15 czerwca minęło
dokładnie pół wieku od premiery Parszywej
dwunastki (The
Dirty Dozen, 1967) Roberta
Aldricha, jednego z tych amerykańskich klasyków, których echa
pobrzmiewają do dziś. To dobra okazja, by przypomnieć filmy
wykorzystujące ten jeden konkretny motyw fabularny – men on
mission (lub mercenaries on mission). Filmy o ludziach, którzy mają
wspólny cel i tylko dzięki zgranej kooperacji są w stanie ten cel
osiągnąć. Aby podkreślić motyw współdziałania, zdecydowaliśmy
się zrobić filmowe zestawienie wspólnymi siłami. Każdy z
uczestników zajął się dwoma produkcjami, dzięki czemu niniejsza
kolekcja składa się z dwunastu tytułów, co jest dodatkowym hołdem
dla wspomnianego obrazu Aldricha. Do współpracy udało się
zaangażować pięciu gości: Radosław Kwiecień (Bezdroża
kinomana), Patryk Karwowski (Po
napisach), Arek Szpak (No
hay banda) oraz Haku i Simply (The
Blog That Screamed). Całą tę ekipę można też spotkać w
serwisie Kinomisja.
* * *
MARIUSZ CZERNIC
Misja na Bałkanach (1964), reż. Roger Corman
aka The Secret Invasion
Między realizowanymi
w Anglii horrorami Maska
czerwonego moru i Grobowiec
Ligei Roger Corman
przeniósł się na około miesiąc do Jugosławii, by nakręcić
dramat wojenny na podstawie scenariusza Roberta Wrighta Campbella.
Fabuła przypomina późniejszą o trzy lata Parszywą
dwunastkę i jest od niej
bardziej zaskakująca. Pięciu przestępców zostaje zwerbowanych do
misji na terenie Jugosławii. Ich winy zostaną darowane, jeśli
wezmą udział w akcji odbicia włoskiego generała przetrzymywanego
przez Niemców w warownej twierdzy na wzgórzach Dubrownika. Od
powodzenia tej akcji zależą losy wojny. Jest rok 1943 – moment
przełomowy, gdyż alianci mają szansę pozyskać nowego sojusznika,
Włochy, a tym samym odebrać sojusznika Niemcom i przechylić szalę
zwycięstwa na swoją stronę. Uczestnicy misji są nie tylko
przestępcami, każdy z nich posiada jakieś umiejętności, które
go wyróżniają. Jest wśród nich specjalista od kamuflażu
(William Campbell, brat scenarzysty), fałszerz (Edd Byrnes), zabójca
o martwych oczach (Henry Silva), spec od materiałów wybuchowych
(Mickey Rooney, najzabawniejsza postać) oraz erudyta (Raf Vallone).
Zdolności tego ostatniego sprawiają, że wyznaczony na dowódcę
major Richard Mace (Stewart Granger) schodzi na dalszy plan.
Film
dobrze się sprawdza w gatunku men on mission, ponieważ nie ma tu
jednego głównego bohatera. Każdy z uczestników operacji ma swój
indywidualny charakter. To ludzie z burzliwą i niechlubną
przeszłością, dla których udział w tej akcji to szansa na
odkupienie win. Niektóre filmy Cormana (szczególnie te z lat 50.)
zostały słusznie zapomniane, bo były tanie w najgorszym tego słowa
znaczeniu. Inaczej jest z Sekretną
inwazją, znaną w Polsce
także pod tytułem Misja na
Bałkanach. Czas i budżet
z pewnością były ograniczone, ale tego na ekranie nie widać.
Cormanowi udało się namówić jugosłowiański rząd do współpracy,
dzięki czemu filmowcy mogli skorzystać ze sprzętu i personelu
wojskowego. Powstał spektakularny film akcji, dostarczający obfitej
porcji rozrywki. Scena abordażu pozostawia wprawdzie wiele do
życzenia, ale im bliżej końca, tym lepiej to wygląda. Nadmorskie
plenery Jugosławii, w tym twierdza w Dubrowniku, nie tylko dobrze
prezentują się w kadrze, ale mogą także symbolizować kres
podróży – tylko krok dzieli tych bohaterów od otchłani, od
śmierci. Trudno przewidzieć, komu uda się przeżyć (nawet
trzymane na rękach dziecko nie jest bezpieczne). Tajna
inwazja to znakomite kino
przygodowo-wojenne, które nie powinno pozostawać tajne – należy
je więc wydobyć z otchłani zapomnienia.
Plaża Bogów Wojny (1973), reż. Yu Wang
aka Zhan shen tan / Beach of the War Gods
Wśród odgłosów
szumiących fal i gwiżdżącego wiatru, w palącym słońcu na
wysuszonej plaży pojawia się tajemniczy osobnik. Przekracza mury
miasta i poznaje tutejszą sytuację – bogaci mieszkańcy uciekli,
gdyż obszar terroryzowany jest przez japońskich piratów. Gdy
garstka Japończyków przybywa z żądaniem dużej sumy pieniędzy,
tajemniczy przybysz za pomocą dwóch mieczy rozprawia się z nimi.
Wtedy u nieszczęśników pojawia się cień nadziei, bo oto przybyła
znikąd osoba, która mogłaby przygotować obronę przed kolejnymi
najazdami. Opowieść zainspirowały autentyczne wydarzenia z XVI
wieku, z czasów dynastii Ming, ale podobieństwa do Siedmiu
samurajów z
pewnością nie są przypadkowe. O ile jednak w filmie Kurosawy sceny
walki były tylko dodatkiem do historii cechującej się głębokim
przekazem, o tyle w filmie Yu Wanga (także odtwórcy głównej roli)
dominuje akcja. O bohaterach wiemy tylko to, jaką bronią potrafią
walczyć. Jeden umiejętnie posługuje się dwoma mieczami, drugi
jest płatnerzem używającym najczęściej miecza o szerokim ostrzu,
trzeci walczy za pomocą włóczni, a czwarty wojuje przy użyciu dwóch tarcz.
Jest jeszcze piąty śmiałek – nożownik, który najpierw odmówił
udziału w misji, gdy dowiedział się, że nic na tym nie zarobi,
ale zgodnie z przewidywaniami zmienił zdanie. W innych
okolicznościach stałby się pewnie najemnikiem i skrytobójcą,
idealnym czarnym charakterem (i jeszcze ta blizna na twarzy). Los dał
mu jednak okazję, by swoje umiejętności wykorzystał w szlachetnym
celu.
