reżyseria: Sidney Lumet
scenariusz: Reginald Rose na podst. własnej sztuki telewizyjnej
Lata 50. to czas monumentalnych barwnych widowisk, które miały być konkurencją dla znajdującej coraz więcej odbiorców telewizji. Jednak obok wysokobudżetowych blockbusterów, takich jak Dziesięcioro przykazań i Ben-Hur, powstaje w tej dekadzie dzieło skromne, kameralne i czarno-białe, przypominające bardziej spektakl teatru telewizji, a nie filmy, jakie królowały wówczas na ekranach kin. I co ciekawe, ten film nie przeszedł bez echa, ale zrobił ogromne wrażenie zarówno na widzach jak i krytykach oraz zapisał się w historii jako jeden z najważniejszych amerykańskich klasyków. Debiutujący w kinie reżyser telewizyjny Sidney Lumet zamyka dwunastu aktorów w ciasnym i dusznym pomieszczeniu, każąc im toczyć walkę na argumenty, spekulacje, wnioski, obalanie dowodów i przedstawianie własnych teorii.
Rozprawa sądowa się kończy, ławnicy udają się na naradę, oskarżony spogląda w ich stronę, wiedząc że od nich zależy jego życie - gdy zdecydują, że jest winny zostanie skazany na krzesło elektryczne. Gdy sędziowie przysięgli wchodzą do przeznaczonego dla nich pokoju od razu ulegają tej dusznej atmosferze, która każe im jak najszybciej skończyć naradę i udać się do domów. Są dla siebie zupełnie obcy, nie znają swoich imion i nazwisk, a jedynie numery. Sprawa wydaje się prosta - 18-latek zadźgał nożem swojego ojca, więc jedyna słuszna decyzja to guilty czyli winny. Ale jeden z sędziów wyłamuje się, uważa że sprawę należy rozpatrzyć bardziej wnikliwie, bo po pierwsze - spraw o morderstwo nie rozstrzyga się w 5 minut, a po drugie - istnieją wątpliwości przemawiające za tym, że oskarżony może być niewinny. No i rozpoczyna się burzliwa dyskusja, podczas której ławnicy poznają siebie nawzajem, swoje charaktery, przekonania i sposoby myślenia.
Występujące w oryginalnym tytule słowo Men oznacza nie tylko ludzi, ale przede wszystkim mężczyzn, bo nietrudno zauważyć, że w tytułowej dwunastce nie ma ani jednej kobiety. Ktoś mógłby powiedzieć, że kobiety zbyt łatwo ulegają emocjom i sprawa o morderstwo mogłaby za bardzo nimi wstrząsnąć, ale jak przekonują twórcy filmu mężczyźni też ulegają emocjom, gdy spotykają się ze stanowczym sprzeciwem i zostają zmiażdżeni siłą argumentów. W ławie przysięgłych Lumeta i Rose'a nie zasiadają nie tylko kobiety, ale też Murzyni, Latynosi i Azjaci, a mimo to są to postacie tak różne jak kolory tęczy. Nawet spokojni z natury ludzie tracą nad sobą panowanie, gdy brakuje im odpowiednich słów na poparcie swoich racji. Narada jurorów staje się wojną nerwów, gdzie słowa okazują się amunicją, która wystrzelona w odpowiedniej sytuacji może boleśnie zranić człowieka i uświadomić mu, że popełnia błąd, którego może później żałować.
Ważniejsze od kryminalnej zagadki „kto zabił” okazuje się starcie charakterów, wybranych do decydowania o ludzkim losie. Każdy z nich otrzymuje prawo głosu, by przedstawić swoje stanowisko w tej jak się wkrótce okaże, złożonej i niełatwej do wyjaśnienia sprawie. Przewodniczący ławy przysięgłych, sędzia numer jeden (Martin Balsam) to człowiek ugodowy, nie sprawiający problemów i nie potrafiący okiełznać reszty grupy. Numer dwa (John Fiedler) to cichy i spokojny księgowy, którego można przekonać solidnymi argumentami. Numer trzy (Lee J. Cobb) to najbardziej neurotyczna osobowość, która do końca trwa przy swoim zdaniu, a jego dysfunkcjonalne relacje z synem kształtują jego osąd na temat „dzisiejszej młodzieży”. Numer cztery (E.G. Marshall) to stanowczy i oschły krawaciarz, który do sprawy podchodzi chłodno, jakby wszystko było dla niego jasne i logiczne, lecz rzeczowa dyskusja i wnikliwość niektórych ławników potrafią zwalczyć także i jego pewność siebie, budząc w nim wątpliwości. Piątka (Jack Klugman) to osobnik pochodzący ze slumsów, tak jak i oskarżony, więc trochę identyfikuje się z żyjącym w nędzy młodym chłopakiem - domniemanym ojcobójcą. Szóstka (Edward Binns) to bardziej słuchacz niż uczestnik dyskusji - obserwując pozostałych próbuje podjąć właściwą decyzję.
Ławnik siódmy (Jack Warden) to najbardziej nierozważna postać, bo najchętniej wolałby obejrzeć mecz w telewizji i nie obchodzi go jaki będzie werdykt - głosuje tak jak większość, by mieć spokój i jak najszybciej opuścić to ciasne pomieszczenie. Juror ósmy (Henry Fonda) to prowodyr całego zamieszania, bo jego wątpliwości i asertywność doprowadziły do tej emocjonującej debaty. Przysięgły numer dziewięć (Joseph Sweeney) to wyjątkowo spostrzegawczy staruszek, który swoim racjonalnym myśleniem potrafi zaskoczyć młodszych jurorów, także tych najbardziej upartych i nieustępliwych. Dziesiąty gniewny (Ed Begley) to stary prostak i arogant, któremu nie chce się wnikać za bardzo w szczegóły. Jedenastka (George Voskovec) to pragmatyk, który stara się trzymać nerwy na wodzy, rozumie że każdy może mieć własne zdanie, ale nie potrafi pojąć obojętności i ignorancji ławnika z numerem siódmym. Dwunastka (Robert Webber) to osoba niezbyt pewna siebie, która próbuje ukryć swoje zdanie i chyba jednak wolałaby pograć w karty lub poopowiadać dowcipy niż brać udział w dyskusji. Każdy z sędziów przysięgłych ma swój własny, odrębny charakter i każdy dostaje swój czas ekranowy, by można go było poznać bliżej i ocenić jego postępowanie.
Dwunastu gniewnych ludzi to obok Obywatela Kane'a (1941) Orsona Wellesa jeden z najwybitniejszych debiutów reżyserskich w historii kina. Paradoksalnie, te produkcje stworzyli ludzie pochodzący z innych mediów niż kino - Welles przybył z teatru i radia, Lumet z telewizji. Kino amerykańskie potrzebowało rewolucyjnych zmian i tych zmian mogli dokonać twórcy nie skażeni hollywoodzkim myśleniem o pieniądzach. Sidney Lumet przy pomocy mistrza czarno-białej fotografii, urodzonego w Białymstoku Rosjanina Borisa Kaufmana, wykreował klaustrofobiczny nastrój i stworzył pełen napięcia, błyskotliwy dramat sądowy. Przy tym należy zauważyć, że nie jest to typowy reprezentant gatunku, bo główna część akcji nie rozgrywa się na sali sądowej, ale gdzieś na zapleczu. Henry Fonda zagrał w tym filmie znakomitą rolę, jedną z najlepszych w swojej karierze, na szczególne wyróżnienie zasługują także odtwórcy ról neurotyków: Lee J. Cobb, Jack Warden i Ed Begley. A skoro mowa o aktorach to należy dodać, że Joseph Sweeney i George Voskovec czyli juror 9 i 11 zagrali też w oryginalnej telewizyjnej wersji, emitowanej na żywo w 1954 roku i reżyserowanej przez Franklina J. Schaffnera w ramach cyklu Studio One.
Film Sidneya Lumeta to dzieło kompletne, któremu niczego nie brakuje. Powstało ono głównie dzięki zaangażowaniu Henry'ego Fondy, który zachwycony telewizyjnym spektaklem postanowił wyprodukować wersję kinową. Dla siebie wybrał najważniejszą rolę, jurora numer 8, ale dzięki świetnie rozpisanemu scenariuszowi każdy ma tu coś do zagrania. Atutem jest również sprawny montaż, dzięki któremu można uwierzyć, że film nakręcono w ciągu jednego długiego wieczora, a nie kilku tygodni. Akcja nie rozgrywa się w czasie rzeczywistym, bo choć z początku ławnicy zamierzają poświęcić godzinę na przeanalizowanie faktów to siedzą znacznie dłużej, za oknem robi się ciemno, a dyskusja wydaje się nie mieć końca. Dowód zbrodni przestaje być dowodem zbrodni, a wiarygodność świadków oraz ich zeznania zaczynają być poddawane w wątpliwość. Wyłania się zupełnie inny obraz sytuacji - to, o czym na procesie mówili świadkowie, oskarżyciel, a nawet obrońca mogło być rozegrane zupełnie inaczej. A jeśli pojawiają się zastrzeżenia, nie można człowieka skazać na śmierć. I nie trzeba kończyć studiów prawniczych, by o tym wiedzieć. Film jednak koniecznie trzeba obejrzeć, bo to kino wybitne, które ogląda się jak najlepszy thriller - z ogromną uwagą i zniecierpliwieniem, wchodząc w skórę wybranego przez siebie bohatera.
Rozprawa sądowa się kończy, ławnicy udają się na naradę, oskarżony spogląda w ich stronę, wiedząc że od nich zależy jego życie - gdy zdecydują, że jest winny zostanie skazany na krzesło elektryczne. Gdy sędziowie przysięgli wchodzą do przeznaczonego dla nich pokoju od razu ulegają tej dusznej atmosferze, która każe im jak najszybciej skończyć naradę i udać się do domów. Są dla siebie zupełnie obcy, nie znają swoich imion i nazwisk, a jedynie numery. Sprawa wydaje się prosta - 18-latek zadźgał nożem swojego ojca, więc jedyna słuszna decyzja to guilty czyli winny. Ale jeden z sędziów wyłamuje się, uważa że sprawę należy rozpatrzyć bardziej wnikliwie, bo po pierwsze - spraw o morderstwo nie rozstrzyga się w 5 minut, a po drugie - istnieją wątpliwości przemawiające za tym, że oskarżony może być niewinny. No i rozpoczyna się burzliwa dyskusja, podczas której ławnicy poznają siebie nawzajem, swoje charaktery, przekonania i sposoby myślenia.
Występujące w oryginalnym tytule słowo Men oznacza nie tylko ludzi, ale przede wszystkim mężczyzn, bo nietrudno zauważyć, że w tytułowej dwunastce nie ma ani jednej kobiety. Ktoś mógłby powiedzieć, że kobiety zbyt łatwo ulegają emocjom i sprawa o morderstwo mogłaby za bardzo nimi wstrząsnąć, ale jak przekonują twórcy filmu mężczyźni też ulegają emocjom, gdy spotykają się ze stanowczym sprzeciwem i zostają zmiażdżeni siłą argumentów. W ławie przysięgłych Lumeta i Rose'a nie zasiadają nie tylko kobiety, ale też Murzyni, Latynosi i Azjaci, a mimo to są to postacie tak różne jak kolory tęczy. Nawet spokojni z natury ludzie tracą nad sobą panowanie, gdy brakuje im odpowiednich słów na poparcie swoich racji. Narada jurorów staje się wojną nerwów, gdzie słowa okazują się amunicją, która wystrzelona w odpowiedniej sytuacji może boleśnie zranić człowieka i uświadomić mu, że popełnia błąd, którego może później żałować.
Ważniejsze od kryminalnej zagadki „kto zabił” okazuje się starcie charakterów, wybranych do decydowania o ludzkim losie. Każdy z nich otrzymuje prawo głosu, by przedstawić swoje stanowisko w tej jak się wkrótce okaże, złożonej i niełatwej do wyjaśnienia sprawie. Przewodniczący ławy przysięgłych, sędzia numer jeden (Martin Balsam) to człowiek ugodowy, nie sprawiający problemów i nie potrafiący okiełznać reszty grupy. Numer dwa (John Fiedler) to cichy i spokojny księgowy, którego można przekonać solidnymi argumentami. Numer trzy (Lee J. Cobb) to najbardziej neurotyczna osobowość, która do końca trwa przy swoim zdaniu, a jego dysfunkcjonalne relacje z synem kształtują jego osąd na temat „dzisiejszej młodzieży”. Numer cztery (E.G. Marshall) to stanowczy i oschły krawaciarz, który do sprawy podchodzi chłodno, jakby wszystko było dla niego jasne i logiczne, lecz rzeczowa dyskusja i wnikliwość niektórych ławników potrafią zwalczyć także i jego pewność siebie, budząc w nim wątpliwości. Piątka (Jack Klugman) to osobnik pochodzący ze slumsów, tak jak i oskarżony, więc trochę identyfikuje się z żyjącym w nędzy młodym chłopakiem - domniemanym ojcobójcą. Szóstka (Edward Binns) to bardziej słuchacz niż uczestnik dyskusji - obserwując pozostałych próbuje podjąć właściwą decyzję.
Ławnik siódmy (Jack Warden) to najbardziej nierozważna postać, bo najchętniej wolałby obejrzeć mecz w telewizji i nie obchodzi go jaki będzie werdykt - głosuje tak jak większość, by mieć spokój i jak najszybciej opuścić to ciasne pomieszczenie. Juror ósmy (Henry Fonda) to prowodyr całego zamieszania, bo jego wątpliwości i asertywność doprowadziły do tej emocjonującej debaty. Przysięgły numer dziewięć (Joseph Sweeney) to wyjątkowo spostrzegawczy staruszek, który swoim racjonalnym myśleniem potrafi zaskoczyć młodszych jurorów, także tych najbardziej upartych i nieustępliwych. Dziesiąty gniewny (Ed Begley) to stary prostak i arogant, któremu nie chce się wnikać za bardzo w szczegóły. Jedenastka (George Voskovec) to pragmatyk, który stara się trzymać nerwy na wodzy, rozumie że każdy może mieć własne zdanie, ale nie potrafi pojąć obojętności i ignorancji ławnika z numerem siódmym. Dwunastka (Robert Webber) to osoba niezbyt pewna siebie, która próbuje ukryć swoje zdanie i chyba jednak wolałaby pograć w karty lub poopowiadać dowcipy niż brać udział w dyskusji. Każdy z sędziów przysięgłych ma swój własny, odrębny charakter i każdy dostaje swój czas ekranowy, by można go było poznać bliżej i ocenić jego postępowanie.
Dwunastu gniewnych ludzi to obok Obywatela Kane'a (1941) Orsona Wellesa jeden z najwybitniejszych debiutów reżyserskich w historii kina. Paradoksalnie, te produkcje stworzyli ludzie pochodzący z innych mediów niż kino - Welles przybył z teatru i radia, Lumet z telewizji. Kino amerykańskie potrzebowało rewolucyjnych zmian i tych zmian mogli dokonać twórcy nie skażeni hollywoodzkim myśleniem o pieniądzach. Sidney Lumet przy pomocy mistrza czarno-białej fotografii, urodzonego w Białymstoku Rosjanina Borisa Kaufmana, wykreował klaustrofobiczny nastrój i stworzył pełen napięcia, błyskotliwy dramat sądowy. Przy tym należy zauważyć, że nie jest to typowy reprezentant gatunku, bo główna część akcji nie rozgrywa się na sali sądowej, ale gdzieś na zapleczu. Henry Fonda zagrał w tym filmie znakomitą rolę, jedną z najlepszych w swojej karierze, na szczególne wyróżnienie zasługują także odtwórcy ról neurotyków: Lee J. Cobb, Jack Warden i Ed Begley. A skoro mowa o aktorach to należy dodać, że Joseph Sweeney i George Voskovec czyli juror 9 i 11 zagrali też w oryginalnej telewizyjnej wersji, emitowanej na żywo w 1954 roku i reżyserowanej przez Franklina J. Schaffnera w ramach cyklu Studio One.
Film Sidneya Lumeta to dzieło kompletne, któremu niczego nie brakuje. Powstało ono głównie dzięki zaangażowaniu Henry'ego Fondy, który zachwycony telewizyjnym spektaklem postanowił wyprodukować wersję kinową. Dla siebie wybrał najważniejszą rolę, jurora numer 8, ale dzięki świetnie rozpisanemu scenariuszowi każdy ma tu coś do zagrania. Atutem jest również sprawny montaż, dzięki któremu można uwierzyć, że film nakręcono w ciągu jednego długiego wieczora, a nie kilku tygodni. Akcja nie rozgrywa się w czasie rzeczywistym, bo choć z początku ławnicy zamierzają poświęcić godzinę na przeanalizowanie faktów to siedzą znacznie dłużej, za oknem robi się ciemno, a dyskusja wydaje się nie mieć końca. Dowód zbrodni przestaje być dowodem zbrodni, a wiarygodność świadków oraz ich zeznania zaczynają być poddawane w wątpliwość. Wyłania się zupełnie inny obraz sytuacji - to, o czym na procesie mówili świadkowie, oskarżyciel, a nawet obrońca mogło być rozegrane zupełnie inaczej. A jeśli pojawiają się zastrzeżenia, nie można człowieka skazać na śmierć. I nie trzeba kończyć studiów prawniczych, by o tym wiedzieć. Film jednak koniecznie trzeba obejrzeć, bo to kino wybitne, które ogląda się jak najlepszy thriller - z ogromną uwagą i zniecierpliwieniem, wchodząc w skórę wybranego przez siebie bohatera.
