tutaj symboli, które można odczytywać na różne sposoby, że wspomnę chociażby o scenie wrzucania skorpiona w mrowisko na początku filmu, będącej metaforyczną zapowiedzią finału - w scenie finałowej strzelaniny czwórka bandytów wygląda właśnie jak skorpion próbujący wydostać się z mrowiska.

Peckinpah po mistrzowsku wyreżyserował ten film, widać że świetnie się czuje w westernie, widać także, że lubi bohaterów, których stworzył wspólnie ze scenarzystą Walonem Greenem. Ci bohaterowie mają więcej wad niż zalet, ale reżyser pokazuje, że istnieją jeszcze gorsi ludzie, pozbawieni jakichkolwiek zasad. W porównaniu z pełnymi nienawiści wysokimi oficerami oraz opętanymi chciwością i żądzą zemsty urzędnikami i przedsiębiorcami tytułowa banda wcale nie jest taka zła - kradną by żyć, zabijają tylko w ostateczności. I chociaż największym zagrożeniem są tu Meksykanie to, zgodnie ze słowami jednego z bohaterów: „Meksyk wygląda jak przedłużenie Teksasu”, wkrótce okazuje się, że nie tylko ziemie są podobne, ale także ludzie.

Znakomita jest w filmie klimatyczna muzyka Jerry'ego Fieldinga. Po pierwszym obejrzeniu nawet nie zauważyłem tej muzyki - tak dobrze wpasowała się w klimat. Kiedy oglądałem kolejny raz to zauważyłem, że muzyka jest po prostu wspaniała, a szczególnie utwory z meksykańskim kolorytem (np. Adelita). Sam Peckinpah perfekcyjnie buduje klimat za pomocą wywołujących duże wrażenie kadrów oraz bardzo dobrych dialogów. Podobnie jak w filmie Arthura Penna Bonnie i Clyde (1967) reżyser inscenizuje strzelaniny, nie oszczędzając widoku podziurawionych jak sito ciał ludzkich. Gdyby Sam Peckinpah nie nakręcił Dzikiej bandy i tak byłby uważany za mistrza antywesternu, gdyż miał już na koncie dwa znakomite filmy tego gatunku: Strzały o zmierzchu (1962) i Major Dundee (1965). Powstanie Dzikiej bandy było momentem kulminacyjnym kariery tegoż twórcy i sprawiło, że odtąd nazywano go „krwawym Samem” lub „krwawym moralistą”, a w latach 70. jeszcze kilkakrotnie udowodnił, że zasługuje na to miano. Należy jednak podkreślić, że przemoc u Peckinpaha nie pełniła roli atrakcyjnego dodatku, mającego przykuć widza do ekranu. Przemoc zarówno w Dzikiej bandzie, jak i innych filmach reżysera była uzasadniona, charakteryzowała bohaterów i świat, w którym żyją. Bo gdyby reżyser chciał stworzyć jedynie atrakcyjne widowisko to na pewno więcej byłoby scen akcji, pokazano by wtedy zapewne masakrę, podczas której dziewczyna Angela ucieka z generałem Mapache, pewnie także scena napadu na pociąg byłaby znacznie bardziej widowiskowa. Peckinpah jednak nie poszedł na łatwiznę, wspierany przez montażystę, autora zdjęć i innych współpracowników stworzył 'gwałtowny dramat' w (anty)westernowym stylu, który nawet po 40 latach świetnie się ogląda.

9 komentarzy:

  1. Po takiej opinii pozostaje mi tylko powiedzieć: nie mogę się doczekać aż zobaczę! :)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli nie oglądałeś filmu to po przeczytaniu mojej opinii popsułeś sobie seans, gdyż nie będzie już efektu zaskoczenia. Ale ostrzegałem o spojlerach, więc nie czuję się winny;)

    OdpowiedzUsuń
  3. ano, dlatego tylko przebiegłem wzrokiem po całym tekście i nie wczytywałem się w detale ;) wrócę do niego jak już będę po seansie ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Film oglądałem dosyć dawno, chociaż po przeczytaniu spoilera zaraz sobie wszystko przypomniałem.

    Pamiętam, że podobał się mi. Jednak i tak dla mnie wzór do naśladowania to "Pewnego razu na dzikim zachodzie". Najlepszy western jaki widziałem. Dzika Banda jest w moim osobistym top5, chociaż jest jeszcze kilka bardzo dobrych filmów z tego gatunku które nie oglądałem.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój numer 1 jeśli chodzi o westerny to także "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie". "Dzika banda" jest na drugim miejscu.
    Pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
  6. To ja będę inny i powiem "W samo południe" :) Ten western zrobił na mnie, póki co największe wrażenie. "Pewnego razu" już mniejsze.

    OdpowiedzUsuń
  7. "High Noon" to bardzo specyficzny western, on do mnie zbytnio nie trafił.

    Za to 15:10 do Yumy z lat 50tych, tematycznie trochę przypominający "W samo południe" jak najbardziej.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeśli chodzi o klasyki z lat 50. to cenię trzy znakomite westerny z roku 1959: Rio Bravo, Ostatni pociąg z Gun Hill i Dwa złote colty.

    Jeśli chodzi zaś o tzw. westerny psychologiczne to bardziej od W samo południe podobają mi się niemal wszystkie westerny Anthony'ego Manna.

    W najbliższą sobotę o 21:00 w programie TV4 będzie emitowany western Ranczo w dolinie, którego reżyserem był Delmer Daves, twórca pierwszej wersji 3:10 do Yumy. Polecam! Ten film podobał mi się bardziej od ...Yumy.

    OdpowiedzUsuń
  9. ja mam spore braki w westernach , także mądrzył się nie będę ;) ale na serio , "high Noon" zrobił na mnie piorunujące wrażenie: nie tyle jako western, co po prostu jako bardzo trzymający w napięciu, precyzyjnie zaplanowany film.

    OdpowiedzUsuń