Pages

W samo południe - czas jest równie bezlitosny, co bandyci

High Noon (1952 / 85 minut)
reżyseria: Fred Zinnemann
scenariusz: Carl Foreman na podst. opowiadania Johna W. Cunninghama The Tin Star

Większość westernów pokazuje Dziki Zachód jako kraj ludzi „wyrywnych”, którzy lubią wszczynać awantury, bijatyki, strzelaniny, nie licząc się z konsekwencjami. Chociaż nazwa „dziki zachód” sugeruje, że taki świat awanturników i wszechobecnej przemocy naprawdę istniał to Fred Zinnemann i scenarzysta Carl Foreman mieli duże zastrzeżenia co do takiego obrazu dawnego Zachodu. W samo południe to western, w którym poznajemy mieszkańców Dzikiego Zachodu jako ludzi, którzy boją się walczyć nawet kiedy mają liczebną przewagę. Ludzie Zachodu w tym filmie nie są ludźmi czynu, zamiast działać wolą przesiadywać w barach albo w ciepłym i bezpiecznym domu, nie wychylając głowy na odstrzał.

W czołówce widzimy trzech podejrzanych typów o wyrazistej, budzącej niepokój, fizjonomii - są oni zapowiedzią terroru, który ma przybyć pociągiem do miasteczka Hadleyville wraz z wybiciem godziny dwunastej. Bandyci czekają na stacji na zbliżający się pociąg, którym ma przyjechać ich szef. We czwórkę zamierzają opanować miasteczko i wyrównać rachunki z tutejszym szeryfem. Na początku mamy także scenę, która delikatnie sugeruje, że to nie jest klasyczny western, bo tu gdzie kończy się klasyczny western Zinnemann zaczyna swój film - szeryf właśnie żeni się z piękną kobietą i zamierza skończyć pełną sukcesów karierę szeryfa, by wspólnie z żoną rozpocząć nowe życie z dala od problemów. Jednak człowiek, który schwytał lub zabił wielu przestępców nie może tak łatwo uciec od kłopotów, gdyż kłopoty bardzo szybko znajdą go same.

Oprócz pojedynku szeryfa z przestępcą mamy tu psychologiczny pojedynek szeryfa ze społecznością miasteczka. Kiedy szeryf wychodzi ze swojego biura w poszukiwaniu zastępców wywiesza na drzwiach kartkę z napisem „Wracam za 5 minut”. Jest naiwny jeśli myśli, że w tak krótkim czasie znajdzie pomocników. W miasteczku zameldował się przeciwnik, który kontroluje wszystkich obywateli - tym przeciwnikiem jest strach. Główny bohater także musi pokonać strach, bo mimo że wygląda na twardego faceta to cały czas się poci, jest zaniepokojony i zawiedziony postępowaniem ludzi, których uważał za swoich przyjaciół.

Dużą rolę w tym filmie odgrywa czas - nieubłagany, bezlitosny, którego nie da się zatrzymać. Widzom przypomina o tym co chwilę pojawiający się na ekranie zegar, na którym wskazówki coraz bardziej zbliżają się do godziny dwunastej. Powoduje to coraz większe napięcie i coraz większy niepokój głównego bohatera i mieszkańców. A przestępcy są opanowani i starają się cierpliwie poczekać na pociąg - jeden zabija czas, grając na organkach, drugi dodaje sobie odwagi alkoholem, a trzeci, bardziej nerwowy, wypatruje pociągu. Są najwidoczniej przekonani, że szeryf nie znajdzie pomocników i we czwórkę będą mogli bez przeszkód rozprawić się ze swoim wrogiem. Ważną rolę pełni także pewien symboliczny rekwizyt - gwiazda szeryfa. Mała, cynowa gwiazdka, będąca symbolem władzy, ale także niebezpieczeństwa i narażania życia dla niewdzięcznej i egoistycznej społeczności. Główny bohater filmu Zinnemanna chroni jednak przede wszystkim siebie, gdyż wie, że jeśli wyjedzie z miasteczka to przestępcy będą go ścigać. Zdaje sobie sprawę, że na bezkresnej pustyni sam z żoną nie będzie miał żadnych szans w walce z czterema bandytami. Zostając w Hadleyville liczy na pomoc kolegów, ale spotyka się z wrogością, obojętnością i cynizmem. Przypinając blaszaną gwiazdę przyjmuje na siebie ogromną odpowiedzialność, ale tylko w ten sposób może ostatecznie zakończyć trudny etap w swoim życiu, by rozpocząć nowy.


