reżyseria: Luca Guadagnino
scenariusz: David Kajganich na podst.
pomysłu Daria Argento i Darii Nicolodi
Ostrzegam przed spoilerami!
Ostrzegam przed spoilerami!
Czym jest Suspiria
Luki Guadagnino? Od premiery filmu narodziło się wiele
interpretacji. Niektórzy widzą tu alegorię odnajdywania własnej
indywidualności lub feministyczną opowieść o kobiecości
wyzwolonej, inni zauważają odniesienia do teorii Jacques'a Lacana i
Jeana Baudrillarda bądź też motyw źle zarządzanej, gnijącej w
środku zbiorowości. Sam reżyser nazywał film antypatriarchalną
opowieścią o macierzyństwie, wskazując przy okazji nawiązania do
trzech freudowskich struktur osobowości, co miało niby tłumaczyć
obsadzenie Tildy Swinton w trzech rolach. Kiedy coraz więcej myślę
o tym filmie zaczynam widzieć coraz mniej sensu. Bo jest tu właściwie to wszystko, o czym na początku wspomniałem, a kiedy reżyser próbuje mówić o
wszystkim jego wypowiedź staje się bełkotliwa.
Wiem na pewno, czym ten
film nie jest. Nie jest tym, czym była Suspiria (1977) Daria
Argento. Podstawową zaletą Luki Guadagnino jest to, że nie
próbował kopiować pierwowzoru, tylko poszedł w zupełnie innym
kierunku. Argento zainteresowany był budowaniem atmosfery
poprzez zdjęcia, muzykę i scenografię. Guadagnino większą wagę przyłożył do aktorstwa, ale także bardzo istotna dla niego była treść przekazu i to na różnych poziomach interpretacyjnych. Wraz ze
scenarzystą Davidem Kajganichem przenieśli fabułę z Monachium i Fryburga do Berlina Zachodniego w 1977 roku, kładąc duży nacisk na sytuację polityczną w kraju. W dwuipółgodzinnym obrazie upchnęli sporo tematów: organizację terrorystyczną Baader-Meinhof, szkołę tańca współczesnego, rozliczanie z okresem nazizmu, sabat czarownic, tajemnicze zniknięcia, relację mistrz-uczeń oraz matka-córka, a także rytuał przejścia niewinnej dziewczyny w świadomą swej siły wiedźmę.
Przez pierwszą godzinę jeszcze miałem nadzieję, że to może być znakomity film. Bardzo dobry jest choćby fragment łączący magię tańca ze sceną gore, w której jedna z dziewczyn w sali lustrzanej jest poniewierana, jej ciało dosłownie się łamie, czuje się ból i cierpienie, tym bardziej że trwa to dość długo. Z czasem jednak mnogość motywów przytłacza, irytujący jest szczególnie wątek mamroczącego nienaturalnie psychoanalityka o twarzy przypominającej gumową maskę. Próbuje on rozwikłać zagadkę, której rozwiązanie jest widzom znane. Zasadność tego motywu podważa epilog, w którym okazuje się, że do niczego sensownego nie prowadzi. Czasem ma się wrażenie, że to główny wątek, bo jest bardzo rozbudowany i traci na tym teoretycznie pierwszoplanowa postać, czyli Susie Bannion odgrywana przez Dakotę Johnson.
Natłok motywów generuje powstanie luk w scenariuszu. U Argento można było uzasadnić dziury logiczne oniryczną atmosferą i baśniową poetyką. Natomiast Guadagnino, ostro zarysowując tło polityczne, starał się urealnić historię, dlatego fabularne nieścisłości bardziej przeszkadzają. Największa dziura tkwi w głównej bohaterce. Nie wiadomo czy rzeczywiście przechodzi przemianę czy może od początku zdaje sobie sprawę, że w jej imieniu Susie zaklęte jest magiczne słowo Suspiria i dzięki temu posiada nadludzką siłę. Czy jest pozytywną czy negatywną postacią? Nie ma pewności. Dla niektórych jest to pretekst do rozważań, dla mnie to brak rysu psychologicznego i brak pomysłu na tę postać. Aktorka Dakota Johnson niewiele z tej roli wyciągnęła, bo i scenariusz nie dawał jej dużego pola do popisu. Liczyłem na to, że aktorce uda się wyjść z cienia Greya i pokazać na co ją stać. Ale Susie Bannion to postać bezbarwna, mętna, nie wzbudza żadnych emocji, ani pozytywnych ani negatywnych.