Pamiętam, że przed seansem pomyślałam sobie, o mamo, czarno-biały film o grupie facetów dyskutujących w zamkniętym pomieszczeniu. Taaa... Zapowiada się świetnie.
OdpowiedzUsuńA tymczasem wpatrywałam się w ekran jak zahipnotyzowana. :)
Oglądałam też wersję rosyjską. Ma inny klimat, jest trochę bardziej polityczny i już nie tak emocjonujący, ale też niezły.
Tę rosyjską też widziałem, reżyserował Nikita Michałkow, ale film mi się zupełnie nie podobał.
UsuńPocemu? ;)
UsuńDziwnie zadane pytanie :)
UsuńCzemu mi się nie podobał? Może dlatego, że jak powiedziałaś "jest trochę bardziej polityczny", a ja nie przepadam za polityką w filmach, chyba że przedstawiona jest w formie trzymającego w napięciu thrillera jak w "Argo".
Jejku od kiedy ja zbieram się do obejrzenia tego klasyka. Świetna recenzja!
OdpowiedzUsuńPoczątkowo ten film z opisu wydawał mi się nudy. Przyszło mi na myśl pytanie: kogo interesuje umieszczenie 12 facetów w jednym pokoju na długi czas i to w upalny dzień, by podjęli jakąś decyzję? Co tu się może zdarzyć? Okazało się, że bardzo dużo :)
OdpowiedzUsuńTa historia w prosty sposób pokazuje, jak łatwo można zasiać ziarno wątpliwości. Mieszanka ludzkich emocji, manipulacja uczuciami, krzyki, docinki, próby przekonania do swoich racji, to właśnie jest fascynujące i powoduje, że film ogląda się z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem.
aj... spóźniliśmy się ;-). Zabieramy się do recenzji "dwunastki" od dobrego pół roku, ale jak do tej pory bezskutecznie. Co się odwlecze, to nie uciecze, choć, z drugiej strony, po lekturze tej recenzji czujemy się zaspokojeni krytycznie, bowiem... zgadzamy się w stu procentach. Świetny film. Trzyma w napięciu, elektryzuje, a przede wszystkim udowadnia, że film jako taki może być sztuką. I że do tej sztuki nie potrzeba wiele gadżetów, lokalizacji itd itp.
OdpowiedzUsuń12 gniewnych ludzi to mój pierwszy film czaro biały, to mój początek przygody z kinem sprzed kilkudziesięciu lat i miłość do twórczości tak innej od dzisiejszej. Również gorąco polecam.
OdpowiedzUsuńŚwietny film - to mało powiedziane ;) Na mnie zrobił kolosalne wrażenie, mimo że oglądałem go będąc jeszcze dzieckiem :)
OdpowiedzUsuńPóźniej wracałem do niego jeszcze kilkakrotnie - za każdym razem widziałem coś nowego, innego.
Znakomicie ująłeś istotę tego filmu w słowa, jestem zwłaszcza pod wrażeniem Twojej analizy poszczególnych członków ławy przysięgłych.
Zapewne widziałeś inny film Lumeta - "Sieć" (z 1976 r.). Jeżeli nie, to polecam. Też jest, moim zdaniem, bardzo dobry - i ma coś wspólnego z "12 gniewnymi ludźmi".
"Sieć" próbowałem obejrzeć parokrotnie, ale nigdy mi się nie udało zobaczyć tego w całości. Podobnie jest u mnie z innym filmem Lumeta, "Serpico". Z filmów tego twórcy oprócz "Dwunastki" podobał mi się film "Wzgórze" z Connerym.
UsuńJakis czas temu udało mi się w końcu tego klasyka nadrobić i wrażenia jak najbardziej pozytywne. Tak jak piszesz, występuje tam niesamowite przemieszanie i różnorodność charakterów, które dają wybuchową mieszankę na ekranie dzieki czemu mimo z pozoru nudnej scenerii widz nie nudzi sie nawet przez momencik. Dodatkowo to jeden z najlepszych filmów, które dokładnie portretuje jedną z najważniejszych zasad angielskiego/amerykańskiego prawa karnego, czyli udowodnienia winy 'beyond the reasonable doubt'. Świetne kino po prostu.
OdpowiedzUsuńAle przypadek - oglądałam "Dwunastu..." niespełna tydzień temu!:) I wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad kunsztem twórców. Miałam podobne obawy, jak powyżsi - 12 facetów, jedno pomieszczenie i 90 minut gadania? A tu taka niespodzianka. Film wybitny, kompletny, absolutnie doskonały.
OdpowiedzUsuń