Gary Cooper w roli szeryfa jest bardzo przekonujący. To właściwy człowiek na właściwym miejscu. Najpierw jest szczęśliwy, że ma kobietę u boku i może założyć rodzinę, potem pojawiają się u niego na zmianę niepewność i stanowczość co do podejmowanych działań, a w krytycznych momentach znajduje się na granicy rozpaczy - scena, w której wpada do saloonu albo do kościoła w celu poszukiwania zastępców to najlepsze przykłady scen, w których bliski jest rozpaczy, widząc bezsilność i egoizm obywateli. Aktor zdobył Oscara za tę rolę - zasłużył na niego, bo widać, że maksymalnie wczuł się w tę postać. Oprócz Gary'ego Coopera wiarygodni są jeszcze świetnie dobrani do swoich ról odtwórcy postaci przestępców, czekających na pociąg (Lee Van Cleef, Sheb Wooley, Robert Wilke). Główny czarny charakter nie jest zbyt wyrazisty, a z aktorów drugoplanowych nikt się nie wyróżnia, bo społeczność miasteczka miała zapewne pełnić rolę jednego bohatera zbiorowego.

Przy pomocy skromnych środków i symbolicznych rekwizytów, takich jak zegar i cynowa gwiazda, powstał western, w którym z każdą kolejną minutą napięcie rośnie, wzrasta również atmosfera niepewności i strachu. Można się także dopatrzyć alegorii współczesności. Scen akcji i przemocy jest niewiele - jedna walka na pięści oraz finałowa strzelanina to są jednak sceny użyte bardzo rozsądnie, chociaż moim zdaniem reżyser bardzo nieumiejętnie i bez wyczucia zastosował muzykę. Widać to szczególnie w scenie finałowej rozgrywki, która powinna być rozegrana w ciszy, przerywana jedynie odgłosami strzałów z rewolwerów. W samo południe to głęboka przypowieść o fałszywej przyjaźni, o ludziach, których paraliżuje strach, o stopniowo zanikającym zaufaniu do ludzi i o człowieku, który w obliczu zagrożenia musi pogodzić się z samotnością, brakiem zrozumienia i obojętnością obywateli. Film momentami jest wiarygodny psychologicznie, czasem jednak irytuje (banalne dialogi, łażenie bez skutku po mieście) i dlatego nie zaliczam go do ulubionych westernów. Oglądałem go już trzy razy i za trzecim razem nie zrobił na mnie większego wrażenia, a np. Rio Bravo widziałem co najmniej pięć razy i za każdym razem świetnie się oglądało - jest to film lepiej wyreżyserowany (przez Howarda Hawksa) i ma ciekawszy scenariusz (dialogi, postacie, akcja - wszystko bez zarzutu). Ale porównując High Noon do innego filmu o samotnym szeryfie, Ostatniego pociągu z Gun Hill, film Zinnemanna także przegrywa moim zdaniem. Nie zmienia to jednak faktu, że W samo południe to pozycja obowiązkowa dla fanów westernów.