Nawet
w takich typowych filmach nurtu men on mission, jak Parszywa
dwunastka, występują
postacie kobiece, zwykle gdzieś na dalszym planie. Jednak w Plaży
bogów wojny nie ma kobiet
nawet wśród statystów. To sugeruje, że wszystkie kobiety opuściły
miasto wraz z bogatymi mieszkańcami osady. Żadnych zbędnych wątków
tu nie ma, jest tylko walka mężczyzn o dominację, niezależność,
przyszłość swojej ojczyzny. Bohaterowie stosują podstęp, by
uzyskać przewagę, tytułowa plaża jest więc pełna pułapek. Gdy
dochodzi do bezpośredniego starcia, walka jest bardzo długa i
męcząca, a szala zwycięstwa przechyla się raz na jedną, raz na
drugą stronę. Można przewidzieć wynik bitwy, ale trudno zgadnąć,
która z pięciu najważniejszych postaci wyjdzie z tego starcia o
własnych siłach. I ten wiatrak w scenie finałowej – uchwycony został w kadrze, jakby coś symbolizował, jakąś
niewidzialną siłę, która wprawia w ruch machinę. Po seansie pozostaje więc taka myśl: co właściwie popchnęło tych ludzi do
takiego poświęcenia? Chęć sprawdzenia własnych możliwości,
strach przed zniewoleniem czy może zwykły altruizm? Czy chodziło
tylko o pomoc bezradnym mieszkańcom, czy może jednak o coś więcej?
Gdyby Japończycy odnieśli zwycięstwo, coraz śmielej posuwaliby
się w głąb lądu, a więc walka toczyłaby się o znacznie większą stawkę niż życie garstki obywateli.
* * *
KUBA HACZEK
Bohaterowie z piekła (1978), reż. Enzo G. Castellari
aka Quel maledetto treno blindato / The Inglorious Bastards
Podczas II wojny
światowej grupa amerykańskich żołnierzy zostaje skazana za
przestępstwa, których rozpiętość jest dosyć szeroka – od
dezercji z pola bitwy aż po morderstwo. Podczas transportu do
więzienia, w którym mają zostać straceni, ich konwój atakuje
niemiecki oddział. Więźniom udaje się zbiec – plan jest taki,
by dostać się do Szwajcarii, której neutralność wobec wojennych
zmagań może zapewnić bohaterom spokojne doczekanie końca wojny.
Po kilku przygodach, podczas których zmieniają swoją tożsamość,
wikłają się w końcu w straceńczą misję przygotowaną przez
francuski wywiad – przechwycenie rakiety V2 z przewożącego ją pociągu pełnego niemieckich żołnierzy .
Quel
maledetto treno blindato został
po latach
rozsławiony
quasi-remakiem przez
Quentina Tarantino,
który
podkreślał
w wywiadach, że to najlepszy film włoskiej eksploatacji w dziejach,
a Castellari to niedościgniony mistrz.
Mimo wielu podobieństw do Parszywej dwunastki
Roberta Aldricha
obraz jest silnie
naznaczony
reżyserską werwą Castellariego oraz czarnym humorem (jest nawet
miejsce na ukochane przez Włocha sceny slow
motion). Przedstawieni
bohaterowie
to romantyczni anarchiści wywracający do góry nogami ustalony
porządek, niezbyt przejmujący się konsekwencjami własnych czynów.
Nie mają lidera, z czasem do tej pozycji dochodzi porucznik Robert
Yeager (Bo Svenson), choć tylko z powodu najwyższego stopnia w
grupie. Jego zastępcą zostaje Canfield (gwiazda kina blaxploitation
Fred Williamson; na ten rynek film wyszedł jako G.I. Bro <sic!>),
którego atrybutem jest nieodłączne cygaro (motyw wielokrotnie
powracający w filmach akcji). Nie sposób uniknąć wrażenia, że
dla Castellariego bardziej liczy się walor przygodowy kina niż
wojenne nawiązania – krwi w filmie nie uświadczymy, tragizmu
wojennego właściwie także nie. Powinniśmy jednak docenić niezłe
efekty pirotechniczne, wyczyny kaskaderskie oraz sceny akcji, które
Castellari wykonał znakomicie (nie obyło się oczywiście bez
uroczych wpadek, jak na przykład ujęcie, w którym człowiek po
wybuchu granatu wylatuje pionowo w górę!). Najbardziej zapadającym
w pamięć fragmentem jest jednak scena, w której nagie nazistki z
karabinami w rękach przepędzają bohaterów (podglądaczy) przez
rzekę.
Ostatnie słowa
należą do Enzo G. Castellariego: „Cóż, [było to] dziwne
doświadczenie, film zaczynaliśmy kręcić jako tani obraz, ale z
dnia na dzień rozrastał się do czegoś wielkiego. Nakręciliśmy
go z amerykańskimi aktorami w Rzymie. W końcówce jest mocna scena
wybuchu pociągu na stacji. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że
widzowie odbierają go jako wielką produkcję. W tym czasie we
Włoszech istniało jednak prawo zakazujące używania w filmie broni
– a więc zrobiłem film o wojnie bez prawdziwych pistoletów!
Byłem bardzo innowacyjny w tym względzie, tworzyliśmy większość
broni z plastikowych części…”.
Strike Commando (1987), reż. Bruno Mattei
Tytułowe Strike
Commando to zespół
komandosów przeszkolonych w „samobójczych” misjach. Widzimy ich
w prologu podczas ataku na wietnamską bazę, w której przechowywana
jest broń wroga. Misja się nie udaje, jej członkowie giną
pozostawieni samym sobie przez pułkownika Radka (Christopher
Connelly). Jedynym ocalałym
okazuje się sierżant Mike Ransom (Reb Brown), który dostaje się
resztkami sił do wietnamskiej wioski, gdzie w odzyskaniu zdrowia
pomaga mu młody chłopak o imieniu Lao (Edison Navarro). Po
rekonwalescencji Ransom wspiera mieszkańców wioski w walce z
okupującymi ją radzieckimi wojskami, planując jednocześnie zemstę
na pułkowniku Radku. Podczas jednej z akcji zostaje schwytany przez
Rosjan i poddany okrutnym torturom. Udaje mu się uciec, a
jego śladem rusza okrutny Jakoda (Alex Vitale). Także Radek ma swój
plan, chcąc raz na zawsze pozbyć się niepokornego żołnierza…
Podobnie jak dzieło
Castellariego, tak i Strike
Commando jest klasycznym
rip-offem; to bękarcie i pozostawione samemu sobie dziecko Rambo
II z wyraźnym ukłonem w
stronę Czasu Apokalipsy
F.F. Coppoli oraz Zaginionego
w akcji Josepha Zito. Nad
scenariuszem wraz z reżyserem pracował
jego przyjaciel
Claudio „Troll” Fragasso, całość nakręcono zaś w
filipińskiej dżungli – na więcej nie pozwalał nikły budżet.
To, co udało się przenieść włoskim twórcom na ekran, jest do
dziś nieustannym źródłem doskonałej zabawy – Reb Brown w roli
Mike’a Ransoma skupia w sobie najlepsze cechy Chucka Norrisa,
Sylvestra Stallone’a i Arnolda Schwarzeneggera. To niezniszczalny
(fizycznie i psychicznie) nadczłowiek o złotym sercu, wzór
sprawiedliwości i chodzący ideał, w pojedynkę pokonujący wielkie
armie wroga (w filmie wymordowuje ponad 90 przeciwników w
widowiskowym stylu za pomocą
ulubionego M-60).
To czysta, zupełnie
niezobowiązująca rozrywka, w której krzywym zwierciadle odbija się
wszystko, czym żyło „poważne” kino wojenne lat 80. –
klasyczne kino zemsty staranowane przez zerowy budżet i posklejany z
odpadów scenariusz, pełen kultowych już dziś dialogów: w jednej
ze scen Ransom zaraża młodego Wietnamczyka wizją rajskiej Ameryki
i Disneylandu, w którym na drzewach rośnie prażona kukurydza
(sic!). Rozbrajający Reb Brown (potrafiący w tym samym czasie
płakać i się śmiać) z powagą wypowiadający te i inne, równie
absurdalne, kwestie to klejnot pośród morza chaosu. W szranki z nim
może stanąć jedynie
ciągle marszczący brwi Christopher Connelly, traktujący z buta
kobrę, krzyczący (tu wszyscy krzyczą) w gniewie w stronę głównego
bohatera tylko jedno słowo: „amerykański!”.
Gdy dodamy do tego wpadający w ucho muzyczny motyw powracający co
kilka scen oraz zupełnie surrealistyczny finał (do M-60 zostaje
podpięty granatnik!), dostajemy dzieło kompletne. W mniejszej roli
francuskiego księdza (ach, ta egzotyka!) weteran Luciano Pigozzi
(żeby pasował do reszty obsady, podpisany jako Alan Collins). Obraz
w Polsce wyszedł tylko na pirackim VHS-ie, czytał Tomasz Knapik.
Odszukajcie koniecznie tę wersję. I pamiętajcie – najlepsze
szczęki robią rosyjscy dentyści.
* * *
PATRYK KARWOWSKI
Piekło jest dla bohaterów (1962), reż. Donald Siegel
aka Hell is for Heroes
Na wojnie człowieka
mierzy się inną miarą. Don Siegel przedstawił szczególny typ
bohatera, wojennego wariata (ale nie w tym awanturniczym, z lekka
wesołym nawet znaczeniu), poświęconego broni, niepotrafiącego
inaczej spojrzeć na rzeczywistość niż przez muszkę w swoim
karabinie. Cynik szaleniec, który gotów strzelić w łeb
przełożonemu, gdy ten podniesie na niego głos. Nie liczy się z
niczym i nikim. Tym szczególnym typem jest szeregowy Reese (Steve
McQueen), który wyżej niż nad swój aktualny stopień wojskowy nie
podskoczy. Siegel wzorowo przez pierwszą część filmu buduje obraz
człowieka zniszczonego przez wojnę, zawieszonego trochę w letargu,
topiącego wojenne wspomnienia w mocnym alkoholu. Nieufny do bólu
mówi: „Ludzie wszędzie są tacy sami” (moja ulubiona scena z
barmanką oddającą pokłony Francuzom, Niemcom, Amerykanom – w
zależności od tego, kogo jest więcej w mieście). Klimat, jaki
wokół postaci buduje Siegel, jest znakomity. Nie czujemy do niego
sympatii, ale szacunek. I dość szybko zdajemy sobie sprawę, że
jak przyjdzie do walki, to nie ma lepszego druha niż Reese.
Reese doświadczony
za kilku żołnierzy razem wziętych, choć wciąż szeregowiec, nie
da sobie w kaszę dmuchać jakimś tam sierżantom czy kapitanom
(świetnie jest budowane napięcie na szczeblach dowodzenia w tak
małym oddziale). Za dużo krwi przelał. Filmowe piekło rozpocznie
się, gdy mały oddział (raptem sześcioosobowy) będzie musiał
utrzymać strategiczny punkt w niedalekim oddaleniu od niemieckiego
bunkra z przeważającymi (ukrytymi w okolicy) siłami wroga. Misja
tej ekipy jest karkołomna, gdyż Niemcy zdają się podejrzewać, że
na przyczółku stoi ledwie kilka osób. Jednak można stać w
miejscu i czekać na wsparcie albo realizować kolejne pomysły
dywersyjne, w tym najbardziej ryzykowny (idiotyczny?).
Siegel nie traktuje
wojny jako okazji do przedstawienia szczęśliwych zakończeń, a
jego oddział, zamknięty w patowej sytuacji, dostaje ostre cięgi.
Poza McQueenem, który gra tutaj pierwsze skrzypce, Siegel miał
jeszcze kilka asów w rękawie, w tym Jamesa Coburna jako mechanika i
debiutującego Boba Newharta w roli żółtodzioba, służbisty,
który znalazł swoje miejsce w szeregu doświadczonych wiarusów.
Ten film, kręcony miejscami w ponad 40-stopniowym kalifornijskim upale (tym razem to piękne miejsce robiło za Francję), to majstersztyk. Mocny, sugestywny, doskonale zagrany, z wieloma niespodziankami –
zarówno natury technicznej (jak na swoje czasy co najmniej wyraziste
efekty po wybuchu granatu), jak i tej bardziej przyziemnej: Coburn
ponownie spotyka się z McQueenem (po Siedmiu
wspaniałych Johna
Sturgesa), a do oddziału pragnie dołączyć Polak – cywil, który
przeszedł pół Europy, walcząc z Niemcami, i teraz chce wstąpić
do amerykańskiej armii. Część dialogów odbywa się w naszym
ojczystym języku! I rzeczywiście należy odnieść się w wymiarze
wojennym z szacunkiem do samego tytułu, bo piekło jest dla
bohaterów.
The Losers (1970), reż. Jack Starrett
Chociaż największą
ilość akcyjniaków klasy B (ale nie tylko) z akcją osadzoną w
Wietnamie kinematografia wypluwała w latach 80., to warto nadmienić,
że również dekadę wcześniej (gdy lufki i lufy moździerzy nie
stygły na Półwyspie Indochińskim) powstawały tytuły znamienite.
The Losers
jest więc szczególny, bo został stworzony na długo przed tym, jak
kino w Stanach rozpoczęło otwarty dialog ze swoim wojennym
dramatem. Jack Starrett, twórca niepokorny, który debiutował rok
wcześniej Run, Angel, Run!,
tutaj pokazał, że dla fanów eksploatacji okaże się reżyserem
znaczącym. The Losers
sprawdza się nie tylko jako kino śmieciowe, lecz także komentarz
do aktualnych (wtedy) wydarzeń. Pomimo spływającej na widzów w
trakcie seansu frajdy w końcowym wymiarze Straceńcy
nabierają ponurej tonacji. To również arogancki w swoim wyrazie
bikesploitation, gdzie motory…
ale o tym za chwilę.
Guys on mission
występują tutaj jako grupa harleyowców, która zapuściła na
dłużej korzenie w Wietnamie. Dziewczyna w każdym porcie? Tutaj
pasuje raczej „dziewczyna w każdej wiosce i na dokrętkę
dziecko”. Ta kilkuosobowa grupa nieokrzesanych zapalonych
entuzjastów jazdy na jednośladach (w tym William Smith z charyzmą,
która kruszy wszystkie palmy w okolicy) ma stanowić trzon
uderzeniowy armii Stanów Zjednoczonych pod wezwaniem CIA.
Wykorzystując swoją hardość ducha, niewybredne maniery,
bezkompromisowe podejście do akcji, muszą wydostać pojmanego agenta z ukrytej
w dżungli wioski. W odróżnieniu od innych tytułów z cyklu
„kolesie na misji” straceńców poznajemy od razu w komplecie.
Pewni siebie, aroganccy, za misję zabierają się tak, jak ja za
naukę na studiach.
Ważniejsze są wizyty w lokalnych burdelikach (tylko po to
wyprzedzają konwój, by szybciej dotrzeć do domu uciech), obicie
pysków na ulicy, gorzała i harce z małoletnimi partyzantkami. Gdy
jednak przychodzi czas, że trzeba się ogarnąć, wsiąść na rącze
yamaszki, panowie ukazują oblicze prawdziwych twardzieli.
To brutalne kino i już sceny otwierające pokazują, z jaką estymą Starrett traktuje klasyków. Nakręcona w slow motion strzelanina to jako żywo ukłon w kierunku Peckinpaha. Zresztą i w trakcie seansu juchy bucha tyle, że można by nią podlać solidną porcję mięsiwa. Później jest nie tylko rzetelnie, ale także pomysłowo. Motory chłopaków to istne demony dla oddziałów wroga. Przerobione na wojenne machiny, diabelsko zwrotne i zabójcze wyglądają tak, że i Max Rockatansky zawiesiłby na nich oko (a może on przede wszystkim). Im dalej w las, tym więcej wilczych jagód zbierała ekipa. I dobrze! Smacznego! Dostajemy piękną piosenkę, której najlepiej wysłuchać podczas nagiej kąpieli pod wodospadem. No i Starrett nie zapomniał o tym, by bohaterowie ściągnęli parę porządnych buchów w czasie uwięzienia przez Wietkong. A że to nade wszystko jest wciąż widowisko obfitujące w soczystą akcję, nie zabraknie też zrywającej do ataku muzy. Stu Phillips skomponował solidną wojenną uwerturę, która mogłaby zaliczyć obiegówkę od wysokobudżetowego mainstreamu po – jak stało się to tutaj – obskurną i brudną eksploatację w stylu „men on mission”. Do wielokrotnego oglądania, fragmentami i w całości, do utraty świadomości.
* * *
RADOSŁAW KWIECIEŃ
Ciemna strona słońca (1968), reż. Jack Cardiff
aka The Mercenaries / Dark of the Sun
Jeśli przymkniemy
oko na najsłynniejszych przedstawicieli gatunku, jak choćby Cena
strachu,
Parszywa dwunastka, Tylko dla orłów, Predator czy też Bękarty
wojny, to właśnie
Ciemna strona słońca
jest doskonałym wprowadzeniem do konwencji „grupa twardych facetów
na misji”. Obraz Jacka Cardiffa to prosta i surowa historia, która
pod płaszczykiem
przemocy skrywa humanistyczną treść, jednocześnie spełniając
wszystkie reguły gatunku. A wśród fanów filmu są m.in. Martin
Scorsese i Quentin Tarantino. Demokratyczna
Republika Konga pogrążyła się w ogniu rebelii wznieconej przez
generała Mosesa i bojowników Simba. Prezydent Ubi szuka ratunku u
najemnika, kapitana Curry’ego. Jego zadaniem będzie podróż
pociągiem 450 kilometrów w głąb kraju, aby uratować ludzi z Fort Reprieve.
Drugim celem misji jest wydobycie stamtąd diamentów wartych 50
milionów dolarów. Curry ma trzy dni na wykonanie zlecenia i wolną
rękę w doborze ekipy. Sęk w tym, że prawie nic nie idzie zgodnie
z planem.
Główny bohater o facjacie Roda Taylora to twardziel jakich mało, jeden z tych, którzy widzieli już wszystko. Zawsze wie, co powiedzieć, szybko przechodzi do konkretów i równie sprawnie od słów do czynów. Nic nie jest w stanie przesłonić mu celu misji, a jakiekolwiek zagrożenie nie robi na nim wrażenia. Curry najwyraźniej był już w piekle i wrócił z niego znudzony. Towarzyszy mu czarnoskóry sierżant Ruffo (Jim Brown), człowiek inteligentny i szlachetny. Jako obywatel kraju kieruje się chęcią odzyskania ojczyzny. On także nie owija w bawełnę: „Wyszedłem z buszu i zabiję każdego, kto będzie chciał mnie tam z powrotem wysłać”. Mimo wyraźnych różnic charakterów i w obranym systemie wartości iskrzy między nimi męska przyjaźń. Jak mówi Ruffo o Currym: „On jest tego wart”. Zapewne by uciąć ewentualne spekulacje, wprowadzono szczątkową rolę Claire. Piękna Yvette Mimieux stanowi właściwie heteroizolator. To typowa pannica w opałach, która przechodzi od histerii do maślanych oczu wymierzonych w silnego najemnika. W pociągu znalazło się też miejsce dla kapitana Henleina (Peter Carsten), przebiegłego wichrzyciela ze swastyką. Cieszy się poważaniem jako żołnierz, lecz nie sympatią i zaufaniem. Jest również lekarz, nad którym ciąży widmo alkoholizmu, dr Wreid (Kenneth More). Na koniec wsiada żółtodziób Surrier oraz 40 bezimiennych żołnierzy.
Główny bohater o facjacie Roda Taylora to twardziel jakich mało, jeden z tych, którzy widzieli już wszystko. Zawsze wie, co powiedzieć, szybko przechodzi do konkretów i równie sprawnie od słów do czynów. Nic nie jest w stanie przesłonić mu celu misji, a jakiekolwiek zagrożenie nie robi na nim wrażenia. Curry najwyraźniej był już w piekle i wrócił z niego znudzony. Towarzyszy mu czarnoskóry sierżant Ruffo (Jim Brown), człowiek inteligentny i szlachetny. Jako obywatel kraju kieruje się chęcią odzyskania ojczyzny. On także nie owija w bawełnę: „Wyszedłem z buszu i zabiję każdego, kto będzie chciał mnie tam z powrotem wysłać”. Mimo wyraźnych różnic charakterów i w obranym systemie wartości iskrzy między nimi męska przyjaźń. Jak mówi Ruffo o Currym: „On jest tego wart”. Zapewne by uciąć ewentualne spekulacje, wprowadzono szczątkową rolę Claire. Piękna Yvette Mimieux stanowi właściwie heteroizolator. To typowa pannica w opałach, która przechodzi od histerii do maślanych oczu wymierzonych w silnego najemnika. W pociągu znalazło się też miejsce dla kapitana Henleina (Peter Carsten), przebiegłego wichrzyciela ze swastyką. Cieszy się poważaniem jako żołnierz, lecz nie sympatią i zaufaniem. Jest również lekarz, nad którym ciąży widmo alkoholizmu, dr Wreid (Kenneth More). Na koniec wsiada żółtodziób Surrier oraz 40 bezimiennych żołnierzy.
W chwili premiery
film został zmiażdżony przez krytykę,
jednogłośnie piętnującą ukazywaną w nim przemoc. Ciemna
strona słońca czerpie z
prawdziwych wydarzeń kryzysu kongijskiego lat 60. Jack Cardiff udał
się na miejsce, aby rozmawiać z reporterami, którzy przeżyli ten
okres, oglądał zdjęcia pokazujące niewymowne bestialstwo. Film
przedstawia jedynie dalekie echo rzeczywistości ‒
rzeź cywili, wyraźną sugestię zbiorowego gwałtu na młodym
żołnierzu, różnego rodzaju okaleczenia. Dzisiaj trudno uznać te
obrazy za tak szokujące, aczkolwiek nadal robi wrażenie otwartość
i brak ustępstw w tych kwestiach. Jednak akcja, przemoc
i spoceni mężczyźni to nie wszystko. Choć wyraźnie dominują,
znajdziemy w ich cieniu inne zagadnienia. Szybko wychodzi na jaw
rasizm, traktowanie czarnoskórych jak wielkie małpy w dzikim kraju.
Ruffo i jego naród chcą walczyć o ojczyznę, zachować
niepodległość, lecz dla wielu jest to tylko pole brutalnej gry,
sposób na zarobek. Bezpośredni lub pośredni interes w każdej
wojnie ma wiele krajów, w tym przypadku: „Broń jest chińska,
kupiona za ruskie ruble. Stal pochodzi zapewne z
niemieckiej fabryki zbudowanej za franki francuskie. Została tu
przerzucona przez afrykańskie linie lotnicze, finansowane prawdopodobnie
przez Stany Zjednoczone”.
Na gruncie osobistym
ważna będzie też kwestia zaufania i ludzkiej moralności.
Działania napędzane chęcią zysku i oparte na przemocy prowadzą
do odsłonięcia mrocznej natury bohaterów, na powrót wtrącają
ich do „czarności”, z której wyszedł człowiek, aby odebrać
jego duszę. Ciemna strona
słońca jest nie
mniej zapomniana niż jej reżyser, Jack Cardiff, wybitny operator i
fotograf. Scorsese nazwał go najwybitniejszym zdjęciowcem
Technicoloru (Czerwone
trzewiki, Oscar za
Czarnego narcyza, nominacja za Wojnę i
pokój). Powstał o
nim ciekawy dokument Kamerzysta
‒
życie i twórczość Jacka
Cardiffa. Grzechem byłoby też przemilczeć znakomitą muzykę
Jacquesa Loussiera, wykorzystaną później w Bękartach
wojny Tarantino. Nie
pozostaje nic innego, jak tylko wydobyć film z otchłani zapomnienia
i oglądać. W przeciwnym razie odwiedzi was we śnie Rod Taylor z
pieśnią na ustach: „Nie zabiję go, tylko oderżnę mu łeb!”.
Kondory Wschodu (1987), reż. Sammo Hung
aka Dung fong tuk ying / Eastern Condors
Muzyka otwierająca
film przypomniała mi dźwięki Tajemniczych
złotych miast (1982‒1983),
jednej z bajek mojego dzieciństwa. Podobnie Kondory
Wschodu należą do
tych filmów, które wypada obejrzeć w młodości na kasecie VHS. W
charakterystycznej stylistyce, bez krępacji sięga po rozpoznawalne
motywy z kina amerykańskiego i doprawia je hongkońskim duchem lat
80.
Rok 1976. Pułkownik
Lam otrzymuje ściśle tajne zadanie od armii USA. Musi zniszczyć
ukryty bunkier ze składem amerykańskiej broni w Wietnamie, zanim
odnajdą go siły Wietkongu. Aby tego dokonać, skompletuje drużynę
skazańców, którzy w zamian za powodzenie misji otrzymają czystą
kartotekę i 200 tysięcy dolarów na głowę. Niestety, sekundy po
zrzuceniu oddziału na terytorium wroga akcja zostaje odwołana.
Pozostawieni na pastwę losu żołnierze postanawiają dokończyć
samobójczą misję zgodnie z planem. Fabuła na pewno
brzmi znajomo. Lwią część filmu stanowi schemat Parszywej
dwunastki, tylko
bez rozbudowanej rekrutacji i części szkoleniowej. To wielka
szkoda, zwłaszcza że zwiastun filmu pełen jest dodatkowych scen, w
tym także z życia więziennego. Braki te rekompensuje wartka akcja
wykorzystująca elementy Łowcy
jeleni, filmów z
Johnem Rambo, Dzikich gęsi i kto wie, czego jeszcze.
Wbrew wojennej
tematyce film ma dosyć lekką tonację. Teoretycznie bohaterowie są
ostatnią hołotą, ścierwem ziemi, tej ziemi,
bezwzględnymi mordercami i kryminalistami z wieloletnim wyrokiem.
Jednak łatwo zyskują sympatię widza, gdyż ich charakterystyka
bliższa jest siedmiu krasnoludkom czy innym smerfom. Humor serwowany
jest równie często, co sceny akcji. Podobnie rysuje się spotkany
po drodze lokalny wesołek. Najpoważniejszymi postaciami są
kambodżańskie partyzantki. Depczący wszystkim po piętach generał
Wietkongu to żywe odbicie złoczyńców z filmowej serii o Jamesie
Bondzie. Mimo to
w żadnym wypadku nie mamy do czynienia z pastiszem czy komedią.
Humor jest częścią świata mężczyzn, którzy postawieni w
obliczu zagrożenia mogą jedynie zachować kamienną twarz, rzucić
dowcipem i stanąć oko w oko z zagrożeniem. Reżyser traktuje
konwencję filmu z powagą. Jak przystało na azjatycką produkcję
wojenną, wszystko jest tu trochę bardziej heroiczne i dramatyczne.
Walka jest bardziej bezpośrednia ‒
podczas gdy Amerykanie preferują broń palną, dla hongkońskiego
bojownika najlepszą metodą ataku jest wyskok w powietrze w
zwolnionym tempie. Nic tak nie niszczy wroga, jak porządny kopniak w
twarz.
Tradycyjna
pirotechnika cieszy oko, ale to właśnie rękoczyny dają najwięcej
satysfakcji. Kaskaderskie wyczyny i walki kung-fu nigdy się nie
zestarzeją, a jeśli bohaterowie jeszcze strzelają z liścia
(dosłownie) i kopią kokosami, pełnia szczęścia gwarantowana.
Finalna kopanina została wykonana z wielką dbałością o jakość,
co nie powinno dziwić, skoro w obsadzie znaleźli się:
legendarny choreograf sztuk walki Woo-ping Yuen, choreograf Corey
Yuen, mistrz kick boxingu Billy Chow, legenda japońskiego kina akcji
Yasuaki
Kurata, jak również Haing S. Ngor, zdobywca Oscara za rolę w
Polach śmierci. Wierzę na słowo
miłośnikom tego typu obrazów, gdy nazywają Kondory
Wschodu sztandarowym
przykładem produkcji ze złotej ery kina hongkońskiego oraz jednym
z największych osiągnięć Sammo Hunga, reżysera i odtwórcy
głównej roli. Sympatyczna rozrywka.
* * *
SIMPLY
Salt in the Wound (1969), reż. Tonino Ricci
aka Il dito nella piaga / The Liberators
Każdy
filmowy archeolog, a zwłaszcza ten, którego ulubionym terenem
wykopalisk są włoskie cmentarzyska tytułów z lat 60. i 70., zna
doskonale uczucie euforii, jakie niesie (najczęściej po
przesortowaniu tony badziewia) ekshumacja czystej kinematograficznej
perły. Niemniej pośród takowych ‒
z różnych powodów interesujących ‒
okazów rzadko trafiają się pozycje par excellence wybitne,
oddziałujące wszystkimi idealnie dobranymi i sprzęgniętymi
składnikami dzieła filmowego naraz. Tak właśnie określiłbym
wojenny dramat Tonino Ricciego i jego reżyserski debiut (!!!), który
u mnie wskakuje do czołówki gatunku macaroni combat.
Nie jest to typowy „men on mission”, choć w nieoczekiwanym
momencie takim się staje. To surowy dramat ludzki o przetrąconych
moralnie maruderach, z których wojna wyciąga to, co najgorsze i
najlepsze. Dostępują
oni w końcu szansy
odkupienia win, choć za najwyższą cenę. To także opowieść
wolteriańska z bohaterami jak liście na wietrze, gdzie sytuacja bez
wyjścia może w jednej chwili i bez ich udziału obrócić się na
korzyść, a idylliczny stan odnalezionego szczęścia pryska nagle
pod naporem śmiertelnego zagrożenia.
Druga
wojna światowa ,
kampania włoska. Amerykanie, tocząc zacięte walki, prą na północ.
Kapral Haskins (Klaus Kinski) i czarny
szeregowy Grayson (Ray Saunders) zostają skazani na śmierć przez
sąd polowy. Haskins włamał się do jakiejś willi i pakując do
torby znalezioną tam biżuterię, przy okazji skosił serią
staruszkę, która go przydybała. Grayson też użył Tommy Guna,
kładąc pokotem bezbronnych jeńców niemieckich, a następnie
usiłującego interweniować amerykańskiego oficera. Egzekucję ma
nadzorować porucznik Sheppard (George Hilton), niewąchający dotąd
prochu frontowy żółtodziób, prosto po West Point. Jadą w odludne
miejsce. Porucznik ustawia pluton egzekucyjny i każe załadować
karabiny tylko jednym nabojem, jak stoi w regulaminie. Przynosi to
opłakane skutki, gdy tuż przed złożeniem się do salwy zostaną
zaatakowani przez oddział Wehrmachtu. Z masakry ocaleją tylko
skazańcy, którzy porwawszy z ciężarówki pm-y, wyrąbali sobie
ogniem drogę ucieczki, oraz porucznik. Teraz w odcięciu i na obcym
terenie ich dotychczasowe role tudzież priorytety tracą sens. I to
po obu stronach, co do niektórych dociera z wyraźnymi oporami.
Tułając się po bezdrożach, cała trójka trafia do zabytkowego
toskańskiego miasteczka, które wygląda na wymarłe…
Tu
rozegra się jedna z najwspanialszych scen filmu. W nutach Riza
Ortolaniego złowrogi Szostakowicz płynnie ustąpi miejsca
beethovenowskiej euforii. Ni stąd, ni zowąd puste uliczki zaroją
się od rozradowanych mieszkańców, którzy biorą naszych maruderów
za wyzwolicieli. Orkiestra rżnie marsza, ludzie płaczą ze
szczęścia i częstują grappą, panny z kwiatami rzucają się na
szyję, a zbaraniałe chłopaki mają miny jak Rod Steiger w Garści
dynamitu tuż po uwolnieniu
więźniów z bankowych kazamatów. Przewrotna symetria losu sprawi
jednak, że lornetujący okolicę Niemcy też zauważą obecność
Jankesów w miasteczku. Nie mając pojęcia o ich faktycznej
liczebności, przypuszczą atak
zmasowanymi siłami piechoty ze wsparciem czołgów. Dwaj
antybohaterowie wraz z porucznikiem stawią im czoła niczym Pike
Bishop.
Finałowa
bitwa to warsztatowy brylant, kipiący berserkerskim zatraceniem w
śmierci. Szturm nastąpi podczas procesji, zatem trup cywilny
zaścieli ulice, a fragmenty sakralnych artefaktów będą fruwały w
powietrzu. Nasi „wyzwoliciele” zaczną dziesiątkować
nacierających Teutonów niczym jacyś herosi z peplum. Operator
Sandro Mancori (od groma
spaghetti westernów) wykorzysta tu cały garnitur planów, kątów
widzenia, szybkich panoram i zoomów, czasem łącząc je w jednym
ujęciu. Ogląda się to z przyjemnością bez mała erotyczną.
Jedyny, który dał dupy na całej linii, to rekwizytor. Za te zabawkowe Tommy Guny „from
outer space”, z których strzelają protagoniści, powinien
wylądować na trzy miechy w karnej kompanii, najlepiej w Armii Czerwonej (Pershingi
imitujące hitlerowskie czołgi można wybaczyć, w italo combatach
to normalka).
Wcześniej
będziemy mieli jeszcze okazję poznać bliżej naszych bohaterów.
Ujęci ciepłem i serdecznością, jakich nie doświadczyli nigdy w
swym tragicznym życiu, odsłonią bardziej ludzkie oblicza. Na
aktorskie wyróżnienie zasłużył przede wszystkim Klaus Kinski.
Jego Haskins to początkowo wcielenie arogancji i nihilizmu. Człowiek
fatalnie życiowo doświadczony, który pod wpływem uczucia stoczy
prawdziwą wewnętrzną psychomachię. Jego cynizm, agresja, rozpacz
i upokorzenie to jedne z najbardziej introwertycznych momentów w
całej karierze Klausa ‒
wielkiego aktora i szalenie skomplikowanego człowieka. Kinski
wspomina w autobiografii epizod z pobytu w Sajgonie na początku lat
70. Na ulicy został opluty przez wietnamskiego siedmiolatka, który
widział Salt in the Wound
i wziął go za prawdziwego amerykańskiego żołnierza.
Guns and Guts (1974), reż. René Cardona Jr.
aka Las viboras cambian de piel
Spaghetti westerny w
latach świetności były szeroko eksportowane do krajów Ameryki
Środkowej, gdzie cieszyły się zawrotną popularnością. Zwłaszcza
wśród plebejskiej publiczności, która mogła doświadczyć pełnej
identyfikacji z bohaterami, czego nie gwarantował hołdujący innemu
systemowi wartości amerykański hamburger western. Do wyrzygania
prawy John Wayne jawił się co najwyżej jako żandarm represyjnego
jankeskiego porządku, a taki Tuco, Django czy Cuchillo to jak by nie
patrzeć „swoje chłopy”, tak samo zdesperowane, wykorzenione i
niepewne jutra jak ludzie w gettach Mexico City czy Kingston. Wpływu
włoskich westernów na kształt latynoamerykańskiej sztuki filmowej
nie sposób nie zauważyć. Choćby w El
Topo Jodorovsky’ego
czy – drążąc głębiej taco
obskurę – w okrutnym, pełnym tragizmu El
Tunco Maclovio
Alberto Mariscala, powstałym z ducha Il
grande silenzio. Zresztą
nie tylko filmowej, wielkim fanem spag westu był Lee „Scratch”
Perry, kultowy jamajski dub master i producent płyt reggae, a tytuły
jego autorskich albumów z wczesnych lat 70. mówią same za siebie:
Return of Django,
Clint Eastwood Rides Again,
The Good, The Bad, and The
Upsetters.
René
Cardona Jr. (Tintorera,
The Night of a Thousand
Cats) w latach 70. dzielnie
szedł w ślady słynnego, nadal aktywnego ojca (Night
of the Bloody Apes),
współtworząc bogatą mozaikę meksykańskiego kina gatunków,
zwykle w tanim, eksploatacyjnym wydaniu. I taki właśnie jest Guns
and Guts, B-klasowy western
powstały pod przemożnym wpływem szkoły Cinecittà,
z podwójną peckinpahowską dokładką. Mamy tu wszystko,
czego dusza zapragnie: gówniany budżet, nieintencjonalnie komiczne
aktorstwo w wydaniu lokalnych supergwiazd, sporo golizny, romantyczną
pochwałę anarchii, kurestwa i samozagłady (także lojalności), do
tego serię przegięć, które większość amerykańskich czy nawet
włoskich westernowych majstrów uznałaby za shit poniżej własnej
godności. To ostatnie dotyczy zwłaszcza otwierających scen, gdzie
do głosu dochodzi lokalny koloryt w formie przefasonowanego na
westernową modłę lucha libre.
Dwóch
zapuszczonych brodatych mruków pewnego dnia wpadnie na siebie gdzieś na szlaku znikąd donikąd. Jeden (Rogelio Guerra)
wygląda jak wydziedziczony brat Hugo Stiglitza, drugi (Pedro
Armendáriz
Jr.) sprawia wrażenie cofniętego nieco w rozwoju przez częste
chlanie. Nie mają imion, nazwisk ani przydomków. Obaj pałają
żądzą zemsty na pewnym nicponiu, który zaiste nieludzko sobie u
nich nagrabił. Pierwszego wyzuł z majątku i pod fałszywym
zarzutem wpakował za kratki, drugiemu odbił żonę. Problem w tym,
że ich cel jest aktualnie szeryfem w Santa Fe, rezyduje w
klasztorze, z którego uczynił warownię, i strzeże go armia
uzbrojonych (m.in. w kartaczownice Gatlinga) zbirów. Nasi
bohaterowie są tak zaślepieni nienawiścią, że nawet nie chce im
się układać planu działania ‒
po prostu ruszają, by zabić, reszta ich nie obchodzi. Po drodze
spotykają wyelegantowanego macho-pięknisia w czerni (meksykański
symbol seksu Jorge Rivero), który okazuje się rewolwerowcem i
płatnym zabójcą. Nowy compañero
trochę dla obiecanej doli, ale bardziej chyba dla sportu postanawia
wesprzeć ich w dziele zemsty. Ma on ciekawą życiową filozofię.
Jego marzeniem jest wielkie ranczo, gdzie chciałby otworzyć
luksusowy burdel, w którym byłby jedynym klientem. Nie chce się z
nikim wiązać ani zapuszczać korzeni, uwielbia tylko dziwki
(minimum kilka naraz), z którymi także grywa w rozbieranego pokera,
a że jest dobrym pokerzystą, to i widz na tym korzysta. Zastrzega
sobie, że jeśli zginie, cała jego dola ma iść z nim do piachu.
Coś jednak się w nim przełamie, kiedy natknie się na swoją drugą połówkę: kociooką supersucz i ideał kurewskiej urody imieniem Chiquita (Zulma Faiad),
z którą postanowi rozpocząć nowe życie, gdy już będzie po
wszystkim.
Po
zbijającym z pantałyku początku akcja toczyć się będzie bez
pośpiechu, co drastycznie odmieni się w ciągu ostatnich 20 minut.
Wzrośnie napięcie, jeden z bohaterów dotarłszy do celu wyprawy,
uskuteczni cyniczną grę pozorów w stylu Eastwooda z Za
garść dolarów, a
finałowa rozpierducha, skąpana w strumieniach krwi i seriach slow
motion, wystawi Cardonie
celującą ocenę z przedmiotów Dzika
banda i Dajcie
mi głowę Alfreda Garcii.
Chiquita spakowana do drogi będzie czekać na ukochanego tak długo,
aż dotrze do niej, że tym razem rzucił ją dla tej, z którą ‒
cytując klasyka ‒
zawsze miał „coś wspólnego”. Gdy wejdzie do nabitego po brzegi
saloonu i pójdzie z pierwszym lepszym na górę, odruchowo nasunie
się obraz Claudii Cardinale z wodą w tłumie robotników
kolejowych. Życie musi toczyć się dalej.
* * *
AREK SZPAK
Cena strachu (1977), reż. William Friedkin
aka Sorcerer / The Wages of Fear
Druga, tym razem
amerykańska, adaptacja powieści Georges’a Arnauda, zekranizowanej już wcześniej przez Henriego-Georges’a
Clouzota w znakomitym filmie z 1953 roku, której z racji wielkiej
estymy, jaką cieszy się francuski film, nie zawsze oddaje się
sprawiedliwość i docenia tak, jak na to ów doskonały obraz
Friedkina zasłużył. Historia najemników-straceńców,
transportujących w spartańskich warunkach śmiertelnie
niebezpieczny ładunek nitrogliceryny, to w jego ujęciu opowieść,
pod którą mogliby się podpisać zarówno Sam Peckinpah, jak i
Werner Herzog. A najlepiej obaj do spółki. Z jednej więc strony
pozbawione sentymentalizmu, brutalne, szorstkie kino o twardych
facetach w drodze pod górę, z drugiej – film o oporze, jaki
człowiekowi stawia nie drugi człowiek, ale sama droga. Imponująco
sfotografowany, prawdziwie malowniczy w swojej surowości, bardzo
fizyczny – bo nie ma wątpliwości, że ogromny wysiłek włożono
również w realizację filmu – intensywny spektakl o pojedynku
człowieka (ale też maszyny) z naturą, którego seans jest jak
dwugodzinne mocowanie się na rękę z kimś większym, silniejszym i
mądrzejszym od ciebie.
Banda jednej ręki (1986), reż. Paul Michael Glaser
aka Band of the Hand
Historia
pięciu młodocianych przestępców – zróżnicowanych rasowo i
czasem ze sobą skonfliktowanych – którzy poddani
niekonwencjonalnemu programowi resocjalizacyjnemu na bagnach i
ulicach Florydy mężnieją i uczą się solidarności, by następnie,
już jako zwarta grupa, stawić czoła narkotykowemu bossowi z Miami.
Zrealizowany wcale nie małym nakładem środków, wyprodukowany
przez Michaela Manna film Glasera ma w sobie wiele z teledyskowej
stylistyki serialu Miami
Vice. Jest przy tym barwną
pop-pocztówką z dekady, w której kino po raz pierwszy na tak dużą
skalę zachłysnęło się młodością: jej energią, językiem i
wolnością. Jako taka Banda
jednej ręki nie w każdym
swoim aspekcie wygrywa walkę z czasem, jest dość naiwna i nieco
szpanerska w charakterystyce bohaterów. Jednak nie sposób odmówić jej wciąż żywej brawury i realizacyjnego polotu, zwłaszcza
w nasyconych kolorem zdjęciach Reynaldo Villalobosa i zaserwowanej
ze smakiem przebojowej ścieżce dźwiękowej – w końcu jaki inny
ejtisowy akcyjniak spod znaku ulicznych gangów, kolorowych marynarek
i karabinów uzi może się pochwalić przewodnią piosenką
skomponowaną i zaśpiewaną przez Boba Dylana?
* * *
korekta:
Sylwia Wodzisławska
Jednak nie ma Zawodowców w tym zestawieniu ;)
OdpowiedzUsuńAno nie ma. Chyba jednak to zbyt znana ekipa, aby rekomendować jej usługi. Na szczęście Simply zadbał o to, żeby westernu nie zabrakło ;)
UsuńObejrzałem z ciekawości to Guns and Guts - nawet zabawne. Nieźle odjechani kolesie, a najlepszy ten kobieciarz grany przez Jorge Rivero ;)
UsuńA to Mariusz Ci nie zaproponował udziału w tej polecance?
OdpowiedzUsuńZaproponował, dziękuję, z tym że ja się nie czuję zbyt mocno w tym gatunku "men on mission"; no i żadne mało znane westerny, pasujące do schematu, nie przychodziły mi do głowy ;)
UsuńSimply'emu pewnie chodziło o to, że skoro otrzymałeś taką propozycję, to mogłeś o "Zawodowcach" pisać.
UsuńDokładnie. Nie było wymogu , że to musi być koniecznie film o którym świat zapomniał , głośnie tytuły też się trafiły ( ,, Cena Strachu'' ,, Strike Commando - hit wypożyczalni w swoim czasie ) . Chodziło o to, żeby nie pakować po raz setny ,, Dział Navarony'' ,, Tylko dla Orłów'' ,, Siedmiu Wspaniałych'', etc .
OdpowiedzUsuńA westernów typu men on mission trochę jest , choćby ,, Rio Conchos'' z Richardem Boone'em które polecałem lata temu. Czy ,, Przejście Północno Zachodnie'' Kinga Vidora - interesujesz się historią podboju Zachodu, powinieneś to znać. ,, Major Dundee'' też tu pasuje jak cholera.
No ale przecież artykuł jest ok, to nie rozumiem o czym jest teraz dyskusja? O.o Ja się tylko zastanawiałem, czy w zestawieniu pojawią się Zawodowcy czy nie...
UsuńWłaśnie o tym, że o nich nie napisałeś :D
OdpowiedzUsuńJa nie widziałem ani remake'u Ceny strachu ani Strike Commando :(
OdpowiedzUsuńJest genialny. Cieszę się, że Arek go dołączył do listy Takie zestawienie wypadłoby też ciekawie z podziałem na dekady.
UsuńSorcerer jest genialny, nadrabiaj w te pędy!
OdpowiedzUsuńNo ja po prostu nie utożsamiam się z nazywaniem największego gatunku w dziejach kina "hamburger westernem" a jego największej ikony "strażnikiem represyjnego jankeskiego porządku" ;). Może dlatego?
UsuńTa niechęć Simply'ego do takiego kina jest tylko pozorna. Jak współtworzyliśmy na Kinomisji zestawienie klasycznych westernów to co wybrał Simply? Film Johna Forda z Johnem Wayne'em :) I nie omieszkał przy okazji pochwalić aktorstwa całej trójki, a więc Wayne'a także. Nie podoba mu się to emploi, które do niego przylgnęło, ale pojedyncze role z pewnością docenia ("Poszukiwacze", "Rewolwerowiec").
UsuńMariusz nie bądź moim adwokatem :) Andrzej to wszystko doskonale wie, niech w końcu sam rozwinie ten swój mętny wątek.
UsuńMariusz, ale do tamtej notki Liberty Valance to akurat średnio pasował. Sam pisałeś w którymś z artykułów, że to antywestern, a nie typowy klasyk i trudno się z tym nie zgodzić.
UsuńSimply, nic nie będę rozwijał - gdy ktoś próbuje być wobec mnie uszczypliwy, to ja nie pozostaję dłużny.
Andrzej @
UsuńNie ma takiego czegoś, jak antywestern. To jest debilne , sztuczne i z dupy wysrane pojęcie. A to, że się niestety przyjęło , to jeszcze nie powód, żeby się nim podpierać, jak jakąś protezą własnego myślenia kulawego.
To tak, jakbyś komuś, co ma ponad 20 lat wmawiał, że jest antyczłowiekiem. Western rozwijał się na wielu etapach i w różnych, kolejnych latach, stopniowo o coraz to inne doświadczenia się zawsze wzbogacał.
Nie byłem wcale uszczypliwy ( sam Mariusz zwrócił na to uwagę ) , wcale się Ciebie nie czepiałem. Ty wyjechałeś ni w chuj ni w oko z bełkotliwym tekstem , a w obliczu grzecznego pytania o co chodzi , spinasz się jak jakieś dziewczę od Urszulanek , że niby ,, na uszczypliwości nie pozostajesz dłużnym''. Dżon Łejn by się tak w życiu nie zachował.
Przecież to w waszym artykule pada podział na klasykę, spaghetti i antywestern (który rzekomo klasykę dobił) - rozumiem, że jako współautor się pod tym podpisałeś? Teraz z kolei piszesz, że nie ma antywesternu. No to ja już mam mętlik w głowie.
UsuńPo drugie, ja komentuję konkretne teksty i zawarte w nich stwierdzenia. Czasem krytykuję, gdy się z nimi nie zgadzam. Ale nie robię, do licha, wycieczek personalnych do autorów. Nie mówię nikomu co mają oglądać, a czego nie, o czym mają pisać i z kim. Nie wypominam, co kto powinien wiedzieć o dzikim zachodzie a czego nie. A już na pewno nie obrażam nikogo, używając porównań do Urszulanek czy w ogóle pomagając sobie w dyskusji wulgaryzmami.
Niestety ten poziom przenosisz też do artykułów i to jest smutne.
To mój ostatni komentarz w temacie.
Pozdrawiam.
Pod niczym się nie podpisywałem. Ja tylko nadesłałem zamówiony tekst i tyle. Wstęp pisał , podejrzewam, gospodarz strony i nie dawał mi go wcześniej do przejrzenia. Po prostu nie trawię tego pojęcia , uważam je za semantyczną pokrakę. Uniosłem się trochę, bo mi bezpodstawnie wyjechałeś z tymi ,, uszczypliwościami''
Usuńpozdrawiam
,,Może dlatego'' co? Nie wiem do czego pijesz.
OdpowiedzUsuńW tych środowiskach o których wspomniałem klasyczne westerny amerykańskie ( a na pewno spora ich część ) jak i ta największa ikona, mogły być tak właśnie postrzegane. Przytoczyłem pewien punkt widzenia, to chyba powinno być czytelne.
A hamburger western jest w takim samym stopniu uwłaczający, co spaghetti western. Nie wiem o co kaman? :D
OdpowiedzUsuńThe End! Bo kogoś tu zaraz zbanuję :)
OdpowiedzUsuń