Dużo miejsca reżyser poświęcił sekwencjom tanecznym, których opracowaniem zajął się Damien Jalet, ceniony belgijsko-francuski choreograf specjalizujący się w tańcu współczesnym. Taniec nietowarzyski, bez mężczyzn, może być symbolem niezależności, ale gdy kulminacją (w zamierzeniu najbardziej imponującą) ma być show, w którym dziewczyny tańczą mając na sobie kostium zrobiony z zawiązanego ręcznie czerwonego sznurka, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z komicznym, absurdalnym spektaklem, a nie poważnym filmem o wyzwoleniu się spod jarzma patriarchatu. Jeszcze bardziej absurdalny okazuje się finał, który jest nędzną próbą zaszokowania widza, jest w nim dużo golizny i wygenerowanej cyfrowo krwi, ale niczemu sensownemu to nie służy, powoduje jedynie uczucie konsternacji i nadzieję, że już wkrótce skończy się ten cyrk. Płonna to nadzieja, bo autorzy serwują jeszcze nudny epilog (powinien być podtytuł Niekończąca się opowieść, bo jest także scena po napisach końcowych – do niej już nie dotrwałem).
W kreowaniu spójnej wizji artystycznej Luca Guadagnino radzi sobie gorzej nie tylko od wczesnego Daria Argento, lecz także od – niesłusznie krytykowanego za Mother! (2017) – Darrena Aronofskiego... Nowa Suspiria nieźle prezentuje się od strony aktorskiej. W obsadzie znajdują się między innymi: Ingrid Caven (kojarzona z występów u Rainera Wernera Fassbindera), Sylvie Testud (role w Tamtej stronie ciszy i Niczego nie żałuję - Edith Piaf), Angela Winkler (pamiętna Katharina Blum, wyrazista twarz Nowego Kina Niemieckiego, nurtu z lat 70.). Z młodych aktorek dobrze zaprezentowała się Mia Goth w roli Sary. Największe pole do popisu otrzymała Tilda Swinton, która jak już wspomniałem wcieliła się w trzy postacie symbolizujące freudowskie systemy osobowości: id, ego i superego.
Napisałem wcześniej, że film nie jest tym, czym pierwowzór z lat 70. Nie chodziło mi jednak o gatunek, bo produkcja Guadagnino zawiera wystarczająco dużo elementów horroru, by zaliczyć ją do tego gatunku. Charakterystyczne dla kina gore sekwencje są przeznaczone zdecydowanie dla widzów o mocnych nerwach. Inscenizacja makabrycznych scen znacznie lepiej wyszła jednak w pierwowzorze, była częścią koherentnej wizji reżysera. Różnice pomiędzy filmami widać w inaczej położonych akcentach. Elementy giallo i baśni, pasujące do siebie idealnie, oprawione zmysłową atmosferą, ustąpiły miejsca chaotycznej, szalonej, pozbawionej zmysłowości „orgii taneczno-magicznej”. Połączenie fantastycznej opowieści o czarownicach z realistycznym, wyraźnie zarysowanym, tłem politycznym sprawia wrażenie niespójności.
Film jest pełen niedomówień, co sprzyja temu, by poddawać go analizom. Moje próby wgryzania się w temat prowadzą do tego, że opowieść rozpada się na niepasujące do siebie puzzle zamiast układać w harmonijną całość... Należałoby jeszcze dodać, że muzyka – tak istotna dla budowania nastroju w starej wersji – w remake'u jest monotonna i bezstylowa. A można było się spodziewać więcej, gdyż autorem ścieżki dźwiękowej nie jest hollywoodzki rutyniarz, lecz Thom Yorke, lider zespołu Radiohead. Rozumiem, że w przeciwieństwie do oryginału nie zamierzano eksponować tak bardzo muzyki, ale ta decyzja kłóci się z arcyważną dla reżysera rolą tańca. Ponieważ niniejsza recenzja jest spoilerowa, moim celem nie jest zniechęcenie kogokolwiek – zakładam, że tekst przeczytają ci, którzy widzieli film. Być może warto byłoby raz jeszcze obejrzeć to dzieło, aby pewne niuanse, dialogi i motywy stały się bardziej czytelne dla zrozumienia całości. Na razie jednak zamiast wracać do tego filmu wolałbym wrócić do oryginalnej Suspirii, której celowo nie odświeżałem ostatnio, ponieważ planuję ją zobaczyć na dużym ekranie w trakcie Splat!FilmFest 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz