Pages

Tropem koniokradów

Springfield Rifle (1952 / 93 minuty)
reżyseria: André De Toth
scenariusz: Charles Marquis Warren, Frank Davis na podst. opowiadania Sloana Nibleya

Po II wojnie światowej pojawiło się wielu reżyserów, którzy polem swojej działalności uczynili scenerie Dzikiego Zachodu, gdzie można się natknąć na Indian, bandytów, koniokradów, żołnierzy lub kowbojów przepędzających stada bydła. Jednym z działających wówczas twórców westernów był węgierski imigrant, André De Toth. Nie cieszył się on takim uznaniem jak chociażby John Ford lub Anthony Mann, ale oglądając film pod tytułem Tropem koniokradów można dojść do wniosku, że był sprawnym rzemieślnikiem, który doskonale radził sobie z ikonografią westernu i scenami akcji. Polski tytuł jest trafny, bo rzecz faktycznie dotyczy śledztwa w sprawie kradzieży koni, zaś występujący w oryginalnym tytule karabin Springfield spełnia ważną rolę dopiero w końcówce. Pierwszoplanową postacią jest major Alex 'Lex' Kearney wyrzucony z armii za tchórzostwo. Jego syn nie mogąc znieść hańby ojca ucieka ze szkoły, by zaciągnąć się do wojska. Aby odzyskać dobre imię Kearney bierze udział w tajnej misji, mającej na celu wytropienie koniokradów okradających wojska Unii oraz wykrycie szpiega, który sprzyja konfederatom informując ich o transporcie wierzchowców dla jankesów.

Akcja filmu rozgrywa się podczas wojny secesyjnej, kiedy to doszło do konfliktu zbrojnego między przemysłowymi stanami północnymi a plantatorsko-niewolniczymi stanami południowymi. W tamtych czasach pożądane przez dowódców i żołnierzy były konie i broń. Bez nich można było przegrać bitwę, zginąć lub trafić do niewoli. Bez dobrego wierzchowca i karabinu żołnierz czuł się jak człowiek pozostawiony na pustyni bez wody. Ściganie koniokradów było więc zajęciem ważnym i odpowiedzialnym, wymagającym sprytu i odwagi, bo złodzieje koni nie dali się łatwo wziąć żywcem, gdy czekała na nich kara śmierci. Opowieść o żołnierzu, który pragnie się zrehabilitować i zmazać z siebie piętno tchórza wygląda jak rutynowy, niczym nie wyróżniający się western. Czy jest taki w istocie? Częściowo tak, bo niczym szczególnym nie zaskakuje. Częściowo nie, bo trudno  znaleźć inny western, który pokazywałby taki moment przełomowy w historii USA jak chrzest bojowy karabinu Springfield. Tak więc produkcja De Totha wpisuje się, obok filmów Winchester 73 i Colt .45, w nurt westernów, które składają hołd broni, która zawojowała Dziki Zachód. Jest jeszcze jeden, ale podobno słabszy, film o karabinie Springfield pod tytułem The Gun That Won the West (1955, reż. William Castle).

W filmie Tropem koniokradów wystąpili m.in. Gary Cooper i Lon Chaney, którzy parę miesięcy wcześniej zagrali w ambitnym westernie W samo południe (High Noon) Freda Zinnemanna. Według mnie jednak aktorstwo nie jest mocną stroną filmu De Totha i nawet laureat dwóch Oscarów Gary Cooper stworzył przeciętną, pozbawioną charyzmy, jednowymiarową kreację. Częściowo to wina scenariusza, ale w ogólnym rozrachunku scenariusz jest całkiem niezły, choć nie zachwyca oryginalnością ani nie zaskakuje zwrotami akcji. W sposób nie budzący zastrzeżeń scenarzyści, pisząc skrypt na podstawie opowiadania, wykorzystali standardowe elementy gatunku, by pokazać jak ważną rolę w czasie wojny secesyjnej odgrywały konie i nowoczesne karabiny. Ciekawym pomysłem było również przedstawienie wojny unionistów z konfederatami na przykładzie walki z koniokradami. Atutem filmu są barwne zdjęcia, nakręcone w pięknych plenerach, gdzie Gary Cooper i Lon Chaney toczą twardy i nieustępliwy pojedynek na pięści, a jankesi wypróbowują w warunkach bojowych karabiny Springfiled. Atrakcyjny wizualnie western z wartką akcją i dobrze poprowadzoną fabułą, w której kluczową funkcję pełni sensacyjna zagadka: kto jest szpiegiem? Rozwiązanie zagadki nie jest trzymane w tajemnicy do końcowych minut, ale film warto obejrzeć do końca, bo sceny finałowe to chyba najefektowniejsze sceny akcji, jakie można zobaczyć w westernie lat 50-tych.