Fred Zinnemann w taki sposób opowiedział o swoim filmie i celu, jaki chciał nim osiągnąć: Zarówno ja, jak i autor zdjęć Floyd Crosby, chcieliśmy aby film wyglądał tak, jakby mógł wyglądać dokument lub kronika filmowa z lat 80. XIX wieku, gdyby istniało już wtedy kino. Wierzę, że zbliżyliśmy się do tego celu używając płaskiego oświetlenia, stawiając na gruboziarnistą fakturę obrazu i pokazując białe niebo bez wykorzystania filtrów. No i faktycznie, pod względem wizualnym udało się reżyserowi wraz z operatorem uzyskać na ekranie niesamowity efekt. Co do realizmu w treści i zachowaniach bohaterów to też widać czasem staranność w przedstawieniu obyczajowości i postępowania ludzi w obliczu zagrożenia. Ale nawet filmy dokumentalne manipulują faktami, by osiągnąć konkretny cel, np. propagandowy. Celem Zinnemanna było studium psychologiczne i ten cel osiągnął. Osiągnął nawet więcej - film stał się źródłem inspiracji, spowodował liczne polemiki i debaty oraz zasłużenie trafił do grona ambitnych klasyków. 

17 komentarzy:

  1. Prócz kilku wyjątków, zatrzymałem się na westernach z Eastwoodem. Dzięki Tobie wiem co pójdzie następne do odtwarzacza :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W samo południe to klasyka. Z powodzeniem można ten film Zinnemanna zaliczyć do pierwszej dziesiątki najbardziej znanych westernów - i być może także najlepszych.
    Trafnie zwróciłeś uwagę, że w filmie tym jest kilka elementów, które sprawiają, że film niejako "odchodzi" od westernowego standardu (stereotypów?) Być może właśnie z tego powodu, spotykamy w nim - jak sam napisałeś - "banalne dialogi, łażenie bez skutku po mieście". Może właśnie tak miało być - bo to było bliższe prawdy (tak rozmawiano i tak łażono po ulicach miasteczek "Dzikiego Zachodu", który tak naprawdę chyba był bardziej nudny niż "dziki").

    A swoją drogą ciekaw jestem, co sądzisz o tzw. anty-westernach?

    OdpowiedzUsuń
  3. Drugie imię Peckinpaha to western. A to czy -anty, czy spaghetti to tylko mało istotny przedrostek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Racja, lubię westerny w każdej postaci, chociaż nie oglądałem jeszcze filmów z podgatunku Acid Western, albo oglądałem nie wiedząc, że oglądam acid western. Bo dopiero niedawno się dowiedziałem, że taki gatunek istnieje :)

    Co sądzę o anty-westernach? Anty-westerny Sama Peckinpaha oraz Clinta Eastwooda są, moim zdaniem, znakomite (wszystkie bez wyjątku), podobał mi się także film Arthura Penna "Mały Wielki Człowiek", ale już inny film Penna "Przełomy Missouri" nie przypadł mi do gustu. Nie przepadam także za anty-westernami Roberta Altmana ("McCabe i pani Miller", "Buffalo Bill i Indianie").

    OdpowiedzUsuń
  5. A co to jest acid western? Też pierwsze słyszę.
    A co do "W samo południe" - nie będę trzymał dłużej w napięciu - mało widziałem z gatunku, żeby z mojej strony były to wielkie słowa, ale mimo wszystko to najlepszy western jaki na razie oglądałem (razem z Unforgiven Eastwooda). Zdobył mnie ten genialnie prosty pomysł na fabułę, polegającą na odliczaniu minut do tytułowego południa i nerwowym oczekiwaniu na armageddon w miasteczku (a filmów rozegranych w czasie rzeczywistym na razie nie powstało zbyt dużo w dziejach kina).
    Boję się przed peckinpahem przyznać, ale szczerze mówiąc jakoś słabo mi podchodzą westerny Sama Peckinpaha. Oglądałem "Strzały o zmierzchu" i uznałenm do tylko za dobry, a jeszcze mniej spodobała mi się "Dzika Banda". Za to najbardziej polubiłego jego "Żelazny Krzyż", może dlatego, że śmiertelna powaga i naturalizm to jednak o wiele bardziej domena kina wojennego, niż przygodowych z natury westernów.
    Ale tak, jak powiedziałem przede mną dużo zaległości i w dalszym ciągu poznaję cały gatunek (ostatnio oglądałem niemy Wicher z 28 roku).
    pozdrawiam + gratuluję świetnej recenzji!

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję i również pozdrawiam :)
    Co to jest acid western? W "Słowniku gatunków i zjawisk filmowych" Bartłomiej Paszylk napisał taką oto definicję:
    "Acid western to gatunek graniczący z tradycyjnym westernem, antywesternem i spaghetti westernem. Podobnie jak tradycyjny western i ten skrywa pewne delikatnie zawoalowane metafory i opisuje zmaganie się człowieka z naturą; podobnie jak antywestern bywa mocno pesymistyczny i pokazuje nam bohaterów, którym daleko do ideału; wreszcie, na wzór spaghetti westernu, epatuje okrucieństwem lub choćby przerysowaniem westernowych schematów. Aby jednak otrzymać acid western z prawdziwego zdarzenia, niezbędny jest jeszcze jeden oryginalny składnik - niezwykła, odrealniona atmosfera przywołująca na myśl koszmarny sen lub narkotyczną wizję (angielskie słowo 'acid' oznacza m.in. LSD)."

    Termin pojawił się wraz z filmem "Truposz" (1995) Jima Jarmuscha, ale do tego gatunku są też zaliczane filmy Monte Hellmana z lat 60-tych z Nicholsonem, a także "Kret" (1970) Jodorowskiego czy np. "Ucieczka Ulzany" (1972) Aldricha.

    "Żelazny krzyż" też mi się podobał, a do najlepszych filmów Sama Peckinpaha zaliczam jeszcze thriller "Nędzne psy". Co do westernów to niewiele niemych widziałem (jedyny jaki przychodzi mi do głowy to "Napad na ekspres" z 1903 roku). Jeśli chcesz obejrzeć najlepsze westerny w historii kina to myślę, że powinieneś szukać wśród takich reżyserów jak: Anthony Mann, John Sturges, Howard Hawks i John Ford. Szczególnie w latach 50-tych zrobili świetne filmy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ciekawe, że rozróżnia się jeszcze takie westerny. Truposza oglądałem i bardzo mi się podobał, chociaż chwilami były momenty które się dłużyły. Hmm, w sumie to można by jeszcze wyróżnić westerny science fiction jak by kto chciał. Tzw Sci-fi Westerny (przyp. Kamysto)

    Acid = kwas z ang.

    Kwas potocznie w angielskim i polskim to LSD. Samo LSD jest bodajże kwasem, ale prócz tego istnieje przecież mnóstwo kwasów.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dzięki za wyjaśnienie i za westernowe polecajki. :)Truposza też nie widziałem, ale kino Jarmusha ogólnie słabo do mnie przemawia (ale i tak obejrzę kiedyś).

    OdpowiedzUsuń
  9. :(

    Na usprawiedliwienie powiem, że widziałem tylko dwa ostatnie jego filmy (Broken Flowers, Limits of Control), i obydwa były strasznie nudne. Ale słyszałem, że wcześniejsze jego dokonania są już ciekawsze.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja widziałem większość filmów Jarmuscha do roku 1991 czyli do filmu "Noc na Ziemi", tych późniejszych już nie oglądałem. Najbardziej podobały mi się "Poza prawem" (1986) i "Mystery Train" (1989). Nie uważam, aby były rewelacyjne, ale nawet fajnie się oglądało.

    A propos westernów przypomniało mi się, że parę tygodni temu było w telewizji (TVN 7) "Prawdziwe męstwo" z Johnem Wayne'em. Oglądaliście, by porównać z wersją Coenów?

