Pages

Texas Rising

(2015 / 5 części po ok. 85 minut)
reżyseria: Roland Joffé
scenariusz: Leslie Greif, Darrell Fetty, George Nihil

W 1836 roku walczący o autonomię Teksańczycy starli się z liczną armią meksykańską. Dwaj generałowie, Sam Houston i Antonio Lopez de Santa Anna, próbowali udowodnić potęgę własnych armii i słuszność swoich przekonań. Bo zwycięstwo w walce to dla katolickich (i nie tylko) krajów dowód na to, że Bóg jest po naszej stronie, a więc postępujemy słusznie. Dowódcy szafują ludzkim życiem, przesuwając ludzi (często młodych żołnierzy) jak pionki na szachownicy, by zdezorientować wroga. Stacja telewizyjna History wciąż realizuje Wikingów, ale od czasu do czasu tworzy też miniseriale o amerykańskiej historii. Najpierw był Hatfields & McCoys, kolejnym jest Texas Rising. Oba są genialnym kompromisem między kinem rozrywkowym i edukacyjnym, między kinem akcji a produkcją historyczną.

Zacząć wypada od tego, że serial został bezpardonowo zmiażdżony przez krytykę, a najgłośniej swoje zarzuty wysuwali prawdziwi Teksańczycy, oczekujący po History Channel rzetelnej rekonstrukcji. Włodarze tej stacji wbrew wszelkim oczekiwaniom postanowili jednak pokazać, że widzą różnicę między filmem dokumentalnym i fabularnym. Dlatego już na wstępie umieścili napis 'The following program is a dramatic interpretation of Texas' fight for independence'. Głównym scenarzystą został Leslie Greif, którego największym osiągnięciem jest serial Strażnik Teksasu, a reżyserię powierzono Rolandowi Joffé, który ostatni świetny film nakręcił prawie 30 lat temu. Chyba każdy miał obawy, że to się nie uda, ale jednak ostatnie produkcje firmowane przez History dawały nadzieję na inspirującą podróż do przeszłości.

Texas Rising należy przede wszystkim potraktować jak western - gatunek mający przypomnieć współczesnym widzom, że amerykański kraj budowany był krwią i ołowiem, a niepodległość i hegemonia to efekty brutalnej wojny pochłaniającej miliony istnień ludzkich. Przy okazji zdecydowano się opowiedzieć tę historię w tonie nieco propagandowym, a więc wychwalając postać Sama Houstona (od którego wzięło nazwę jedno z największych miast Teksasu), natomiast Indian i Meksykanów przedstawiając jako dzikusów zdolnych do najgorszych podłości. Nie wspomniano więc o pewnym „drobiazgu”, który stawia Meksykanów w znacznie lepszym świetle niż Teksańczyków. Mianowicie, rząd meksykański zakazał niewolnictwa, a gdy Teksas wywalczył niepodległość niewolnictwo zostało ponownie uznane przez prawo.


Jest to produkcja wielowątkowa i sporo tu interesujących postaci odegranych przez znakomitych aktorów. W roli Sama Houstona wystąpił Bill Paxton, na wyróżnienie zasługują również: Olivier Martinez (generał de Santa Anna), Jeremy Davies (w typowej dla siebie roli pizdowatej miernoty), Brendan Fraser (zaskakująco dobry w roli Metysa Billy'ego Andersona), a także Ray Liotta, którego na pierwszy rzut oka nie poznałem pod gęstą siwą brodą. W małej, niewymagającej roli można zobaczyć Krisa Kristoffersona wcielającego się w postać amerykańskiego prezydenta, Andrew Jacksona. Mocno dyskusyjny jest wątek Emily West, legendarnej „żółtej róży z Teksasu”, swobodnie przechodzącej z łóżka teksańskiego wodza do łoża meksykańskiego tyrana. W postać Emily wcieliła się znana ze Spartakusa Cynthia Addai-Robinson. Nikt nie zagrał tu roli życia, no może z wyjątkiem Jeffreya Deana Morgana ('Deaf' Smith), który jest znany przede wszystkim telewizyjnej publiczności.

Producenci zadbali o porządną oprawę muzyczną i wizualną. Bardzo dobre jest intro zilustrowane muzyką w klasycznym stylu. Autorami soundtracku są Bruce Broughton i John Debney. Ten pierwszy tworzył już piękne tematy do westernów (Silverado, Tombstone) i po raz kolejny nie zawiódł oczekiwań. Debney to zaś twórca muzyki do zapomnianego westernowego serialu dla młodzieży The Young Riders. Niniejszy, pisany po polsku, tekst musi też zawierać informację, że autorem zdjęć do serialu Texas Rising jest Artur Reinhart, stały współpracownik Doroty Kędzierzawskiej, będący kolejnym przykładem na to, że najlepsi operatorzy na świecie pochodzą z Polski. Do zalet filmu dopisałbym niezłe dialogi, np. wódz Komanczów tak mówi do wodza Teksańczyków: „Czirokezi nazywają cię Krukiem, ale Komancze zwą cię Dzikim Indykiem, bo stroisz się w głupie barwy i tracisz głowę, gdy zjawiają się kojoty”.

Zrealizowana przez Lesliego Greifa i Rolanda Joffé udramatyzowana ilustracja słynnych wydarzeń trzyma w napięciu i dostarcza emocji, ale nie dorównuje np. takiej produkcji jak Hatfields & McCoys, której sukces był dla History Channel momentem przełomowym. Nakręcony w Durango pięcioczęściowy epicki spektakl o Teksańczykach w moim mniemaniu nie zasłużył na tak ostrą krytykę, jaką go potraktowano. W zalewie licznych, coraz bardziej przekombinowanych, seriali współczesnych Texas Rising prezentuje się całkiem dobrze, bo zawiera wszystkie ważne cechy dobrego serialu: świetną obsadę, wartką akcję, liczne wątki, pełne napięcia i przemocy sytuacje, kapitalne zdjęcia, atrakcyjne miejscówki, ciekawe postacie, fajne dialogi, udaną czołówkę stanowiącą osobne dzieło sztuki. Pamiętajcie o Alamo i Goliad. Pamiętajcie o San Jacinto. Nie zapominajcie też o tym, że na kanale History są fabularyzowane opowieści, które wcale nie świadczą o braku szacunku do historii ani nieuczciwości wobec widzów. Czekam więc na kontynuację zatytułowaną Comanche Wars.

2 komentarze:

  1. Raczej dam sobie spokój. Powód : Roland Joffe . Widziałem trzy jego filmy z okresu popularności i jak dla mnie to wyjątkowy słabeusz . , Pola Śmierci'' tylko mu w miarę wyszły ( ogólnie, jako story ) choć robienie filmu o terrorze Czerwonych Khmerów w wersji PG- 13, uważam za kiepski pomysł.
    ,,Misji'' kompletnie nie trawię ( łopatologia jak stąd do Rio ) , podobnie , Szkarłatnej Litery'' gdzie zarżnął cały klimat powieści Hawthorne'a. I nie sądzę, żeby po 100 latach miało być lepiej.
    A Artur Reinhart robił też zdjęcia do ,, Hatfields & McCoys'' , o czym nie wspomniałeś.
    Z resztą mnie takie gładkie produkcje specjalnie nie jarają. Westernem, który w ostatnim czasie na prawdę rzucił mną o glebę , jest (nomen omen meksykański ) ,,Guns & Guts'' Rene Cardony jr z 1974 z Jorge Rivero i Pedro Armendarizem jr.
    Tytuł nic a nic nie kłamie :)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale skoro podobał Ci się "Hatfields & McCoys" to myślę że i tej produkcji możesz dać szansę. Ja lubię zarówno "Pola śmierci" jak i "Misję", natomiast "Texas Rising" to wg mnie udany powrót reżysera do tematów wielkiej wagi. Z pomocą zdolnego operatora i świetnych aktorów Joffe stworzył przykuwające do ekranu widowisko. Z pewnością są wady, nie brakuje łopatologii i patosu, lecz akcja i bodycount są na wysokim poziomie. No ale skoro masz przeczucie, że Ci się nie spodoba to może faktycznie dać sobie spokój - 5x90 minut to zbyt wiele czasu, by go marnować na produkcję "gładką", szczególnie w tak upalne lato :)
      Oczywiście "Guns & Guts" wędruje do kolejki, tym bardziej że w westernach hiszpańskojęzycznych mam jeszcze poważne zaległości (wciąż nie udało mi się obejrzeć "Cut-Throats Nine").

      Usuń