8 komentarzy:

  1. nie znałem tego westernu, a lubię gatunek. Oczywiście jego ikonografia jest dość ograniczona i z tego co widzę po recenzji, "Tropem koniokradów" faktycznie nie wybija się ponad średnią. Ale, w sumie, to dobrze. Bo od westernów nie oczekuje się niezwykłości ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Western Williama Castle, to bym obejrzał, on dośc zabawne i pokręcone horrory robił. Ze staroci, obejrzałem ,,Night of the Demon'' Jacquesa Tourneura z 1958. Adaptacja opowiadania świetnego angielskiego nowelisty grozy Montague Rhodes Jamesa. Zgrabne połączenie okultyzmu z monster movie, ciekawa i wciągająca fabuła, trochę kontrolowanych przegięc i proste, acz sugestywne efekty specjalne. Tylko sama postac potwora jest... hmmm... pozostańmy przy słowie ,,dyskusyjna'':D Nie tak wytrawne, jak ,,Ludzie Koty'', ale jak najbardziej do obejrzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. @ onibe
    Czyżby? Żebyś się przypadkiem nie zdziwił(a)...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pisałem już u siebie, że tego filmu nie widziałem. Zachęca mnie jednak okres, czyli Wojna Secesyjna, a także postać Coopera, którego bardzo cenię jako aktora westernowego. Przekonałem się zresztą, że warto oglądać mniej znane filmy z nim, po seansie "Droga do Cordury", który film mi się podobał, a przed oglądnięciem nigdy o nim nie słyszałem...

    OdpowiedzUsuń
  5. Z mniej znanych Cooperów, widziałem ,,Ogród Zła'', nie pamiętam czyj ( średni), ,,Bębny z Oddali'' Raoula Walsha ( niezły) i ,,Drzewo Wisielców'' Delmera Davesa (bardzo dobry, choc raczej kameralny). Jest masa zapomnianych, ciekawych westernów, gdzie można trafic jeszcze niejedną perełkę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Z mniej znanych westernów z Cooperem widziałem "Dallas" (1950) Stuarta Heislera, ale nie napisałem o nim na blogu i dlatego nie pamiętam już o czym był. Pamiętam, że obejrzałem wtedy dwa niezbyt znane westerny z 1950, "Colt .45" z Randolphem Scottem i wspomniany "Dallas" i to ten pierwszy bardziej mi się podobał, dlatego aby go zapamiętać poświęciłem mu notkę, zaś o westernie z Cooperem postanowiłem zapomnieć :) Dodam jeszcze, że wspomniany przez Westerny film "Droga do Cordury" mi się nie podobał.

    PS. "Ogród zła" reżyserował Henry Hathaway.
    PS 2. A propos tego zdania na temat Williama Castle'a to powiem, że jeszcze nie widziałem żadnego filmu tego twórcy, ale chętnie bym obejrzał szczególnie "House on Haunted Hill". Tej "Nocy demona" Tourneura też nie oglądałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W "Cordurze" strasznie mi się podobał Van Heflin. Zagrał jak nie on, żywiołowo i charyzmatycznie.

      Usuń
  7. Van Helfin, to całkiem niezły aktor charakterystyczny; z tą facjatą menela raczej nie mógł liczyc na role superbohaterów. Główną rolę ( i moim zdaniem najlepszą, obok ,,Yumy....'') zagrał w spaghetti westernie ,,Ognuno Per Se'' aka ,,Ruthless Four'' Giorgio Capitaniego z 1968.
    Film sam w sobie jest dośc zaskakujący - to taki lużny remake ,,Skarbu Sierra Madre''. Bardzo dobra rzecz, mocno w klimatach westernu amerykańskiego. Helfin był niezwykle przekonujący w roli starzejącego się ,,prospectora'', nie dał się przycmic tak świetnym i ekspresyjnym partnerom, jak George Hilton, Gilbert Roland, czy Klaus Kinski. BTW, film zwłaszcza dla fanów tego ostatniego. Klaus stworzył najbardziej psychodeliczną postac w swej spag-westernowej karierze: nosi koloratkę , kapelusz typu fedora i czarne lennonki, a do tego dobiera się do Hiltona! Flałer Pałer całą gębą:D

    OdpowiedzUsuń