    OdpowiedzUsuń
  11. Tak, ja oglądałem!
    Film mi się podobał, chociaż chyba wolę Coenów jednak (mimimalnie, bo wersja Hathawaya też jest świetną rozrywką). W sumię trudno jest mi porównywać te filmy, bo choć obydwa mają zupełnie tą samą fabułę, to są zrobione jakby dla zupełnie przeciwnych półkul mózgowych.
    Film Hathawaya jest bardziej przygodowy i przyziemny (a przez to lekki, bardzo przyjemny w odbiorze), u Coenów jest znowu ten element niemal mostycyzmu, jak pojawiający się znikąd jeździec z głową niedźwiedzia czy więcej stylizacji jeśli chodzi o zdjęcia, efektowny montaż itd. U Coenów nie ma też happy endu, i chyba jednak są lepsi jak dla mnie aktorzy (ale to pewnie znak czasu, tak po prostu się dzisiaj gra). Wayne jest w porządku, ale Oscara jakoś nie specjalnie za tę rolę akurat rozumiem (chyba, że bardziej za całokształt, to na pewno się takiej legendzie należy).
    jak dla mnie obydwie wersje są warte zachodu.

    OdpowiedzUsuń
  12. Pewnie cię nie zaskoczę jeśli powiem, że ja wolę starą wersję :) Chociaż filmu Hathawaya nie zaliczam do najlepszych westernów to uważam, że całe zakończenie (od sceny z gniazdem węży) to najpiękniejsze zakończenie, jakie widziałem w westernie. I nie jest ono całkiem happy, bo i odrobiny smutku nie brakuje w tych finałowych fragmentach. No i nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że Wayne moim zdaniem zagrał oscarowo. To prawda, że dzisiaj aktorzy grają inaczej, ale mnie dawne aktorstwo przekonuje bardziej niż współczesne (dlatego wśród ulubionych aktorów mam Bogarta i Wayne'a zamiast DiCaprio i Pitta).

    OdpowiedzUsuń
  13. ,,W Samo Południe'' bardzo dobrze znosi próbę czasu, dalej się świetnie ogląda. Jedyne, co mi w tym filmie nie pasuje, to pewna decyzja obsadowa. Jeśli przez cały czas jest mowa o gościu, który ma byc diabli wiedzą, jak niebezpieczny i bezwzględny, to kiedy w końcu on się objawi, to musi całym sobą tę psychozę uwiarygodnic. Grający Franka Millera Ian McDonald nie wygląda na okrutnego bandytę który wyszedł z pierdla, bardziej przypomina częściowo zaleczonego syfilityka na pierwszej przepustce. A mieli przecież pod ręką takiego ,,twarzowca'', jak Lee Van Cleef...

    OdpowiedzUsuń
  14. Zgadzam się, że ten główny zły nie był przekonujący, Van Cleef byłby na pewno lepszy, ale gdyby Van Cleef zagrał Franka Millera to jego występ ograniczyłby się do ostatnich minut, a tak to zagrał przynajmniej od początku filmu ;) Dlatego akurat ta decyzja obsadowa mi nie przeszkadza.

    OdpowiedzUsuń
  15. Oglądałam w końcu i muszę przyznać, że bardzo dobry film. Podobała mi się też muzyka gdy wybiła "godzina zero". Ten psychologiczny aspekt o którym piszesz też był bardzo ciekawy. Myślę, że mieszkańcy okazali się egoistami, ale nasz odważny szeryf także - dobrze wiedział co robi decydując się na powrót do miasteczka, tylko nie przewidział takiej reakcji swoich ziomków. Słowem, znalazł się w sytuacji patowej.

    OdpowiedzUsuń
  16. Też uważam, że to bardzo dobre kino, chociaż do mojej ulubionej dziesiątki nie trafił. Być może ten psychologiczny aspekt sprawia, że film podoba się także kobietom czyli osobom, które z reguły nie przepadają za klasycznymi westernami ;)

    OdpowiedzUsuń