Pages

Miyamoto Musashi - tryptyk japoński



Miyamoto Musashi (1954 / 93 minuty)
Zoku Miyamoto Musashi: Ichijôji no kettô (1955 / 104 minuty)
Miyamoto Musashi kanketsuhen: kettô Ganryûjima (1956 / 105 minut) 
scenariusz: Tokuhei Wakao, Hiroshi Inagaki na podst. powieści Eiji Yoshikawy i adapt.Hideji Hôjô
reżyseria: Hiroshi Inagaki

Szermierz Musashi Miyamoto to w Kraju Kwitnącej Wiśni bohater narodowy, legenda o nieśmiertelnej, nieprzemijającej sławie. Wielokrotnie wyzywany na pojedynki zawsze wygrywał. Walczył jednym lub dwoma mieczami, czasem także drewnianym kijem. Potrafił jednym celnym i mocnym ciosem powalić przeciwnika. Kino zawsze doceniało takich silnych i skutecznych wojowników, więc Musashi stał się bardzo chętnie portretowanym na ekranie bohaterem japońskim. Najsłynniejsze filmy o nim nakręcił Hiroshi Inagaki, specjalista od jidai geki, który zrealizował również (w 1962) najbardziej ceniony film o 47 roninach z ery Genroku. Koleje życia ronina Miyamoto zekranizował dwukrotnie w formie trylogii. Pierwsza, przeznaczona na rynek krajowy, powstała w latach 1940-42, drugą, z lat 1954-56, rozpowszechniano na Zachodzie.

Po festiwalowym i oscarowym sukcesie Rashômona (1950) Akiry Kurosawy kino japońskie było w modzie. Doceniali je nawet Amerykanie, którzy jeszcze przed paru laty byli z Japończykami w ostrym konflikcie. Wyciągając na światło dzienne tematy historyczne oraz pokazując panów feudalnych i samurajów filmowcy z Dalekiego Wschodu otoczyli swoje filmy aurą wyjątkowości. Bo dla zachodniego widza japońska historia, kultura, styl życia są wyjątkowe, trudne do zrozumienia, ale przez to właśnie fascynujące. Inagaki stał się trzecim, po Kurosawie i Kinugasie, reżyserem azjatyckim wyróżnionym przez amerykańską Akademię Filmową. Zdobył tę nagrodę za pierwszą część trylogii o Musashim, co może dziwić, bo po pierwsze: film pozostawia niedosyt, gdyż jak przystało na początek trylogii nie kończy rozpoczętych wątków, a po drugie: w tym samym roku powstał film Siedmiu samurajów, który zasługiwał na wszelkie możliwe nagrody.

Na przełomie XVI i XVII wieku, w tzw. erze Keichō (1596-1615), Japonia była pogrążona w wojnie domowej. W 1600 roku pod Sekigaharą starły się dwie armie, wschodnia i zachodnia, których wodzowie pragnęli zdobyć tytuł szoguna. Wielu młodych ludzi zaciągnęło się do wojska, by zdobyć doświadczenie w walce, zostać samurajem, uzyskać szacunek, sławę i wpływy, a także władzę, gdyż od XII wieku samuraje byli klasą rządzącą. Tak też postąpił Takezo, który wraz z przyjacielem Matahachim opuścił rodzinną wioskę Miyamoto. Nudziła ich praca na roli, więc postanowili zostać wojownikami. Matahachi okazał się jednak niezdolny do wojaczki, ale Takezo od początku przejawiał awanturniczy charakter, rwał się do bitwy by zaprezentować swój heroizm i kondycję fizyczną. Ale prawdziwy samuraj powinien być nie tylko atletyczny i odważny. Powinien wiedzieć nie tylko co to jest honor i ambicja, ale też wielkoduszność, dyscyplina, współczucie, wewnętrzna harmonia (czyli samokontrola), a także wierność i odpowiedzialność. 

Gdy Takezo zmienia imię na Musashi staje się już zupełnie innym człowiekiem. Staje się prawdziwym samurajem, dla którego miecz jest przede wszystkim symbolem honorowego kodeksu, a nie orężem służącym do walki. Pierwsza część przedstawia tytułowego bohatera jako młodego gniewnego - huragan emocji, który nie potrafi nad sobą zapanować. Jeśli walczy to w złości, jeśli wygrywa to dlatego że trafia na słabych przeciwników. W drugiej odsłonie jest już bardziej opanowany, widać że buddyjscy mnisi utemperowali jego naturę, stłumili w nim gniew, wpoili mu zasady kodeksu bushidō i przyczynili się do tego, że zdobył renomę o jakiej marzył od dziecka. Jego najważniejszym przeciwnikiem jest klan Yoshioka, który pragnie zemsty na Musashim. Członkowie klanu wyzywają go na pojedynki, a nawet przygotowują na niego zasadzki. Zdają sobie sprawę, że jest zbyt dobry, aby pokonać go w pojedynkę.

Najlepsza jest, w moim mniemaniu, ostatnia część tryptyku. Dopiero po jej obejrzeniu widz zdaje sobie sprawę, że podział na trzy części miał sens (przydałaby się jeszcze jedna poświęcona szkoleniu samurajów). Bo tylko w tak rozbudowany sposób można było przedstawić kolejne etapy przemiany nieokrzesanego awanturnika w niepokonanego szermierza. W 'trójce' nasz bohater jest już tak zrównoważony jak buddyjscy mnisi. Po licznych pojedynkach ma już dość, stara się unikać walki i nawet zaczyna pracować na roli, czym wcześniej gardził. Ale to właśnie w tej finałowej partii jest najlepsza scena walki z całej serii - pojedynek z Kojiro Sasakim rozegrany na tle błękitnej wody i wschodzącego słońca. To w 'trójce' są najlepsze sceny akcji takie jak atak bandytów na wioskę. W poprzednich odsłonach brakowało takich z rozmachem nakręconych fragmentów, nawet bitwa pod Sekigaharą wyglądała nieciekawie, pozbawiona była wyrafinowania i rozmachu. Za to finał trylogii prezentuje się dość spektakularnie i atrakcyjnie.

Najbardziej wkurzającym elementem spektaklu jest love story. Postacie kobiece zostały tak pokierowane, że drażnią potwornie. Na przykład Otsu, która bezustannie jęczy, biadoli, szlocha, marudzi. Pozbawiona jest kompletnie charakteru, tak samo Akemi i inne postacie drugoplanowe. Wystarczy jednak spojrzeć na tytuł, by dowiedzieć się, dlaczego tak się stało. Chodziło tu o zobrazowanie losów słynnego rycerza feudalnego, pokazanie jak kształtował się jego charakter, jakiej uległ ewolucji, jak się doskonalił i kontrolował, czego wyrzekł się by osiągnąć mistrzostwo. Nie przypadkiem do głównej roli zatrudniono Toshira Mifune, najzdolniejszego i najpopularniejszego aktora japońskiego - to na nim miała się skupiać uwaga widza. W roli Miyamoto jest maksymalnie ekspresyjny i dynamiczny (w części pierwszej) oraz powściągliwy i oszczędny (w sequelach).

Samuraj (1954), Pojedynek w Świątyni Ichijôji (1955) i Pojedynek na wyspie Ganryû (1956) - dla wielbicieli samurajskiego kina są to lektury obowiązkowe. Stoją w drugim szeregu za kanonicznymi dziełami Akiry Kurosawy i Masaki Kobayashiego. Wielu współczesnych recenzentów zarzuca tym filmom, że „to jednak nie Kurosawa”. Z pewnością mają rację, ale jak ktoś oczekuje pazura Kurosawy to powinien go szukać w filmach przez niego podpisanych. W kinie japońskim działało wielu artystów, którzy nie oglądając się na innych tworzyli „swoje kino” i widzom pozostaje albo ten styl zaakceptować albo nie. Trylogia Inagakiego zdobyła uznanie za granicą, bo była czymś więcej niż rozrywką dla pospólstwa. Z takiej historii można było zrobić zbanalizowane kino akcji, w którym Musashi co 10 minut wyciągałby swoją oręż i rozprawiał się z rywalem. Tak się nie stało - reżyserowi zależało na tym by stworzyć ambitny dramat o tym, że zwycięzcą jest zawsze ten kto unika walki.

Lata 50. to nie tylko czas światowych sukcesów japońskiego kina. To także początki kina barwnego w Japonii. Można było dostrzec jaki kolor oczu ma Toshirō Mifune i czy faktycznie słońce w tym kraju jest czerwone jak na fladze narodowej. Najpierw kolorami zauroczył Keisuke Kinoshita (Carmen powraca do domu, 1951), potem m.in. Teinosuke Kinugasa (Wrota piekieł, 1953; Oscar za barwne kostiumy) i wreszcie Hiroshi Inagaki w swojej trylogii. Imponujące paletą barw zdjęcia eksponują urodę japońskich pejzaży, a w filmach samurajskich także dysharmonię między efektowną scenerią i bezprawiem, które plami krwią wyspiarską krainę. Nie dostrzega się dysonansu między fotografią a podkładem muzycznym, który właściwie buduje nastrój. Dokonana przez Inagakiego biografia sławnego ronina nie jest produkcją doskonałą, ale posiada więcej walorów niż cech ujemnych.

1 komentarz: