reżyseria: Philippe de Chauveron
scenariusz: Philippe de Chauveron, Guy Laurent
Wielka Brytania i Stany Zjednoczone nie przyjęły tego filmu z zachwytem. Przeciwnie - zakazano wyświetlania go w kinach z powodu powielania przez twórców rasowych stereotypów i unikania tzw. poprawności politycznej. Polska okazała się jednak otwarta na takie kino i ta komedia stała się w naszym kraju takim samym hitem frekwencyjnym jak we Francji. Nie jest to film szkodliwy, nie namawia do rasizmu, wszyscy są tu tak samo ludzcy, mają podobne zalety i wady. Recenzje w większości są pozytywne, średnie ocen w bazach filmowych sięgają siódemki, a Tadeusz Sobolewski zaliczył tę produkcję do najlepszych filmów roku. Moim zdaniem daleko tu jednak do poziomu świetnej rozrywki. Jako miłośnikowi francuskiej komedii, wychowanemu na filmach Louisa de Funèsa, zabrakło mi tutaj dobrego humoru.
W obecnych czasach, gdy ludzie coraz bardziej są wyczuleni na wszelkie przejawy rasizmu pomysł na taką komedię wydawał się dość ryzykowny, jednakże był w tej historii potencjał do stworzenia inteligentnej farsy obyczajowej. Katolickie małżeństwo dorobiło się czterech córek, trzy z nich poślubiły mężczyzn wywodzących się z innych kultur, wyznających inną religię. Claude Verneuil i jego żona są przerażeni tym, że do rodziny dołączyli Arab, Żyd i Chińczyk. Mają jednak nadzieję, że ostatnia córka dokona właściwego wyboru. Gdy dowiadują się, że jej wybranek jest katolikiem są uszczęśliwieni. Ale to nie jest cała prawda. Teraz widzom pozostaje czekać na ich miny, gdy zobaczą czwartego kandydata na zięcia - przybysza z Czarnej Afryki. Poprzednie trzy śluby z bólem serca zaakceptowali, ale czwarty to już perfidna ironia losu albo kara boska. Za jakie grzechy? Z pewnością grzechów mają wiele, najważniejsze to: ksenofobia, zakłamana moralność, obawa o to, co ludzie powiedzą.
Niewątpliwym plusem jest to, że nie przekroczono tu granicy dobrego smaku, chociaż początkowe sceny (obrzezanie i pies zjadający napletek) sugerowały, że akcja filmu może podążyć w niewłaściwym kierunku. Philippe de Chauveron obrał właściwą drogę, ale zamiast docisnąć pedał gazu podążył jednostajnym tempem, bardzo ostrożnie, bojąc się, że komuś może stać się krzywda. Dlatego decyzja amerykańskich i brytyjskich decydentów o tym, by zakazać emisji jest niewłaściwa. Ale nie ma co narzekać - francuscy filmowcy na pewno przez to nie zbiednieli, koszty produkcji się zwróciły z nawiązką i wkrótce doczekamy się kolejnej komedii znad Sekwany. Oby była lepsza. Bo w tej dowcipy nie są najwyższych lotów, mogą spowodować najwyżej lekki uśmieszek (gdy np. Louis de Funès zostaje nazwany Żydem, bo wystąpił w Przygodach rabina Jakuba) lub też uśmiech politowania (gdy arabski zięć śpiewa Marsyliankę).
Francuzi w swoich komediach (tj. Nietykalni) starają się nie tylko rozbawić publiczność, ale też wprowadzić trochę goryczy opowiadając o ludzkich ułomnościach i konfliktach. Za jakie grzechy również tego nie unika, ale przekaz zostaje tu podany bez przekonania - sztucznie, naiwnie, bez polotu. Reżyser opowiada tu o relacjach między ludźmi różnych ras, o tworzeniu się bezsensownych sporów i rozłamów. Niestety, konflikty łagodzą się dość banalnymi metodami. Alkohol okazuje się cudownym lekiem na wzajemną niechęć. Można powiedzieć, że zamiast francuskiego humoru jest humor polski, bo podobnie jak w Świecie według Kiepskich dwaj wrogowie dochodzą do porozumienia przy wódce.
Najpopularniejszy obecnie twórca komedii, Dany Boon, zrealizował przed paroma laty film podejmujący temat ksenofobii i rasistowskich stereotypów. Ten film nosi tytuł Nic do oclenia. Dany Boon, będący scenarzystą i reżyserem tej farsy, wyciągnął z tematu multum kapitalnych pomysłów. Cały czas coś się działo, a humor lawirował od inteligentnej satyry po totalną błazenadę. Tylko smutasom i malkontentom mogło się nie podobać, fani dobrej rozrywki z pewnością nie odczuli zawodu, bo dostali więcej niż oczekiwali. Dlatego jestem pewien, że gdyby scenariusz Za jakie grzechy... trafił w ręce tego geniusza komedii to on przygotowałby coś znacznie lepszego. Zamiast tego widzowie otrzymali film ze zmarnowanym potencjałem, z garścią pomysłów lepszych i gorszych, z powtarzającym się w kółko żartem w stylu: „Powiem coś głupiego, zobaczę miny rozmówców, a potem powiem, że to był żart”.
We Francji świetnych komików nie brakuje. Jednym z nich jest Christian Clavier, któremu scenariusz filmu Za jakie grzechy... nie dawał wielkiego pola do popisu. Aktor ograniczył się więc do prostych grymasów twarzy, świadczących o jego irytacji i wściekłości, ukrytych pod miną dobrodusznego ojczulka. Ten aktor potrafi szarżować (co udowodnił chociażby zwariowaną rolą w serii Goście, goście), ale tutaj mimo absurdalnego punktu wyjścia starano się zachować pewną wiarygodność i powściągliwość (ksenofob Claude Verneuil znacznie różni się od całkowicie przerysowanego ksenofobicznego Belga z filmu Nic do oclenia). Niestety, w pewnym momencie fabuła skręca w stronę komedii romantycznej, robi się słodko i anemicznie, a wesele, które miało szansę stać się zabawną kulminacją jest tylko klasycznym happy endem. Może to perfidne, że zdradzam zakończenie (bo może ktoś naprawdę sądził, że oni się na końcu pozabijają), ale robię to w słusznej sprawie, by kinomani wykorzystali 100 minut inaczej niż oglądając film, który szybko zapomną.
W obecnych czasach, gdy ludzie coraz bardziej są wyczuleni na wszelkie przejawy rasizmu pomysł na taką komedię wydawał się dość ryzykowny, jednakże był w tej historii potencjał do stworzenia inteligentnej farsy obyczajowej. Katolickie małżeństwo dorobiło się czterech córek, trzy z nich poślubiły mężczyzn wywodzących się z innych kultur, wyznających inną religię. Claude Verneuil i jego żona są przerażeni tym, że do rodziny dołączyli Arab, Żyd i Chińczyk. Mają jednak nadzieję, że ostatnia córka dokona właściwego wyboru. Gdy dowiadują się, że jej wybranek jest katolikiem są uszczęśliwieni. Ale to nie jest cała prawda. Teraz widzom pozostaje czekać na ich miny, gdy zobaczą czwartego kandydata na zięcia - przybysza z Czarnej Afryki. Poprzednie trzy śluby z bólem serca zaakceptowali, ale czwarty to już perfidna ironia losu albo kara boska. Za jakie grzechy? Z pewnością grzechów mają wiele, najważniejsze to: ksenofobia, zakłamana moralność, obawa o to, co ludzie powiedzą.
Niewątpliwym plusem jest to, że nie przekroczono tu granicy dobrego smaku, chociaż początkowe sceny (obrzezanie i pies zjadający napletek) sugerowały, że akcja filmu może podążyć w niewłaściwym kierunku. Philippe de Chauveron obrał właściwą drogę, ale zamiast docisnąć pedał gazu podążył jednostajnym tempem, bardzo ostrożnie, bojąc się, że komuś może stać się krzywda. Dlatego decyzja amerykańskich i brytyjskich decydentów o tym, by zakazać emisji jest niewłaściwa. Ale nie ma co narzekać - francuscy filmowcy na pewno przez to nie zbiednieli, koszty produkcji się zwróciły z nawiązką i wkrótce doczekamy się kolejnej komedii znad Sekwany. Oby była lepsza. Bo w tej dowcipy nie są najwyższych lotów, mogą spowodować najwyżej lekki uśmieszek (gdy np. Louis de Funès zostaje nazwany Żydem, bo wystąpił w Przygodach rabina Jakuba) lub też uśmiech politowania (gdy arabski zięć śpiewa Marsyliankę).
Francuzi w swoich komediach (tj. Nietykalni) starają się nie tylko rozbawić publiczność, ale też wprowadzić trochę goryczy opowiadając o ludzkich ułomnościach i konfliktach. Za jakie grzechy również tego nie unika, ale przekaz zostaje tu podany bez przekonania - sztucznie, naiwnie, bez polotu. Reżyser opowiada tu o relacjach między ludźmi różnych ras, o tworzeniu się bezsensownych sporów i rozłamów. Niestety, konflikty łagodzą się dość banalnymi metodami. Alkohol okazuje się cudownym lekiem na wzajemną niechęć. Można powiedzieć, że zamiast francuskiego humoru jest humor polski, bo podobnie jak w Świecie według Kiepskich dwaj wrogowie dochodzą do porozumienia przy wódce.
Najpopularniejszy obecnie twórca komedii, Dany Boon, zrealizował przed paroma laty film podejmujący temat ksenofobii i rasistowskich stereotypów. Ten film nosi tytuł Nic do oclenia. Dany Boon, będący scenarzystą i reżyserem tej farsy, wyciągnął z tematu multum kapitalnych pomysłów. Cały czas coś się działo, a humor lawirował od inteligentnej satyry po totalną błazenadę. Tylko smutasom i malkontentom mogło się nie podobać, fani dobrej rozrywki z pewnością nie odczuli zawodu, bo dostali więcej niż oczekiwali. Dlatego jestem pewien, że gdyby scenariusz Za jakie grzechy... trafił w ręce tego geniusza komedii to on przygotowałby coś znacznie lepszego. Zamiast tego widzowie otrzymali film ze zmarnowanym potencjałem, z garścią pomysłów lepszych i gorszych, z powtarzającym się w kółko żartem w stylu: „Powiem coś głupiego, zobaczę miny rozmówców, a potem powiem, że to był żart”.
We Francji świetnych komików nie brakuje. Jednym z nich jest Christian Clavier, któremu scenariusz filmu Za jakie grzechy... nie dawał wielkiego pola do popisu. Aktor ograniczył się więc do prostych grymasów twarzy, świadczących o jego irytacji i wściekłości, ukrytych pod miną dobrodusznego ojczulka. Ten aktor potrafi szarżować (co udowodnił chociażby zwariowaną rolą w serii Goście, goście), ale tutaj mimo absurdalnego punktu wyjścia starano się zachować pewną wiarygodność i powściągliwość (ksenofob Claude Verneuil znacznie różni się od całkowicie przerysowanego ksenofobicznego Belga z filmu Nic do oclenia). Niestety, w pewnym momencie fabuła skręca w stronę komedii romantycznej, robi się słodko i anemicznie, a wesele, które miało szansę stać się zabawną kulminacją jest tylko klasycznym happy endem. Może to perfidne, że zdradzam zakończenie (bo może ktoś naprawdę sądził, że oni się na końcu pozabijają), ale robię to w słusznej sprawie, by kinomani wykorzystali 100 minut inaczej niż oglądając film, który szybko zapomną.
Zupełnie się nie zgodzę. Głównie dlatego, że nie przepadam za twórczością D. Boona - jakoś jego humor do mnie nie trafia. Natomiast przy tym, fajnie wyważonym, filmie bawiłem się świetnie. Lekka, humorystyczna opowieść z fajnym tematem, czasami tyle wystarczy :)
OdpowiedzUsuń