reżyseria: Raoul Walsh
scenariusz: Wally Kline, Æneas MacKenzie
Podpułkownik i generał George Armstrong Custer portretowany był wielokrotnie w amerykańskich filmach już od czasów kina niemego. Wcielał się w tę postać m.in. Francis Ford, starszy brat reżysera Johna Forda, w reżyserowanej przez siebie krótkometrażówce Ostatnia walka Custera (1912). Postać generała już od czasu swojej śmierci budziła kontrowersje. Żona, która dożyła 90 lat, starała się walczyć o dobre imię męża, ale fakty przemawiały przeciwko niemu. Jakby na przekór temu reżyserzy filmowi woleli pokazywać Custera z jak najlepszej strony, czyli jako wybitnego wodza, który zginął na polu chwały. Krytyczny obraz Custera pojawił się w kinie znacznie później za sprawą Małego Wielkiego Człowieka (1970) Arthura Penna. Zrealizowany na początku lat 40. historyczny western Umarli w butach, mimo kilku scenariuszowych głupot, to zdaniem wielu krytyków jeden z najlepszych filmów o słynnym dowódcy unionistów.
W bitwie pod Little Big Horn zginął cały oddział Custera, ale Walsh nie obwinia o to dowódcy kawalerii, lecz skorumpowanych polityków i biznesmenów. To ich pazerność doprowadziła do złamania traktatów i obietnic. To ich biznes dotyczący kolei żelaznej przyczynił się do wybuchu wojny o Wielkie Równiny i Black Hills. Na szczęście Walsh nie oskarża też Indian. Nie jest to typowa amerykańska propaganda, bo gdyby taka była to demonizowano by wrogów, tym bardziej że zabili oni amerykańskiego patriotę. Ale Indianie są tutaj pokojowo nastawionymi wojownikami, którzy bronią swoich ziem przed najeźdźcami. Pada tu nawet stwierdzenie, że prawdziwymi Amerykanami są Indianie.
Custera poznajemy w momencie, gdy jako kadet przybywa do Akademii w West Point, by uczyć się na oficera. Jego sposób bycia, dandysowaty wygląd i ekscentryczne maniery nie podobają się zwierzchnikom. Na pozór nic nie wskazuje na to, aby był to dobry materiał na żołnierza. Jednak dobre wyniki w jeździectwie i szermierce powodują, że dostaje dyplom i może już czekać na przydział do kawaleryjskiej jednostki. W trakcie wojen, najpierw z konfederatami, potem z Indianami, udowodni że jest wartościowym żołnierzem, lojalnym wobec rządu federalnego Stanów Zjednoczonych. Tytuł przypomina o popularnym w tamtej epoce schemacie myślowym. W tak niespokojnych czasach prawdziwy mężczyzna pragnął śmierci w bitwie, gdzie nie ma czasu na zdejmowanie butów. Reżyser darzy szacunkiem żołnierzy i Indian, którzy umierali w ogniu walki. Nie pochwala natomiast ludzi interesu, bo oni zazwyczaj żyją czyimś kosztem, a potem umierają bogaci i szczęśliwi w wygodnym łóżku.
Na początku lat 40. Ameryka stanęła w obliczu wojny, więc reżyserzy filmowi szukali historycznych materiałów, które miały podnieść morale żołnierzy. Tak powstał Sierżant York (1941) Howarda Hawksa, mający wydźwięk propagandowy i patriotyczny. Film Walsha trudno zaliczyć do tej kategorii. Mimo iż na koniec reżyser (albo raczej producent Hal B. Wallis) wciska kit, że Custer wygrał swoją ostatnią bitwę (chodzi o to, że spełniono jego postulaty dotyczące Indian i ich prawa do życia we własnym kraju) to jednak widzów ogarniają wątpliwości. Sztuczny happy end jest tylko dowodem na ograniczoną mentalność ówczesnych hollywoodzkich producentów, ale nie wpływa na ocenę pracy reżysera, który świetnie poradził sobie ze scenami masowymi i aktorskimi.
Jeden z zagranicznych recenzentów słusznie zauważył, że film powinien być ujęty w ramy retrospekcji opowiadanej przez żonę Custera. Wtedy portret szlachetnego generała jaki wyłania się z tej historii miałby sens i byłby do przyjęcia także w dzisiejszych czasach. Ale Walsh był solidnym rzemieślnikiem znanym z przestrzegania terminów i nie przekraczania budżetu, więc nie miał czasu by poprawiać scenariusz. W roku 1941 ukończył cztery filmy - najsłynniejsza z nich to gangsterska produkcja High Sierra z Humphreyem Bogartem. Kilku poprawek należałoby jednak dokonać. Szczególnie motyw z generałem Winfieldem Scottem jest tutaj mocno dyskusyjny. Mniejsza o to, że Custer prawdopodobnie nigdy nie spotkał wspomnianego wodza, ale ten wątek prezentuje się po prostu idiotycznie (nasz bohater częstuje gen. Scotta cebulą i dzięki temu zdobywa przydział do wymarzonej jednostki). Szkoda tym większa, że dość dobrze w tej roli odnalazł się znany z Sokoła maltańskiego i Casablanki Sydney Greenstreet.
Możliwe, że wytwórnia Warner Bros. zamierzała powierzyć reżyserię tego obrazu Michaelowi Curtizowi, który miał wówczas wyłączność na realizację filmów z duetem Errol Flynn / Olivia De Havilland. Nakręcił aż siedem filmów z ich udziałem, w tym jeden o Custerze, ale z czasów poprzedzających wojnę secesyjną (Szlak do Santa Fe, w którym Flynn zagrał Jeba Stuarta, późniejszego dowódcę konfederatów, natomiast Custerem był tu Ronald Reagan). Umarli w butach to ósmy i ostatni film tego duetu, a zarazem pierwszy film Walsha z Errolem Flynnem (wspólnie nakręcili siedem utworów w latach 40). Obsada to mocny atut tego wojennego westernu. Arthur Kennedy w jednej ze swoich pierwszych ważnych ról jako biznesmen Ned Sharp, zaś Anthony Quinn wcielił się w postać legendarnego wodza Siuksów, Szalonego Konia. Świetną rolę otrzymał Charley Grapewin - energiczny staruszek o komediowej duszy, który jako California Joe ukradł kilka scen dla siebie, przeklinając jak stuprocentowy man of the West (nie oznacza to jednak, że często pada tu słowo fuck, przekleństwa są bardziej wyrafinowane, np. Ty plugawy, obmierzły szczurzy synu!).
Olivia De Havilland błyszczy urodą, lecz niestety marnuje się w tej heroicznej opowieści o żołnierzach. Errol Flynn miał opinię choleryka, ochlaptusa i flirciarza (ponoć w 1942 zgwałcił na swoim jachcie dwie nastolatki), ale filmy Curtiza i Walsha zrobiły z niego idola publiczności. W roli Custera pokazał klasę i charyzmę, których nie posiadał w rzeczywistości. Nie stworzył pomnikowej postaci ze spiżu, odgrywając sympatycznego nieudacznika, któremu jednak los sprzyja - do czasu. Pięknie rozwija się jego kariera wojskowa, a także życie małżeńskie. Wątek miłosny różni się od hollywoodzkiej klasyki, bo jasne jest, że w wieku 36 lat Custer stoczy ostatnią, niezbyt chwalebną bitwę. Nie można do historii dopisać zdania I żyli długo i szczęśliwie, ale pasuje tu szekspirowska myśl Wszystko dobre, co się dobrze kończy, którą spuentowano także inny film Walsha, Dark Command. Koniec końców George Custer umarł w butach... Co ciekawe, Errol Flynn nie uczestniczył w II wojnie światowej, w przeciwieństwie do swojego filmowego antagonisty, Arthura Kennedy'ego.
Scenariusz pozbawiony jest nudnych patetycznych oracji. Zawarto tu sporą dawkę humoru, aby podkreślić, że film powstał w celu rozrywkowym, a nie dydaktycznym czy propagandowym. Rozmijanie się z prawdą historyczną jest małym grzechem, który można łatwo wybaczyć. Doceniany przez liczną publikę Mały Wielki Człowiek też wiele dopowiada i przeinacza, a jednak jest wspaniałym widowiskiem, przystosowanym do zmieniających się warunków. Umarli w butach trochę nawet wyprzedza swoje czasy. W kwestii przedstawiania Indian bliski jest dziełom z lat 60, a w kwestii ukazania kawalerii USA stanowi zapowiedź fordowskiego Fortu Apache. Strona wizualna bez zarzutu - wspaniały monochromatyzm i scenografia. U reżysera widać solidny warsztat, wyczuwa się także dobry kontakt z aktorami i ekipą techniczną (świetnie sprawdziły się tu przejścia typu wipe, tzw. roletki). 140 minut mija błyskawicznie niczym szarża amerykańskiej kawalerii pod dowództwem podpułkownika Custera, prowadząc jednak nie w kierunku efektownej porażki, ale sukcesu.
W bitwie pod Little Big Horn zginął cały oddział Custera, ale Walsh nie obwinia o to dowódcy kawalerii, lecz skorumpowanych polityków i biznesmenów. To ich pazerność doprowadziła do złamania traktatów i obietnic. To ich biznes dotyczący kolei żelaznej przyczynił się do wybuchu wojny o Wielkie Równiny i Black Hills. Na szczęście Walsh nie oskarża też Indian. Nie jest to typowa amerykańska propaganda, bo gdyby taka była to demonizowano by wrogów, tym bardziej że zabili oni amerykańskiego patriotę. Ale Indianie są tutaj pokojowo nastawionymi wojownikami, którzy bronią swoich ziem przed najeźdźcami. Pada tu nawet stwierdzenie, że prawdziwymi Amerykanami są Indianie.
Custera poznajemy w momencie, gdy jako kadet przybywa do Akademii w West Point, by uczyć się na oficera. Jego sposób bycia, dandysowaty wygląd i ekscentryczne maniery nie podobają się zwierzchnikom. Na pozór nic nie wskazuje na to, aby był to dobry materiał na żołnierza. Jednak dobre wyniki w jeździectwie i szermierce powodują, że dostaje dyplom i może już czekać na przydział do kawaleryjskiej jednostki. W trakcie wojen, najpierw z konfederatami, potem z Indianami, udowodni że jest wartościowym żołnierzem, lojalnym wobec rządu federalnego Stanów Zjednoczonych. Tytuł przypomina o popularnym w tamtej epoce schemacie myślowym. W tak niespokojnych czasach prawdziwy mężczyzna pragnął śmierci w bitwie, gdzie nie ma czasu na zdejmowanie butów. Reżyser darzy szacunkiem żołnierzy i Indian, którzy umierali w ogniu walki. Nie pochwala natomiast ludzi interesu, bo oni zazwyczaj żyją czyimś kosztem, a potem umierają bogaci i szczęśliwi w wygodnym łóżku.
Na początku lat 40. Ameryka stanęła w obliczu wojny, więc reżyserzy filmowi szukali historycznych materiałów, które miały podnieść morale żołnierzy. Tak powstał Sierżant York (1941) Howarda Hawksa, mający wydźwięk propagandowy i patriotyczny. Film Walsha trudno zaliczyć do tej kategorii. Mimo iż na koniec reżyser (albo raczej producent Hal B. Wallis) wciska kit, że Custer wygrał swoją ostatnią bitwę (chodzi o to, że spełniono jego postulaty dotyczące Indian i ich prawa do życia we własnym kraju) to jednak widzów ogarniają wątpliwości. Sztuczny happy end jest tylko dowodem na ograniczoną mentalność ówczesnych hollywoodzkich producentów, ale nie wpływa na ocenę pracy reżysera, który świetnie poradził sobie ze scenami masowymi i aktorskimi.
Jeden z zagranicznych recenzentów słusznie zauważył, że film powinien być ujęty w ramy retrospekcji opowiadanej przez żonę Custera. Wtedy portret szlachetnego generała jaki wyłania się z tej historii miałby sens i byłby do przyjęcia także w dzisiejszych czasach. Ale Walsh był solidnym rzemieślnikiem znanym z przestrzegania terminów i nie przekraczania budżetu, więc nie miał czasu by poprawiać scenariusz. W roku 1941 ukończył cztery filmy - najsłynniejsza z nich to gangsterska produkcja High Sierra z Humphreyem Bogartem. Kilku poprawek należałoby jednak dokonać. Szczególnie motyw z generałem Winfieldem Scottem jest tutaj mocno dyskusyjny. Mniejsza o to, że Custer prawdopodobnie nigdy nie spotkał wspomnianego wodza, ale ten wątek prezentuje się po prostu idiotycznie (nasz bohater częstuje gen. Scotta cebulą i dzięki temu zdobywa przydział do wymarzonej jednostki). Szkoda tym większa, że dość dobrze w tej roli odnalazł się znany z Sokoła maltańskiego i Casablanki Sydney Greenstreet.
Możliwe, że wytwórnia Warner Bros. zamierzała powierzyć reżyserię tego obrazu Michaelowi Curtizowi, który miał wówczas wyłączność na realizację filmów z duetem Errol Flynn / Olivia De Havilland. Nakręcił aż siedem filmów z ich udziałem, w tym jeden o Custerze, ale z czasów poprzedzających wojnę secesyjną (Szlak do Santa Fe, w którym Flynn zagrał Jeba Stuarta, późniejszego dowódcę konfederatów, natomiast Custerem był tu Ronald Reagan). Umarli w butach to ósmy i ostatni film tego duetu, a zarazem pierwszy film Walsha z Errolem Flynnem (wspólnie nakręcili siedem utworów w latach 40). Obsada to mocny atut tego wojennego westernu. Arthur Kennedy w jednej ze swoich pierwszych ważnych ról jako biznesmen Ned Sharp, zaś Anthony Quinn wcielił się w postać legendarnego wodza Siuksów, Szalonego Konia. Świetną rolę otrzymał Charley Grapewin - energiczny staruszek o komediowej duszy, który jako California Joe ukradł kilka scen dla siebie, przeklinając jak stuprocentowy man of the West (nie oznacza to jednak, że często pada tu słowo fuck, przekleństwa są bardziej wyrafinowane, np. Ty plugawy, obmierzły szczurzy synu!).
Olivia De Havilland błyszczy urodą, lecz niestety marnuje się w tej heroicznej opowieści o żołnierzach. Errol Flynn miał opinię choleryka, ochlaptusa i flirciarza (ponoć w 1942 zgwałcił na swoim jachcie dwie nastolatki), ale filmy Curtiza i Walsha zrobiły z niego idola publiczności. W roli Custera pokazał klasę i charyzmę, których nie posiadał w rzeczywistości. Nie stworzył pomnikowej postaci ze spiżu, odgrywając sympatycznego nieudacznika, któremu jednak los sprzyja - do czasu. Pięknie rozwija się jego kariera wojskowa, a także życie małżeńskie. Wątek miłosny różni się od hollywoodzkiej klasyki, bo jasne jest, że w wieku 36 lat Custer stoczy ostatnią, niezbyt chwalebną bitwę. Nie można do historii dopisać zdania I żyli długo i szczęśliwie, ale pasuje tu szekspirowska myśl Wszystko dobre, co się dobrze kończy, którą spuentowano także inny film Walsha, Dark Command. Koniec końców George Custer umarł w butach... Co ciekawe, Errol Flynn nie uczestniczył w II wojnie światowej, w przeciwieństwie do swojego filmowego antagonisty, Arthura Kennedy'ego.
Scenariusz pozbawiony jest nudnych patetycznych oracji. Zawarto tu sporą dawkę humoru, aby podkreślić, że film powstał w celu rozrywkowym, a nie dydaktycznym czy propagandowym. Rozmijanie się z prawdą historyczną jest małym grzechem, który można łatwo wybaczyć. Doceniany przez liczną publikę Mały Wielki Człowiek też wiele dopowiada i przeinacza, a jednak jest wspaniałym widowiskiem, przystosowanym do zmieniających się warunków. Umarli w butach trochę nawet wyprzedza swoje czasy. W kwestii przedstawiania Indian bliski jest dziełom z lat 60, a w kwestii ukazania kawalerii USA stanowi zapowiedź fordowskiego Fortu Apache. Strona wizualna bez zarzutu - wspaniały monochromatyzm i scenografia. U reżysera widać solidny warsztat, wyczuwa się także dobry kontakt z aktorami i ekipą techniczną (świetnie sprawdziły się tu przejścia typu wipe, tzw. roletki). 140 minut mija błyskawicznie niczym szarża amerykańskiej kawalerii pod dowództwem podpułkownika Custera, prowadząc jednak nie w kierunku efektownej porażki, ale sukcesu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz