reżyseria: Emma Tammi
scenariusz: Teresa Sutherland
Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
Już początek filmu jasno daje do zrozumienia, z jaką produkcją mamy do czynienia. Z taką, która przede wszystkim opowiada obrazem, a nie dialogiem. Charakterystyczne dla westernów szerokie panoramy ujawniające piękno krajobrazu łączą się z typowymi dla horroru niepokojącymi zbliżeniami i prostymi jump scare’ami. Dominuje niepokojąca cisza, podkreślana złowrogą muzyką. Podstawowe pytanie, jakie recenzent powinien sobie zadać, brzmi: Czy te artystyczne zabiegi czemuś służą, czy kryje się za nimi jakaś ciekawa idea? Odpowiedzieć mogę od razu, że zdecydowanie tak.
To opowieść o izolacji, życiu gdzieś w środku prerii, daleko od miasta. Strona wizualno-dźwiękowa ma głównie za zadanie wydobyć z otchłani nocy oddech wyjącego wiatru, nieopisane zło, które powstaje z gnijących w ziemi ludzkich zwłok. Ubranie (folk)horroru w szaty westernu to przemyślany pomysł – życie osadniczek na amerykańskim Zachodzie w drugiej połowie XIX stulecia musiało być szczególnie trudne, pełne strachu o to, co przyniesie przyszłość. Główna bohaterka, Elizabeth Macklin (Caitlin Gerard), towarzysząc mężowi w podróży na pustkowia, zauważyła masę grobów i wkrótce zostaje osaczona przez siły, których nie jest w stanie zdefiniować. Z początku zagrożenie przychodzi ze strony wilków, ale potem zwykły odgłos wyjącego wiatru zmienia się w coś bardziej przerażającego.
Opowieść, choć na pozór nierealna, ma swoje źródło w rzeczywistości. Chodzi o mało eksponowany w kinie motyw gorączki preriowej, opisanej przez Eugene’a Virgila Smalleya w publikacji The Isolation of Life on Prairie Farms (1893). Podczas migracji na Wielkich Równinach osadnicy często popadali w szaleństwo, załamywali się psychicznie, co było spowodowane surowymi warunkami życia i kompletną izolacją, pustką, ogromną odległością od terenów zurbanizowanych. Chociaż nie ma informacji, że scenariusz do filmu powstał na podstawie książki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że autorka inspirowała się powieścią Dorothy Scarborough pt. The Wind (1925), zekranizowaną 90 lat temu przez Victora Sjöströma (Wicher, 1928) z udziałem Lillian Gish.
Od dawna standardowym chwytem do opowiadania historii jest retrospekcja. Także tutaj pełni istotną funkcję. Zaczyna się bowiem od tajemniczej śmierci kobiety, niejakiej Emmy Harper (Julia Goldani Telles). Seria flashbacków ma zadanie wyjaśnić, kim ona była, jak i dlaczego zginęła. Retrospekcje są więc niezbędne odbiorcy, by poskładał tę opowieść w zwartą i logiczną całość. Ale niestety film przez to traci swoją moc, bo kiedy ma miejsce dramatyczna, pełna napięcia scena, nagle pojawia się flashback, który wybija z rytmu, sprawia, że wskaźnik napięcia naprzemiennie spada i rośnie, co przypomina sinusoidę. Plusem na pewno jest to, że autorzy nie mówią wszystkiego wprost, wiele zostawiając widzom do interpretacji. Problematyczne jest zakończenie – wystarczy mrugnąć lub odwrócić głowę, by przegapić ostatni dialog lub ostatnią scenę, przez co pozostaje uczucie niedosytu.
Film, podobnie jak Splat, stworzony został głównie przez kobiety. Scenariusz napisała Teresa Sutherland, reżyserią zajęła się Emma Tammi i dla realizacji swojej wizji mrocznego Zachodu wybrały one perspektywę kobiecą (nawiasem mówiąc, kobieta również montowała film, niejaka Alexandra Amick, dla której, podobnie jak w przypadku reżyserki i scenarzystki, był to debiut w filmie kinowym). Mimo to niewiele ta produkcja ma wspólnego z popularnymi w ostatnim czasie manifestami feminizmu. Dwie bohaterki filmu, zarówno Lizzie, jak i Emma, widzą więcej, ale ich wizje mogę mieć bardzo zróżnicowane przyczyny. Najprawdopodobniej są wynikiem szaleństwa spowodowanego izolacją, koniecznością życia wśród duchów i demonów przeszłości. W takiej sytuacji mężczyzna prezentuje się w korzystniejszym świetle, bo okazuje się osobą bardziej odporną na trudne warunki, niepopadającą w paranoję, nieulegającą przesądom i złym wpływom.
Miłośnicy klasycznych westernów wiedzą, że bohaterem zbiorowym w tego typu filmach jest najczęściej bogobojna społeczność, dlatego stałym elementem miasteczek westernowych jest kościół. W omawianym filmie nie przypadkiem Zło objawia się pod postacią pastora. Słowa w stylu „to miejsce opuszczone przez Boga” nabierają ukrytego znaczenia. Być może Bóg dotarł także tutaj i wystawia na próbę charakter człowieka, a głoszenie słowa Bożego polega na tworzeniu w ludzkim umyśle potworów, generowaniu paranoi i strachu. Rolę pastora zagrał Miles Anderson, być może najbardziej doświadczona osoba na planie, mająca jednak w dorobku najwięcej występów w telewizyjnych produkcjach.
Amatorem nie jest również operator Lyn Moncrief, obracający się głównie wśród niezależnych filmowców. Zdjęcia pełnią tu bardzo ważną funkcję, właściwie to budują film w nie mniejszym stopniu niż scenariusz. Drugą ważną zaletą dzieła jest odtwórczyni głównej roli, Caitlin Gerard, aktorka z dużym potencjałem, kreująca postać Elizabeth Macklin w sposób niejednoznaczny, pokazując zarówno emocje, jakie towarzyszą bohaterkom horrorów, jak i dramatów psychologicznych. The Wind może nie jest filmem rewelacyjnym, ale czas spędzony w kinie nie był z pewnością zmarnowany. W planie Splatu następna do obejrzenia była Suspiria (1977) Daria Argenta w wersji zremasterowanej z okazji 40. rocznicy premiery i okazało się, że wciąż robi wielkie wrażenie. Być może to sprawiło, że ostatecznie debiut Emmy Tammi wydawał mi się zaledwie dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz