Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
„Każda broń gra swoją własną
melodię”.* Każdy spaghetti western jest inny, nawet jeśli wszystkie
wyglądają podobnie. Przewijają się podobne typy postaci, identyczne są
elementy ikonografii, a motyw zemsty występuje niemal wszędzie. No cóż…
taki jest ten świat, można go zaakceptować lub nie. Dzięki Quentinowi
Tarantino coraz więcej osób polubiło westerny, ale wciąż mało sięga po
atrakcyjne starocia.
Na podstawie mitologii
stworzonej w Stanach Zjednoczonych Włosi wykreowali własną mitologię
wraz ze swoim panteonem bóstw i asów. Sergio Leone nie był pierwszy, ale
to on znalazł sposób jak przyciągnąć do kin krajową publiczność. Fabułę
samurajskiego dramatu Straż przyboczna (1961) przeniósł na
meksykańsko-amerykańskie pogranicze drugiej połowy XIX wieku. Wprawił w
ruch machinę, która nie zawsze działała jak należy, ale powstało dzięki
niej kilka wartościowych, niezapomnianych obrazów.
Gatunek uważany za epigoński
zawierał elementy, które inspirowały Włochów i Hiszpanów, ale trzeba
przyznać, że Amerykanie też znaleźli w nim wiele dobrego. Mimo iż mieli
Dziki Zachód na wyciągnięcie ręki to postanowili kręcić westerny w
Almerii. Przykłady: 100 karabinów (1969, reż. Tom Gries), El Condor (1970, reż. John Guillermin), A Man Called Sledge (1970, reż. Vic Morrow), The Hunting Party (1971, reż. Don Medford) i Catlow (1971, reż. Sam Wanamaker). Bez spaghetti westernów nie powstałaby pewnie brutalna i ekscytująca Dzika banda
(1969). I wcale nie chodzi o to, że Sam Peckinpah kradł pomysły od
wschodnich sąsiadów, ale raczej o to, że pod koniec lat sześćdziesiątych
panowało przekonanie, że można kręcić ostrzej i energiczniej, galopując
niczym szalony jeździec uciekający przed pościgiem. Skoro w Europie to
się sprzedaje, to czemu nie przenieść tej specyfiki. W końcu istotą kina
jest tworzenie nowych form i pozyskiwanie nowych odbiorców korzystając
ze sprawdzonych pomysłów.
Tak jak amerykańskie westerny,
tak i włosko-hiszpańskie mają swoich mistrzów reżyserii i gwiazdorów. A
także obdarzonych niesamowitym wyczuciem i muzyczną wrażliwością
kompozytorów, którzy potrafili stworzyć unikalny nastrój. Choć spaghetti
western już dawno umarł to żyje do dziś wielu gwiazdorów gatunku,
wspominając zapewne stare dobre czasy (w kolejności od najstarszego):
Tomás Milián, George Hilton, Gianni Garko, Richard Harrison, Fabio
Testi, Franco Nero, George Eastman vel Luigi Montefiori. Pięciu z nich
znajduje się w obsadzie nowego filmu Enzo Castellariego Keoma Rises,
na który fani gatunku czekają z niecierpliwością. Pewnie mało kto wie,
że we włoskich filmach klasy B, w tym także w euro-westernach,
występowały aktorki polskiego pochodzenia, przede wszystkim Magda
Konopka i Halina Zalewska (tej ostatniej niestety nie ma wśród żywych
już od 40 lat).
Moim zdaniem nie ma sensu robić kolejnego rankingu, który znowu wygrałby Dobry, zły i brzydki (1966) Sergia Leone albo Człowiek zwany Ciszą
(1968) Sergia Corbucciego. Dlatego postanowiłem wyróżnić w kolejności
chronologicznej 10 mniej znanych (ale przez fanów gatunku docenianych)
europejskich westernów. 10 tytułów, 10 reżyserów, 9 kompozytorów (bo
Ennio Morricone pojawia się dwukrotnie).
1. Czas masakry (1966), reż. Lucio Fulci
a.k.a. Le Colt Cantarono la Morte e fu… Tempo di Massacro / Massacre Time
Nazwisko Fulciego jednoznacznie
kojarzy się z horrorem i to tym najostrzejszym. Taka etykietka
przylgnęła do niego na początku lat osiemdziesiątych – po serii obrazów
wypełnionych po brzegi krwawymi scenami. W poprzednich dekadach
skutecznie unikał zaszufladkowania, kręcąc filmy odmiennych gatunków.
Skusił się także na western i dziś ten film to wyjątkowa gratka dla
fanów jego twórczości. Fulci to zresztą wyjątkowy twórca, bo nawet w
obrębie jednego gatunku realizował różnorodne filmy. Dotyczy to nie
tylko horrorów i giallo, ale też westernów (w sumie pięć, w tym dwa o
przygodach Białego Kła).
Warsztatową biegłość reżysera
widać doskonale w scenach akcji. Pojedynki na pięści, strzelaniny, sceny
kaskaderskie zawsze stanowią pole do popisu dla filmowców. Ale ambicją
Fulciego było stworzenie dzieła nadzwyczaj stylowego, mrocznego. Już
prolog filmu (sfora psów wypuszczona ze smyczy) zapowiada kino mocne i
pesymistyczne, a fragment, w którym grany przez Franco Nero bohater
zostaje wybatożony przez dandysowatego sukcesora (głównego bad guya)
długo zostanie w pamięci.
Franco Nero miał szczęście –
dopiero co rozpoczął karierę i już stał się najbardziej rozchwytywanym
aktorem w kraju (w samym 1966 roku miało premierę aż osiem filmów z jego
udziałem, w tym jeden gigantyczny sukces – Django). Powodzenie zawdzięczał urodzie amanta, ale szybko udowodnił, że aktorem jest bardzo dobrym (świetne role m.in. w Dniu puszczyka i The Fifth Cord). W Czasie masakry show kradnie mu George Hilton odgrywający postać jego brata – alkoholika.
Scenarzysta Fernando Di Leo (w
kolejnej dekadzie twórca pierwszorzędnych filmów gangsterskich) zadbał o
kilka niespodzianek w fabule, kompozytor Coriolano Gori pięknie
zilustrował zarówno dynamiczne jak i spokojne fragmenty, a Sergio
Endrigo wyśpiewując You’ll Come Back Home Someday pozostawia widza w pozytywnym nastroju, z nadzieją na lepsze jutro.
2. Kula dla generała (1966), reż. Damiano Damiani
a.k.a. Quién sabe? / Gringo / A Bullet for the General
Amerykański Dziki Zachód to nie
tylko miejsce lokalnych konfliktów, ale też wydarzeń historycznych i
wielkich bitew: wojny secesyjnej, wojen z Indianami, a także toczonej za
południową granicą wojny domowej. Prawdopodobnie najlepszym filmem o
rewolucji meksykańskiej jest Kula dla generała. Reżyser Damiani,
scenarzysta Solinas i aktor Volontè to radykałowie o sympatiach
komunistycznych, nastawieni krytycznie wobec Ameryki. Odgrywany przez
Lou Castela gringo to symbol tego, co charakteryzuje „cywilizowanego”
Amerykanina. Na zewnątrz – elegancki, poczciwy, jednoznaczny. W
rzeczywistości – podstępny, ksenofobiczny, zimny jak lód.
Film bardzo odmienny od reszty
italo-westernów. Nie zastosowano tu schematycznych rozwiązań ani
klasycznych motywów. Nie ma tu zemsty, rewolwerowych pojedynków ani
walki dobra ze złem. Tym trudniej przewidzieć jak ta historia się
potoczy. I jak się skończy. Gian Maria Volontè jak zwykle fenomenalny –
rolę bandyty potrafi zagrać na wiele sposobów. Tutaj szarżuje tworząc
postać karykaturalną, pełną sprzeczności. Jest to zgodne z intencją
reżysera, którego celem była satyra polityczna, a nie rasowy dramat
wojenny, chociaż kule i pociski są wystrzeliwane bezlitośnie (to w końcu
rewolucja, bez ofiar się nie da). Dobrą robotę wykonał Luis Bacalov,
odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową. Jego kompozycja zawiera latynoskie
brzmienia i pomaga uwiarygodnić historię, sprawić by widz poczuł się jak
w Meksyku na początku XX wieku.
3. Długie dni zemsty (1967), reż. Florestano Vancini
a.k.a. I Lunghi Giorni della Vendetta (Faccia d’Angelo) / Long Days of Vengeance
Film zainspirowany najpopularniejszą powieścią wszech czasów, jaką jest niewątpliwie Hrabia Monte Cristo
Alexandra Dumasa. Skazany na wiele lat ciężkich robót mężczyzna wyrywa
się na wolność i powraca w rodzinne strony, gdzie musi wymierzyć
sprawiedliwość trzem perfidnym złoczyńcom. Wrobili go oni w morderstwo i
odebrali wolność. Jego postępowanie może go zaprowadzić na szubienicę,
ale to człowiek czynu. Nie spocznie póki nie nakarmi ołowiem swoich
oprawców. Jego wygląd jest mylący (faccia d’angelo, jak głosi
alternatywny tytuł), ale jest wyjątkowo sprawnym i szybkim
rewolwerowcem. To i tak może nie wystarczyć. Na takich przeciwników jak
potężny kapitalista Mr Cobb (Conrado San Martin) i sprzedajny szeryf
Douglas (Francisco Rabal) nie wystarczy szybka ręka – potrzebne jest
także szczęście.
Giuliano Gemma ze względu na
wygląd niezbyt pasował do brutalnych westernów, ale okazał się świetny w
takich rolach biorąc pod uwagę jego sprawność fizyczną. Ćwiczył boks i
gimnastykę, nie unikał scen kaskaderskich. W jednej ze scen omawianego
obrazu dostaje kulkę i spada z dachu. Ruchy kamery zdradzają, że aktor
nie korzystał z dublera. W ten sposób postać zyskuje respekt, a jego
siniaki wyglądają wiarygodniej. To bardzo solidna i przyjemna rozrywka z
dobrą muzyką. Wyróżnia się partytura z motywem trąbki – jej autorem
jest Armando Trovajoli. Film reżyserował Florestano Vancini – czołowy
dokumentalista i filmowiec zaangażowany w politykę. Długie dni zemsty
to jego jedyny western. Na stanowisku reżysera zastąpił Duccio
Tessariego – twórcę, który odkrył dla kina osobowość Giuliano Gemmy.
4. Twarzą w twarz (1967), reż. Sergio Sollima
a.k.a. Faccia a Faccia / Face to Face
Sollima, Volontè i Milián to
trzech asów, bez których historia spag-westu byłaby znacznie uboższa. A
jeśli dodać do tego jeszcze Ennia Morricone to już mamy karetę, którą
może pokonać tylko poker w rękach Sergia Leone. Face to face to
drugi i przedostatni western Sollimy z charyzmatycznym kubańskim aktorem
Tomásem Miliánem – tutaj w roli herszta bandy, który przyczynia się do
zdemoralizowania przybysza z Nowej Anglii. Rozległe przestrzenie Zachodu
symbolizują większą swobodę i dzikość, w przeciwieństwie do ciasnych
miast w rejonach o większym stopniu cywilizacji, gdzie są bardziej
restrykcyjne prawa, normy i zwyczaje. Zachód lepiej kształtuje
osobowość, temperuje charakter, bardziej sprzyja życiu na krawędzi.
Jednym słowem – fascynuje. Przybywający z Nowej Anglii człowiek
wykształcony, profesor historii – w tej roli zwyczajowo rewelacyjny Gian
Maria Volontè – ulega tej fascynacji.
Przemiana jest obustronna, bo odgrywany
przez Miliána bandyta też przechodzi transformację. Rzecz jasna – w
drugą stronę. Zaczyna mieć wątpliwości, czy takie życie oparte na
rabowaniu i przemocy ma w ogóle jakiś sens. Wartościowy, umoralniający
western, wspaniale nakręcony i świetnie zagrany. Muzyka wsparta wokalizą
niezastąpionej Eddy Dell’Orso nie tylko pomaga w kreowaniu atmosfery
niepewności i niepokoju, ale trafia prosto do duszy i tak jak dusza
pozostanie nieśmiertelna.
Film oferuje pełną emocji jazdę po parku
rozrywki – Westworldzie. W planie imprezy wizualne i akustyczne atrakcje
oraz spotkanie z ciekawymi osobami o odmiennych doświadczeniach i
poglądach. Z tego spotkania zapamiętamy następującą lekcję: geografia i
historia pełnią ważną funkcję, gdyż to w jakim miejscu i w jakich
czasach żyjesz ma duży wpływ na twój charakter. Istotne jest także
otoczenie, w którym się znajdujesz – ludzie, których spotykasz na swojej
drodze. Nie da się także ukryć, że łatwiej zarządzać ludźmi, mając
wykształcenie i dużą wiedzę.
5. Dni gniewu (1967), reż. Tonino Valerii
a.k.a. I Giorni dell’Ira / Day of Anger
Ten film to kolejna partia
kart, podczas której gracz posiada trzy asy (w tym jeden w rękawie).
Można przegrać, ale jednak warto zaryzykować. Dwa asy to Lee Van Cleef i
Giuliano Gemma, trzeci to Ernesto Gastaldi – scenarzysta, który wielu
filmowcom podrzucał genialne pomysły. Fabułę z powieści niemieckiego
pisarza Rolfa Beckera trzech scenarzystów (na czele z Gastaldim) tak
podrasowało, by stworzyć arcyciekawą opowieść o relacji mistrz-uczeń. I
jak przystało na wytrawnych pokerzystów autorzy potrafią blefować, więc
niespodzianek nie brakuje.
Z amerykańskiego aktora Lee Van
Cleefa Włosi zrobili symbol gatunku, prawdziwą legendę Zachodu.
Najpierw Leone, potem Sollima i Petroni, następny w kolejce ustawił się
Valerii – ich filmy złożyły się na spójną wizję świata, gdzie zaufanie,
uczciwość i szacunek powoli umierają. W późniejszych latach, gdy Van
Cleef bawił się w nadczłowieka Sabatę, stopniowo tracił dawną charyzmę
(wyjątkiem jest jednak świetna rola w El Condorze).
Gdy nadchodzą „dni gniewu”
trzeba zachować szczególną czujność… Dwaj główni bohaterowie, Frank
Talby i Scott Mary, zostają skonfrontowani z mieszczańską społecznością,
zwykłymi na pozór ludźmi, którzy mają niejeden grzech na sumieniu.
Życie daje ważną lekcję – nikomu nie ufaj, gdyż zło potrafi łatwo się
zakamuflować. Gdy jest zbyt czyściutko należy się domyślać, że pod
dywanem jest koszmarny syf. Gdy ktoś jest zbyt dobry i szlachetny należy
podejrzewać, że ma ukryte zamiary.
Precyzyjnie skonstruowana
historia o dojrzewaniu, o wkraczaniu na ścieżkę rewolweru. Gdy zasmakuje
się w zabijaniu, apetyt wzrośnie. Stanie się to nawykiem i cechą
charakteru. Wizualnie imponujący western okazał się nie tylko ucztą dla
oka, ale też intelektu (spełnia podobną rolę, co przypowieści biblijne).
Kto ma dobry słuch będzie też zadowolony z muzyki. To jedna z
najlepszych prac Riza Ortolaniego – instrumentarium jakie dobrał,
brzmienia jakie wydobył dowodzą wielkiego kunsztu, taktu, poczucia
rytmu.
6. Johnny Hamlet (1968), reż. Enzo G. Castellari
a.k.a. Quella Sporca Storia nel West / Django – Die Totengräber Warten Schon
„Bóg stworzył człowieka, a
człowiek stworzył colta” – to jeden z tytułów tego filmu (konkretnie –
tytuł brazylijski), dobrze oddający sens większości spag-westów, które
często przywoływały chrześcijańskiego Boga. W ten sposób sugerowano, że
główny bohater jest niejako boskim wysłannikiem, a szóste przykazanie
Dekalogu „Nie zabijaj!” nie dotyczy wszystkich. Zasada „oko za oko”
obecna nie tylko w Biblii, ale też np. w Kodeksie Hammurabiego, nie
podlega dyskusji.
Zostawmy jednak Biblię i przejdźmy do… Szekspira. Tytuł Johnny Hamlet
nie jest podstępnym chwytem marketingowym. Pasuje do filmu idealnie.
Scenarzyści nie ukrywają źródła inspiracji, wykorzystują nawet te same
imiona postaci. Nasuwa się pytanie: Co może wyniknąć, jeśli w
spag-westowym nurcie wejdzie się w dyskurs z arcydziełem Szekspira, w
którym autor z właściwą sobie filozofią dotykał przecież tematów
zbrodni, śmierci i zemsty, czyli motywów stricte westernowych? Odpowiedź
jest banalnie prosta. Jeśli za kamerą stoi utalentowany reżyser to nie
powstanie kicz, lecz solidna produkcja rozrywkowa.
Enzo Girolami Castellari w początkowej fazie kariery kręcił wyłącznie westerny. Zanim zrealizował swoje opus magnum, czyli Keomę
(1976, „ostatnie tchnienie” gatunku), stworzył jedyny w swoim rodzaju
spektakl. Elementy rodem z kina klasy B uszlachetnił poprzez
zapożyczenia z Hamleta. Pomysł genialny w swej prostocie.
Twórczość wielce hołubionego brytyjskiego dramaturga Williama Szekspira
zyskała w ten sposób kolejne potwierdzenie na to, że jest uniwersalna,
ponadczasowa, mocno inspirująca i pobudzająca wyobraźnię. Na pozór jest
to klasyczne kino zemsty, a w gruncie rzeczy szlachetnie oprawiony
mroczny dramat, w którym wyczuwalna jest obecność śmierci (grabarz już
czeka – głosi niemiecki tytuł filmu).
W czołowej roli wystąpił Andrea
Giordana pochodzący z rodziny aktorskiej (ojciec, matka, brat i siostra
– wszyscy grali w filmach). Gdyby to była klasyczna adaptacja Hamleta
to na aktora spadłaby fala krytyki, ale w westernach wystarczą dwie
miny (w kapeluszu i bez). Dzieło Castellariego to świetna gra z
oczekiwaniami widza. Zrealizowana z inwencją, swadą i wyczuciem.
Doskonałą intuicją wykazał się także kompozytor Francesco De Masi,
tworzący coś na kształt ballady z dominującą rolą romantycznego
tragizmu. Pomógł mu w tym wokal Maurizio Grafa, który w swoim stylu
śpiewa: Find the man who never killed not even for the love of gold…
7. Vengeance (1968), reż. Antonio Margheriti
a.k.a. Joko Invoca Dio… e Muori / Fünf Blutige Stricke
Antonio Margheriti vel Anthony
M. Dawson, tak jak większość reprezentantów włoskiego kina rozrywkowego,
kręcił filmy różnych gatunków, ale najlepsze oceny zbierał za gotyckie
filmy grozy. Najciekawsze jest to, że swoje dwa westerny nasycił gotycką
aurą. Pierwszy to Vengeance (1968), a drugi nosi tytuł I Bóg powiedział do Kaina
(1970). Gotyk znacznie odróżnia te filmy od taśmowo produkowanych
epigońskich westernów. Drugi z wymienionych spag-westów jest bardziej
wartościowy ze względu na rolę Klausa Kinskiego (właściwie to nie tylko z
tego powodu), ale to ten pierwszy zarekomenduję, bo jest naprawdę dobry
i niesłusznie zapomniany.
Richard Harrison wciela się w
postać antybohatera, członka bandy rabusiów, który zostaje oszukany
przez wspólników. Jego celem jest dokonanie zemsty na pięciu (?)
ludziach odpowiedzialnych za śmierć przyjaciela. W prologu mamy taką
scenę: pięciu jeźdźców trzyma związanego linami młodego chłopaka,
przymierzając się do tego, by rozerwać go na strzępy jak podczas
średniowiecznych egzekucji. Kapitalnych scen tutaj nie brakuje. W jakim
innym filmie człowiek zostaje zabity ostrogami? Nie przypadkiem we
włoskim tytule przywołano Boga (Dio), bo Bóg zanim unicestwi człowieka
może uczynić z niego kata – narzędzie do wymierzania sprawiedliwości.
Wiele scen, a szczególnie
klaustrofobiczny finał w kopalni to efekt umiejętności, które Margheriti
szlifował na planach gotyckich horrorów. Nie do przecenienia była pomoc
operatora Riccarda Pallottini (który pracę z tym reżyserem przypłacił
życiem – zginął na planie jego filmu w 1981). Słońce, które omal nie
oślepiło protagonisty nie razi odbiorcę, bo każdy zatrudniony do tej
produkcji fachowiec konsekwentnie dąży do zbudowania ponurego nastroju, w
tym także kompozytor Carlo Savina, uderzający w mroczne tony niczym
anioł śmierci zwiastujący krwawe żniwa.
8. Cmentarz bez krzyży (1968), reż. Robert Hossein
a.k.a. Une Corde, un Colt… / The Rope and the Colt / Cemetery Without Crosses
Robert Hossein zrealizował pierwszy western już w 1961 – Smak przemocy – refleksyjny czarno-biały dramat o rewolucji meksykańskiej. Cmentarz bez krzyży (znany też pod tytułem Sznur i rewolwer)
jest już filmem zupełnie innym – pod względem wizualnym, stylistycznym i
fabularnym. Reżyser pozostaje tu pod wpływem stylu Sergia Leone, ale
dodaje też charakterystyczny dla Corbucciego pesymizm, fatalizm, grozę. Z
tamtym filmem łączy go tylko powolne tempo i nieduża ilość scen akcji.
Klasyczny, wałkowany do znudzenia motyw zemsty autorzy zestawiają z
postacią kobiecą napiętnowaną tragicznym losem. Całość umiejscawiają na
terytorium tak ponurym, że niemal czuje się odór rozkładu i śmierci.
Widza dopada depresja, bo wszędzie panuje totalna beznadzieja, chłód i
mrok.
Dzięki temu, że reżysera nie
interesują strzelaniny, galopady i bójki otrzymujemy wyróżniający się,
ponadprzeciętny western. Nie oznacza to wcale, że to jeden z najlepszych
filmów gatunku (w końcu akcja to dość ważny składnik takiego kina), ale
z pewnością warto go znać. Tym bardziej, że zawiera kilka istotnych
zalet rasowego spag-westu: efektowną scenerię (tę rolę pełni niezawodna w
takich sytuacjach Almeria), piękną kobietę (Michèle Mercier, czyli
niezapomniana Angélique z popularnego także w Polsce cyklu romansów
kostiumowych), wspaniałą muzykę (mocarny track, kojący nerwy, ale nie
pozbawiony melancholii – taki efekt uzyskał ojciec reżysera André
Hossein) oraz piosenkę wykonywaną silnym, kowbojskim głosem (głos należy
do Scotta Walkera). Na dokładkę otrzymujemy motyw z czarną rękawiczką,
kojarzący się z innym włoskim gatunkiem – filmem giallo.
9. Na końcu tęczy (1971), reż. Aldo Florio
a.k.a. Anda Muchacho, Spara! / Dead Men Ride
„Wolność nie jest jak złoto.
Nikt nie może ci jej dać, musisz sam ją wywalczyć”. Takie motto
towarzyszy tej słabo znanej produkcji podpisanej przez praktycznie
nieznanego twórcę. Zakuty w kajdany skazaniec ucieka z obozu pracy i
trafia do górniczej osady. Poznaje tam meksykańskich chłopów, którzy
harują jak niewolnicy w kopalni złota. Wkrótce uciekinier trafia do
miasta, gdzie zabija golibrodę … w samoobronie. To pierwsza ofiara z
długiej listy…
Zaczyna się podobnie jak Długie dni zemsty,
ale ten film nie jest klasyczną kalką, lecz bardzo tajemniczym
widowiskiem, kreatywnie korzystającym z dziedzictwa. Świetnie uchwycono
kontrast między chciwymi wyzyskiwaczami, którzy boją się ubrudzić ręce, a
dobrodusznymi wieśniakami, którzy mimo podskórnej szlachetności nie
wahają się zabić zdrajcy. Bo czasem owca musi stać się wilkiem. W
budowaniu intrygi i relacji między ludźmi służył pomocą doświadczony
hiszpański scenarzysta Eduardo Manzanos Brochero.
Wiele osób lubi spaghetti, ale
pewnie znacznie mniej smakoszy ceni chorizo, tortillę i paellę. Film w
reż. Aldo Florio to w dużym stopniu danie hiszpańskie – strawne i
pikantne, ale jadało się lepsze. Florio nie jest takim stylistą jak
mistrzowie gatunku, ale udało mu się stworzyć kilka pamiętnych scen jak
ta, w której główny bohater wyłania się z piaskowego pyłu. Aktorstwo nie
wybija się ponad przeciętność. Fabio Testi i Eduardo Fajardo w rolach
antagonistów są oszczędni (by nie powiedzieć drewniani). Aktorzy
wspierający José Calvo i urocza Charo López wypadli lepiej, bo
minimalnym wysiłkiem sprawili, że na ich twarzach malowały się konkretne
emocje.
Dzięki wsparciu wybitnego
kompozytora udało się wykreować niesamowity nastrój. Nie chodzi o to, że
są tu piękne melodie (bo to we włoskich filmach jest regułą), ale o to,
że ścieżka dźwiękowa jest zróżnicowana. Nie ma tu powtarzanego do
znudzenia motywu przewodniego, a w jednej z najbardziej dramatycznych,
wstrząsających scen użyto wokalizy Eddy Dell’Orso, co dało wspaniały
efekt i wzmocniło dramaturgię. Kompozytor, któremu należy się owacja na
stojąco, to Bruno Nicolai. Dla mnie numer 2 wśród włoskich kompozytorów
(chyba nie muszę mówić kto jest numero uno).
10. Sonny & Jed (1972), reż. Sergio Corbucci
a.k.a. La Banda J. & S. – Cronaca Criminale del Far West / J & S: Criminal Story of an Outlaw Couple / Far West Story
Bonnie i Clyde na Dzikim
Zachodzie, czyli akcja, humor, dramat i emocje. Dużo emocji – od smutku i
rozgoryczenia po irytację, odrazę i złość. Podobnie jak w filmie McCabe i pani Miller
(1971) Roberta Altmana mamy tu jesień, która symbolizuje zmierzch
popularnego niegdyś gatunku. W roku 1972 spore sukcesy zaczęły odnosić
brutalne filmy sensacyjne, które były ni mniej ni więcej jak
współczesnymi westernami. Sergio Corbucci, twórca takich znakomitych
spag-westów jak Django, Człowiek zwany Ciszą i Navajo Joe, stopniowo przechodził do innych gatunków, ale na szczęście powrócił jeszcze na Dziki Zachód.
Zdjęcia utrzymane są w chłodnej
tonacji, widać że nie tylko pogoda się ochłodziła, ale i stosunki
między ludźmi. To opowieść o miłości, ale zamiast romantycznej otoczki
mamy tu sporo błota i łez. Nie jest jednak aż do przesady depresyjnie – w
gruncie rzeczy film jest przewrotną i piekielnie ironiczną
tragikomedią. Bawi nieporadność bohaterów. Bawi kpiarskie podejście do
tematyki miłości, zbrodni i śmierci.
Zachwycają aktorzy, którzy
szarżują jak szaleni: Susan George jako Sonny i Tomás Milián jako … Che
Guevara II. Bardziej zniuansowany, ale też nieprzewidywalny, jest Telly
Savalas w roli nieugiętego, ślepo podążającego do celu szeryfa. Muzyka
skomponowana przez Ennia Morricone, tak jak i film, to „łabędzi śpiew”
przypominający o starych dobrych czasach. Utwór Sonny towarzyszy
bohaterce jak wierny kumpel, a kiedy po brutalnych słowach Jeda
skierowanych do Sonny wchodzi rzewny motyw muzyczny (chyba na trąbkę) to wydaje się, jakby
kompozytor ronił łzy wraz z tą zagubioną kobietą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz