Kontynuujemy spotkanie z japońskim kinem gangsterskim. Przypomnę, że tematu yakuzy nie zdecydowałem się podjąć samodzielnie, tylko postanowiłem zaprosić gości z zaprzyjaźnionych blogów. Dzięki temu tytuły są zróżnicowane, pochodzące z kilku okresów kinematografii, zarówno znane jak i mniej znane. A teksty pisane są odmiennym stylem i zwraca się w nich uwagę na różne aspekty filmów. Jest więc ciekawie. Utworzona przez nas lista składa się z szesnastu tytułów, nie było ograniczeń związanych z limitem znaków, dlatego postanowiliśmy podzielić zestawienie na dwie części. Niniejszą część, oprócz autora Panoramy kina, współtworzyli: Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach), Mateusz R. Orzech (Kinomisja) i Simply (The Blog That Screamed). Zapraszamy do czytania, komentowania, a przede wszystkim – do oglądania filmów.
1973 – Battles Without Honor... (reż. K. Fukasaku)
Mateusz R. Orzech
Gdy klasyczne produkcje gangsterskie
zaczęły tracić na popularności wraz z nastaniem lat 70., wielu
krytyków i osób związanych z kinem wieściło yakuza
eiga rychły koniec. Przewidywania te okazały się oczywiście
zupełnie chybione. W 1972 roku Toei zaatakowało bowiem kina
produkcją Street Mobster (Gendai yakuza: Hitokiri Yota) w reżyserii
Kinjiego Fukasaku. Choć sam film nie osiągnął większego sukcesu
komercyjnego, wprowadził szereg innowacji do skostniałego nurtu:
podkręcił poziom przemocy, dodał sporą dawkę nihilizmu, osadził
akcję całkowicie we współczesności, cechował się moralną
ambiwalencją oraz wprowadził bohatera o niemal samobójczych
zapędach. Jeden z ojców sukcesu yakuza eiga, producent Kōji
Shundō, uznał, że właśnie tego potrzeba kinowym gangsterom, toteż
sprowadził Fukasaku do siedziby Toei w Kioto i zlecił mu stworzenie
Battles Without Honor and Humanity (Jingi naki tatakai, 1973). Był
to strzał w dziesiątkę. Nowy film nie tylko uratował finansowo
podupadające studio, lecz także zapoczątkował nowy nurt, nazwany
jitsuroku eiga.
Jitsuroku znaczy „prawdziwa relacja”, nazwa ta
była wykorzystana nie tylko ponieważ nowe produkcje wprowadzały
realistyczne portrety gangsterów i osadzały je w
autentycznych realiach ówczesnej Japonii, lecz również
dlatego, że sposób przedstawiania akcji był inspirowany
telewizyjnymi reportażami, co nadawało produkcjom
quasi-dokumentalnego wrażenia. Fabuła Battles... została oparta o
publikowaną przez dziennikarza Kōichiego Iiboshiego serię
artykułów bazujących na wspomnieniach mafijnego szefa z
Hiroszimy Kōzō Minō. Scenarzystą filmu był zaś Kazuo Kasahara,
który do przygotowania scenariusza nie tylko wykorzystał
dziennikarskie zapiski, lecz również przeprowadził własne
badania oraz liczne wywiady z gangsterami z Hiroszimy i
Kure.
Ostatecznie całość zamknęła się w pięciofilmowej sadze,
wyświetlanej w kinach w ciągu około półtora roku. Seria
okazała się być bezpardonowym uderzeniem w mit praworządnego
gangstera, utrzymywany do tej pory w kinie, jak również
stanowiła atak na powojenną politykę rządu i wskazywała na
problem korupcji. Pierwszy z filmów skupia się na Shōzō
Hirono (kipiący energią Bunta Sugawara), powracającym z wojny
żołnierzu, dołączającym do gangu Yamamori. Przez 5 lat próbuje
wspinać się po drabinie przestępczej kariery, co pozwala Fukasaku
na przedstawienie całej panoramy półświatka Japonii, w tym
rynki z nielegalnym handlem czy najgorsze speluny, które
reżyser odwiedzał z kamerą pokazując co znaczy jitsuroku.
Jako że ideą
twórców nie było skupienie się na konkretnej postaci,
a raczej przedstawienie krwawej walki o mafijną władzę, w drugiej
części Hirono został zepchnięty na pozycję drugoplanową. Wojna
w Korei, bohater, który miał zostać kamikaze, młodzież,
która została przez państwo wytrenowana na żołnierzy, ale
nigdy nie wysłana na front – Hiroshima Death Match tylko
potwierdził społeczno-polityczne zaangażowanie serii. Część 3.
– Proxy War – rozgrywa się na tle rywalizacji Stanów
Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, a mafijne starcia
odzwierciedlają sytuację w Wietnamie i Kambodży. Część 4. –
Police Tactics – zaczyna się wraz z olimpiadą w Tokio w 1964
roku, która stanowiła symbol powojennego odrodzenia się
Japonii. A przynajmniej była nim wg oficjalnej narracji, gdyż był
to także okres prób stworzenia ultranacjonalistycznej tajnej
armii gangsterów, a także czas, kiedy yakuza na poważnie
zabrała się za legalne interesy. W końcu ostatnia część –
Final Episode – opowiada o próbach przeobrażenia mafijnych rodzin w
partie polityczne. Yakuza tak głęboko wniknęła już tu w życie
Japonii, że granica między legalnym a nielegalnym, przestępcą a
politykiem praktycznie zanikła. Grady Hendrix w swoim eseju
Radioactive Yakuza Mutants Eat Japan! podsumowując ostatnią część
– i poniekąd całą serię – napisał: „Według Fukasaku,
Japonia nie miała problemów z gangami, Japonia była
gangiem”.
Saga odniosła tak spektakularny sukces, że Toei nie
chciało jej zakończyć na pięciu filmach. Fukasaku miał inne
zdanie, lecz po negocjacjach ze studiem zgodził się wyreżyserować
serię New Battles Without Honor and Humanity z nowymi bohaterami.
Reżyser ostatecznie pożegnał się z tytułem w 1976 roku, lecz
Toei kontynuowało go jeszcze przez 3 lata.
Wtedy do akcji wkracza Rei, czyli tajna agentka Zero (Miki Sugimoto), jedna z najwspanialszych kreacji sexploiterskiego girl power w Kraju Kwitnącej Wiśni i nie tylko. Ex policjantka, odsiadująca wyrok za zamordowanie znanego dyplomaty (i seksualnego predatora) strzałem w genitalia z czerwonego mini-Browninga. Bo Rei kocha czerwień i tak się nosi, ale najbliższe jej sercu są czerwone kajdanki z długim łańcuchem, które w alabastrowych dłoniach stają się narzędziem mordu o połączonych cechach bykowca i nunczako. Rei ma zwinne, wiotkie ciało i piękną twarz, której ani na chwilę nie opuszcza ten odcień melancholii, który chciałbyś zawrzeć w swoim ostatnim haiku przed samobójstwem. Słowem, oczu nie idzie oderwać. Do tego wnosi imponujący rys masochistyczny. Przenika do gangu, ale mobsterstwo jej nie ufa. Przez prawie cały film będzie katowana, gwałcona i poniżana, co przyjmie z nieludzko seksownym brakiem emocji, odbierając oprawcom satysfakcję celnymi linerami, wypowiadanym głosem młodszej siostry Nico. Prawdziwego twardziela poznasz nie po tym, ilu cyfrowych pajaców znokautuje w green screenowym saloonie, ale po jak wielkiej dawce bólu potrafi wstać i walczyć. Kiedy Reiko wstanie, ludzkie strzępy będą fruwać w powietrzu.
Zero Woman okazał się box office'owym hitem i do dziś uchodzi za sztandarowe dzieło pinky violence. Yukio Noda, do tej pory kojarzony z kręconym dla Toei popularnym cyklem Furyo Bancho z gatunku bosozoku (japońska odmiana kina motocyklowego), wyreżyserował film perfekcyjnie od strony formalnej. Zoomy, gwałtowne szwenki i agresywnie montowana karuzela bliskich i dalekich planów w scenach ulicznych, układają się w pełną feerię warsztatowej elokwencji, niczym w najlepszych poliziotteschi. I właśnie fanom tego włoskiego specyfiku polecałbym Zero Woman najbardziej. Film Nody można śmiało postawić obok tych bardziej ekstremalnych pozycji kina polizio, jak The Big Racket, Rabid Dogs, Mad Dog Killer, czy wspomniane dzieło Lenziego: ten sam typ ostrej jazdy z figurami. Najciekawsze jest to, że nikt tu od nikogo nie zrzynał, te podobieństwa to wyłącznie przypadkowa koincydencja myśli twórczej. Grająca główną rolę ex modelka Miki Sugimoto była w tym czasie jedną z dwóch (obok Reiko Ike) czołowych gwiazd kina seksu i przemocy firmowanego labelem Toei. Jej filmowa kariera w 1978 roku doczekała się zaskakującego końca. Miki wyszła za mąż za swoją dawną, szkolną miłość, zamieniając ekstremalne doznania ekranu na pracę przedszkolanki.
1974 – Zero Woman - Red Handcuffs (reż. Yukio Noda)
Simply
Pinku eiga, japońska odmiana kina sexploitation, w latach 70. rozwidliła się na dwie odnogi: roman porn, bliższa tradycyjnemu soft core'owemu porno specjalność wytwórni Nikkatsu, oraz doładowane końską dawką przemocy pinky violence, firmowe danie Toei Company. Pinky violence z reguły lubiło poflirtować z konkretnymi filmowymi gatunkami, ze wskazaniem na jidai-geki, czy jak w przypadku omawianej pozycji, dramat gangsterski. Sama historia jest prosta, jak umysł seryjnego gwałciciela i odrażająca, niczym resztki łajna, które kiedyś były jego sercem. Nie jest to typowe yakuza eiga. Zamiast zhierarchizowanego i podporządkowanego skodyfikowanym regułom gry syndykatu zbrodni dostajemy ekstremalnie zdeprawowaną swołocz, nie uznającą żadnych reguł, poza mordowaniem, gwałceniem i torturami bez limitu. Przypomnij sobie bohatera, którego w Almost Human Umberto Lenziego zagrał Tomas Milian, następnie sklonuj go do postaci czterech typów i jednej typiary, po czym połącz w amatorski gang i spuść ze smyczy. Grubszą krechą nie dało się ich nakreślić, są jeszcze brzydcy, niezdarni w ruchach, niechlujni, a do tego histeryczni ponad japońskie normy. Szczęście uśmiechnie się do nich, kiedy przypadkiem porwą córkę wpływowego polityka (lodowaty jak trup Tetsuro Tanba). Pewni swego, zażądają 30 milionów jenów okupu.Wtedy do akcji wkracza Rei, czyli tajna agentka Zero (Miki Sugimoto), jedna z najwspanialszych kreacji sexploiterskiego girl power w Kraju Kwitnącej Wiśni i nie tylko. Ex policjantka, odsiadująca wyrok za zamordowanie znanego dyplomaty (i seksualnego predatora) strzałem w genitalia z czerwonego mini-Browninga. Bo Rei kocha czerwień i tak się nosi, ale najbliższe jej sercu są czerwone kajdanki z długim łańcuchem, które w alabastrowych dłoniach stają się narzędziem mordu o połączonych cechach bykowca i nunczako. Rei ma zwinne, wiotkie ciało i piękną twarz, której ani na chwilę nie opuszcza ten odcień melancholii, który chciałbyś zawrzeć w swoim ostatnim haiku przed samobójstwem. Słowem, oczu nie idzie oderwać. Do tego wnosi imponujący rys masochistyczny. Przenika do gangu, ale mobsterstwo jej nie ufa. Przez prawie cały film będzie katowana, gwałcona i poniżana, co przyjmie z nieludzko seksownym brakiem emocji, odbierając oprawcom satysfakcję celnymi linerami, wypowiadanym głosem młodszej siostry Nico. Prawdziwego twardziela poznasz nie po tym, ilu cyfrowych pajaców znokautuje w green screenowym saloonie, ale po jak wielkiej dawce bólu potrafi wstać i walczyć. Kiedy Reiko wstanie, ludzkie strzępy będą fruwać w powietrzu.
Zero Woman okazał się box office'owym hitem i do dziś uchodzi za sztandarowe dzieło pinky violence. Yukio Noda, do tej pory kojarzony z kręconym dla Toei popularnym cyklem Furyo Bancho z gatunku bosozoku (japońska odmiana kina motocyklowego), wyreżyserował film perfekcyjnie od strony formalnej. Zoomy, gwałtowne szwenki i agresywnie montowana karuzela bliskich i dalekich planów w scenach ulicznych, układają się w pełną feerię warsztatowej elokwencji, niczym w najlepszych poliziotteschi. I właśnie fanom tego włoskiego specyfiku polecałbym Zero Woman najbardziej. Film Nody można śmiało postawić obok tych bardziej ekstremalnych pozycji kina polizio, jak The Big Racket, Rabid Dogs, Mad Dog Killer, czy wspomniane dzieło Lenziego: ten sam typ ostrej jazdy z figurami. Najciekawsze jest to, że nikt tu od nikogo nie zrzynał, te podobieństwa to wyłącznie przypadkowa koincydencja myśli twórczej. Grająca główną rolę ex modelka Miki Sugimoto była w tym czasie jedną z dwóch (obok Reiko Ike) czołowych gwiazd kina seksu i przemocy firmowanego labelem Toei. Jej filmowa kariera w 1978 roku doczekała się zaskakującego końca. Miki wyszła za mąż za swoją dawną, szkolną miłość, zamieniając ekstremalne doznania ekranu na pracę przedszkolanki.
1975 – Graveyard of Honor (reż. Kinji Fukasaku)
Kuba Haczek
Traf chce, że najbardziej znanym filmem Kinjiego Fukasaku pozostaje Battle Royale (2000), jego ostatnia realizacja, wielki hit początku nowego millenium. Japoński reżyser do tego czasu nakręcił jednak prawie 70 filmów, z których duża część miała wielki wpływ na yakuza eiga. Tworząc Pogrzeb honoru (Jingi No Hakaba), podobnie jak przy okazji Battles without Honor and Humanity, oparł fabułę na prawdziwych wydarzeniach, tym razem realizując filmową biografię Rikio Ishikawy, związanego przez rytuał sakazuki z rodziną Kawada. Rikio nadzorował w imieniu rodziny czarny rynek w obszarze dworca Shinjuku w Tokio. W trakcie swej krótkiej gangsterskiej kariery wielokrotnie buntował się przeciw swoim mocodawcom, a gdy zranił swojego szefa, został uwięziony na 18 miesięcy oraz otrzymał zakaz wstępu na teren regionu Kanto. Mimo to powrócił do Tokio, gdzie zastrzelił swego towarzysza, Kozaburo Imai, za co został skazany na 10 lat więzienia w Fuchu.
Film Fukasaku jest fabularyzowaną historią tych wydarzeń. Jako odtwórcę postaci Ishikawy reżyser widział od początku gwiazdę Tokyo Drifter, Tetsuya Watariego, który już przy okazji Battles… miał być obsadzony w głównej roli (przeszkodziła choroba aktora). Ishikawa w adaptacji Watariego to zupełnie oderwany od rzeczywistości socjopata, nihilista kierujący się pierwotnymi instynktami. Wyrzucony poza mafijny system, zdany tylko na siebie, dokonuje kolejnych gwałtownych czynów, popadając w otchłań szaleństwa. Jedyna bliska mu osoba, Chieko (Yumi Takigawa), gwałcona i posyłana na ulicę, staje się jego ofiarą, jednocześnie wyzwalając w nim coś na kształt miłości, co podkreśla kanibalistyczny rytuał w finale filmu. Agresywności działań bohatera towarzyszy równie gwałtowna praca kamery, niepozwalająca na moment wytchnienia. Fukasaku pod względem formalnym tworzy prawdziwy majstersztyk: często filmując z ukośnej perspektywy, wchodzi z kamerą w centrum akcji, dodając mnóstwo ujęć z ręki, stopklatki, czy sceny slow motion, co dzięki świetnemu montażowi dobitnie ukazuje pogrążanie się w obłędzie głównego bohatera. Reżyser w dokumentalnym stylu poprzez archiwalne wypowiedzi i fotografie ukazuje trudne dzieciństwo Ishikawy, w którym szukać należy źródeł jego czynów.
Powracająca w filmie metafora z balonem, który unosi się wysoko, by nagle spłonąć, staje się podsumowaniem życiowej drogi Ishikawy. Bezkompromisowy film Fukasaku po 45 latach od premiery nadal robi piorunujące wrażenie jako studium psychopatycznej i destruktywnej relacji gangstera z otaczającym go światem. W 2002 roku remake filmu nakręcił Takashi Miike, luźniej trzymając się faktów niż Fukasaku, tworząc jednak film nie mniej ponury.
1976 – Okinawa Yakuza War (reż. Sadao Nakajima)
Kuba Haczek
Na ulicach multikulturowej Okinawy dochodzi do krwawych potyczek miejscowych gangów. W rytm charakternego funka miejscowi bandyci sprzedają kopy, liście i kule swoim przeciwnikom, którzy niejednokrotnie wywodzą się z ich rodzin. Krew leje się strumieniami, akcja nie uspokaja się ani na moment, gwałty i spiski są na porządku dziennym. Brzmi jak zapomniane dzieło poliziottesco, a tak naprawdę jest azjatyckim bękarcim bratem włoskiego kina akcji w jego najbardziej przemocowej wersji. Zarysowanie intrygi wydaje się ledwie możliwe, gdyż mamy do czynienia z taką ilością lewych sojuszy, potajemnych rokowań i rozmów, że w pewnym momencie najzwyczajniej przestajemy się martwić kto z kim walczy. Plan jest jeden: utrzymać władzę na rozdartej wojną gangów Okinawie, ścierając się nie tylko z rywalizującymi gangami, ale i japońską mafią rozszerzającą swe kontynentalne wpływy.
Choć głównym bohaterem zdaje się być boss Hideo Nakazato (Hiroki Matsukata), to Sonny Chiba w roli szalonego Seigou Kunigamiego daje kolejny raz popis swych umiejętności w jednej ze swych najlepszych ról, dosłownie wypełniając sobą kadry w cudownie przerysowanym, brutalno-zwierzęcym pokazie aktorskiej mocy. Zaczynamy od pokazu karate w lokalnym barze, nieokiełznany Chiba szaleje w rytm funkowych motywów, ofiarami prócz ludzi są bogu ducha winne butelki piwa, lampy, stoły. Matsukata nie pozostaje mu dłużny, chwilę później w szaleńczym uniesieniu mordując kolejnych kilka osób. I tak przez cały film obserwujemy kolejne akty brutalności: należy do nich bestialska kastracja, rozjechanie samochodem czy egzekucja gangsterów nad świeżo wykopanym grobem. Między scenami akcji wkrada się nieco czarnego humoru, rozładowując atmosferę chaotycznej walki o władzę. W spektakularnym finale wpierw jesteśmy świadkiem świetnie zrealizowanego pościgu na jeepach, by poprzez balet śmierci wpłynąć na niespokojne wody wokół Okinawy, gdzie rozegrają się ostatnie akty dramatu.
Sadao Nakajima, wraz z Shigeru Akatsuką rozgrywają całość szeroką paletą operatorskiego spektrum: od planu amerykańskiego po zbliżenia, często decydując się na ujęcia z ręki, podążają w samo centrum akcji, stając się jej integralną częścią. I choć Okinawa Yakuza War (Okinawa Yakuza sensô) nie jest tak popularny, jak produkcje Fukasaku czy Teruo Ishiiego, to dzięki swej nieprzewidywalności i nieobliczalności seans dzieła Nakajimy staje się dla fana gatunku absolutnym obowiązkiem.
1978 – Winter's Flower (reż. Yasuo Furuhata)
Mariusz Czernic
Każdy gatunek filmowy i
każda epoka ma swoje rozpoznawalne twarze i tak jak western lat 60.
i 70. może być firmowany twarzą Clinta Eastwooda, tak złote lata
japońskiego kina gangsterskiego reprezentuje Ken Takakura. Pierwsze
wielkie sukcesy odniósł w 1965, gdy powstały Abashiri
Prison (reż. Teruo Ishii)
i Brutal Tales of Chivalry (reż. Kiyoshi Saeki), jego
popularność odbiła się szerokim echem także za granicą, dlatego
został obsadzony w amerykańskich filmach o japońskiej mafii –
Yakuza (1974) Sydneya Pollacka i Czarny deszcz (1989)
Ridleya Scotta. W niniejszym zestawieniu postanowiłem umieścić
jednak mniej popularną produkcję, z pewnością nie najlepszą w
karierze aktora, ale z wielu względów interesującą.
Jeśli taka organizacja
jak yakuza ma działać sprawnie muszą w niej obowiązywać żelazne
reguły, których bezwzględnie należy się trzymać. Będący
częścią tej rodziny, Kano wykonuje wyrok śmierci na bracie, który
złamał zasady. Ale już wtedy ponura twarz Takakury wskazuje, że
ten bohater ma wątpliwości, czy postąpił słusznie. Zabity
gangster Matsuoka osierocił trzyletnią córkę, a Kano trafił
na 15 lat do więzienia. Za kratkami utrzymywał listownie kontakt z
dziewczyną, nie wyjawiając prawdy o śmierci jej ojca, będąc dla
niej tajemniczym wujkiem z zagranicy. Po odsiedzeniu wyroku nie jest
w stanie uwolnić się od przeszłości. Wciąż ma w pamięci
dramatyczną sytuację z plaży, gdy pozbawił życia Matsuokę
niemal na oczach dziecka, ale przeszłość wraca do niego również
w formie krwawych porachunków gangsterskich. Muzyka
francuskiego kompozytora Claude'a Ciariego podkreśla stan ducha
rozdartego wewnętrznie bohatera, podobną rolę spełnia obecna w
filmie fortepianowa partytura Czajkowskiego. Jest tu nawet mowa o
obrazach Chagalla... Filmowcy jednym z symboli przemiany bohatera
uczynili sztukę – malarstwo i muzykę klasyczną – tworząc
dzieło nostalgiczne i kontemplacyjne, nie tak nerwowe i energiczne
jak najsłynniejsze pozycje gatunku.
1990 – Neo chinpira (reż. Banmei Takahashi)
Mateusz R. Orzech
W latach 80. w Japonii gwałtownie wzrastała
sprzedaż kaset wideo, równocześnie z nią zmniejszała się niestety liczba widzów
kinowych, na czym cierpiały szczególnie pozycje gatunkowe, w
tym kino gangsterskie. Najważniejsze w
kontekście yakuza eiga studio Toei postanowiło zatem wykorzystać
nowy rynek i w 1989 roku wystartowało z linią produkcji
przeznaczonych bezpośrednio na rynek VHS, którą nazwało
V-Cinema. Pierwszym filmem zrealizowanym w tym formacie był Crime
Hunter: Ballet of Fury (Kuraimu hantā: Ikari no jūdan, Toshimichi
Ōkawa), okazujący się niemałym przebojem. Szczególnie
jednak istotny w rozwoju V-Cinema był rok 1990, kiedy to premierę
miały Like a Beast (Kemono no yōni, Yasutaka Oka) oraz Neo chinpira
(Neo chinpira: Teppōdama pyu, Banmei Takahashi).
Gdy Banmei
Takahashi przybył do V-Cinema nie był – jak np. Takashi Miike czy
Kiyoshi Kurosawa – początkującym reżyserem, stąd jego Neo
chinpira unika wielu potknięć, jakie czasem cechują filmy młodych
twórców. Takahashi rozpoczął karierę na arenie pinku
eiga w 1972 roku. Trzy lata później dołączył do studia
założonego przez legendarnego Kōjiego Wakamatsu. Tam początkowo
zajmował się pisaniem scenariuszy, lecz w 1976 roku wyreżyserował
swój drugi film Delinquent File: Juvenile Prostitution (Hikō
kiroku: Shōjo baishun). Jego kariera stabilnie się później
rozwijała, w 1979 roku założył własne studio, przez 3 lata
pracował na arenie kina niezależnego (w międzyczasie ożenił się
z Keiko Sekine, aktorką roman porno) i w końcu w 1982 roku
wyreżyserował dla Art Theatre Guild przełomowy dla swojej kariery
Tattoo (Tattoo [irezumi] ari). Oparty o wydarzenia z życia mordercy
i szaleńca Akiyoshiego Umekawy film zyskał mu nagrodę dla
najlepszego reżysera na festiwalu filmowym w Jokohamie i zajął 6.
pozycję na rocznej liście Kinema Junpo. Takahashi w swoich
produkcjach nigdy nie unikał ciężkich tematów, często
komentujących stan społeczno-polityczny Japonii, stąd jego
gangsterskie pozycje charakteryzują się negatywnym przedstawianiem
yakuzy.
Neo chinpira (1990) i jego sequel Neo chinpira 2: Zoom Goes the
Bullet (Neo chinpira: Zoku teppōdama pyu, 1991) są
produkcjami wprowadzającymi yakuza eiga w nową dekadę w sposób
bezpardonowy, nie bojący się igrać ze schematami fabularnymi
nurtu, korzystać z inspiracji innymi gatunkami i odchodzić od klasycznych
rywalizacji mafijnych rodzin na rzecz realistycznych, acz utrzymanych w konwencji komedio-dramatu
portretów przestępców, jakim bliżej do znajdujących
się w stanie permanentnej depresji tchórzy niż do
wymachujących pistoletami twardzieli. Skojarzenia z Rokuro
Mochizukim czy Takeshim Kitano (który jako reżyser debiutował
w tym samym roku, w którym ruszyło V-Cinema) nasuwają się
same, lecz świat kreowany przez Takahashiego jest naznaczony tak
absurdami, jak marazmem; realizmem rodem z jitsuroku, jak i
groteskową wręcz niemocą bohaterów, szczególnie
protagonisty.
Tytułowym chinpira (czyli gangsterem, dopiero
rozpoczynającym przestępczą karierę) jest Junko Mizuta, w którego
wcielił się brawurowy Show Aikawa. Fani japońskich filmów
wypatrzą zresztą niejedną znajomą twarz w obsadzie: Rikiyego
Yasuokę (jako przechwalającego się „twardziela”, który
woli sam się postrzelić niż wykonać misję
dla oyabuna), Rena Ōsugiego (jako podstępnego, wyższego rangą gangstera) czy kultowego Jō Shishido w
roli wujka protagonisty i jedynej naprawdę twardej, honorowej
postaci. Fabularnie produkcja skupia się na misji Mizuty i dwójki
innych gangsterów, otrzymujących rozkaz zabicia wrogiego
oyabuna, przyjęcia na siebie pełnej odpowiedzialności i pójścia
do więzienia. W rzeczywistości zaś ich misja jest wymówką
do przeprowadzenia wiwisekcji umysłu bohatera. W rzeczy samej, film
kończy się w chwili, gdy Mizuta rusza wykonać zadanie; druga część
zaczyna się jednak od ostatnich scen części pierwszej, więc
widzowie spragnieni bardziej tradycyjnie gangsterskiego podejścia
zostaną usatysfakcjonowani, choć dopiero w sequelu.
Protagonista Neo chinpiry jest
mieszkającym w nieukończonym wieżowcu młodzieńcem i romansuje z
oportunistyczną call girl. Udaje twardziela, ale nikt – nawet on
sam – nie wierzy we własne kłamstwa. Nawiązuje też romans z
przypadkiem poznaną nimfomanką, narkoleptyczką i lekko psychicznie
chorą dziewczyną. Pusty budynek jest adekwatnym odzwierciedleniem
jego pustej duszy, dwie kobiety – dwóch stron jego
charakteru: gorliwego gangstera, chcącego za wszelką cenę
udowodnić swoją wartość oraz przestraszonego chłopaka, który
chciałby rzucić wszystko w cholerę i zacząć normalne życie.
Mimu kilku przestojów i
narracyjnych potknięć – w większości nieobecnych w drugiej
części, której współscenarzystą był Takahashi –
Neo chinpira stanowi bystry, gorzki, lecz zaprezentowany z poczuciem
humoru obraz gangsterów jako bandy przerażonych zwierząt,
chowających się za wynajętymi zabójcami, sztucznymi
uśmiechami, czczymi przechwałkami, szukających odwagi w
narkotykach czy wykonujących swoje obowiązki wyłącznie ze strachu
przed brutalną karą. To świat rodem z klasycznych jitsuroku, lecz
przefiltrowany przez postmodernistyczną wrażliwość początku lat
90.
Sonatina to forma muzyczna, miniaturowa sonata. Niestety pełnej sonaty nie będziemy już w stanie wysłuchać, gdyż Takeshi Kitano ograniczając się do tej krótkiej formy muzycznej zdradził czego będzie dotyczyła jego filmowa opowieść. To wycinek z życia gangstera. Kres opowieści, czyli sonatina kończąca długi i przejmujący utwór.
Murakawa (Takeshi Kitano) jest już zmęczony. I chociaż wciąż sprawnie operuje spustem swojej giwery, to w pewnym sensie wypalił się już zawodowo. Nie ma jednak alternatywy. Nie ma zdjęcia gór, plaży, czegokolwiek na swoim biurku. Niczego, do czego mógłby uciec. Zapewne całe dorosłe życie podporządkował wymogom życia w organizacji przestępczej. Yakuza to jedyne co zna, ale rzeczywiście jest już zmęczony. Poznajemy go, gdy zostaje wysłany z centrali w Tokio na Okinawę, by razem z grupą „żołnierzy” pomóc w mediacjach pomiędzy zwalczającymi się gangami Anan i Nakamatsu. Na miejscu dochodzi do incydentu i przerzedzona już grupa Murakawy musi przeczekać w skądinąd idyllicznych warunkach nad brzegiem oceanu, w kilku letniskowych domkach. I to właśnie miejsce posłuży reżyserowi do ukazania drugiej twarzy brutalnego gangstera. Nie chodzi już o samego Murakawę. Tych kilku na co dzień wyzutych z emocji ludzi, którzy wypluwają kule szybciej niż słowa, jest przedstawionych w sposób sielski. W takim otoczeniu w momencie, gdy muszą czekać na dalsze rozkazy, gangsterzy zabijają nudę wdając się w rozrywkę czasem podobną do harców dziecięcych. Pojawia się nawet dziewczyna, która jest synonimem wakacyjnej miłości. Ten czas staje się dla nich właśnie wakacjami, chwilą, gdy gangster staje się znowu tym samym dzieciakiem ganiającym bez tchu po wzgórzach.
Takeshi Kitano zrobił rzecz niebywałą, bo o ile było nam dane wiele razy oglądać gangsterów w domowych pieleszach, to w Sonatine oglądamy człowieka kompletnie przeobrażonego. Wiemy jednak, że to przeobrażenie tymczasowe, bo ci ludzie nie mają już szans na inne życie. Jako widzowie z jednej strony kibicujemy Murakawie, by odnalazł spokój i pozostał już na zawsze nad brzegiem oceanu. Z drugiej strony wiemy doskonale, że jego życie skończy się razem z ostatnim oddanym strzałem. Ten człowiek jest już poświęcony broni i z bronią przyjdzie mu umrzeć. Sam również wydaje się być przekonany o swoim losie. Pomimo tego, że w hierarchii jest wysoko usytuowany (ma własny teren, z którego czerpie zyski), to wie, że wybierając takie a nie inne życie podporządkował się systemowi, w tym przypadku organizacji. Jest więc cały czas pionkiem Ktoś mu daje rozkazy, ktoś nim steruje (tak on robi ze swoimi „żołnierzami” w trakcie psot na plaży). W związku z tym szybka i niespodziewana śmierć, jako nieodłączny stan rzeczy w życiu gangstera przyjdzie nagle. Zupełnie jak w rozgrywanej rosyjskiej ruletce (to jedyny moment, kiedy Murakawa miał wpływ na swój los).
Sonatine jest podzielone na trzy części. Poznajemy Murakawę i jego gwałtowną stronę, później uczestniczymy w „grach i zabawach” na plaży, by ostatecznie wrócić tam, skąd bohater próbował uciec. Być może Kitano chciał pokazać ten czas, jako moment wytchnienia wojownika przed ostateczną rozgrywką. Dać mu szansę, której nigdy nie miał.
Chociaż film należy do gatunku yakuza eiga, czyli jest filmem o japońskiej mafii, to w przedstawionych tu „strzeleckich” starciach, odnalazłem wiele wspólnego z pojedynkami z filmów samurajskich. To zapewne przez ich sposób sfilmowania. Nie ma tu zbytniego zasłaniania się, chowania za filarami. Wszystko odbywa się jak w walce w zwarciu. Sama muzyka to już bez dwóch zdań obraz tęsknoty za spokojem. Tu niepotrzebne są agresywne nuty, żeby widz uświadomił sobie jak bardzo brutalne potrafią być zagrania ludzi z mafii. Kompozycje Joego Hisaishiego to spokojne, pełne nostalgii melodie stojące czasem w opozycji do obrazu. Co ciekawe pasują zawsze do stanu ducha zaprawionego w bojach gangstera. Jest taki moment, gdy Murakawa z towarzyszami broni, z rannym kompanem jedzie samochodem. Tu nie ma wycia i wrzasków rodem z filmów Tarantino. Być może 20 lat wcześniej było po nich widać jakieś emocje, ale nie dziś, nie w Sonatine.
To piękny film o ostatnim lecie w życiu członka yakuzy.
Niesłusznie zaliczany do horrorów surrealistyczny komediodramat wg scenariusza zdolnego do wszystkiego Sakichi Sato (Ichi the Killer, 2001). Do tego na marginesie zboczona kpina z „intymistycznego” nurtu w kinie gangsterskim. Gdzie Coppola, Scorsese i Kitano ukazywali ludzką twarz członków syndykatu portretując ich w rodzinnych pieleszach, tam podpatrzony przez Miikego szef yakuzy, prywatnie objawia się z jajami na wierzchu i chochlą kuchenną w dupie (tylko w ten sposób dostaje wzwoda, a to notoryczny pies na baby). Gdy yakuza Ozaki (znany z trylogii Dead or Alive Sho Aikawa) zaczynie zdradzać objawy galopującej paranoi, boss od chochli zarządzi cichą likwidację. Egzekutorem ma być brat Ozakiego, mocno związany z nim emocjonalnie Minami (Yuta Sone). W tym celu obaj zostają wysyłani w pseudo służbową podróż do Nagoi. Ozaki zginie, lecz całkiem przypadkowo. Dopiero jednak, gdy z samochodu tajemniczo znikną jego zwłoki, Minamiego pochłonie krąg coraz bardziej dziwacznych spotkań i sytuacji, będących dlań symboliczną przeprawą przez gąszcz własnej podświadomości.
Skąpany w ciepłej palecie zieleni i oranżów film, mimo powolnego tempa, wciąga niesamowicie. Z każdym kolejnym zdarzeniem coraz bardziej tracimy orientację, dokąd ta historia naprawdę zmierza. Co mimo braku spektakularnych scen, niezmiernie przykuwa do ekranu, bo w tym uniwersum może wydarzyć się wszystko i nic. Tytułowy Gozu, demon o byczej głowie okazuje się wyjątkowo czuły i potulny. Kim jest? Figurą z otchłani kolektywnej nieświadomości, przybyłą by oświecić bohatera nie wiedzą, a ciepłem swego ozora?
Marszcząc dalej interpretacyjnego fre(u)da można z kolei założyć, że hoża i seksowna panna (Kimika Yoshino), która pojawi się na drodze Minamiego z zupełnego zaskoczenia (nie zdradzę, w jakim charakterze), to zmaterializowana anima – kobieca część osobowości mężczyzny. Pytanie tylko, którego z braci? Dalsze wydarzenia wskazywałyby, że właśnie Minamiego, zahukanego prawiczka, którego pewność siebie skutecznie dotąd blokował dominujący macho Ozaki. Dlatego jego anima rozwinęła się tak dorodnie i okazale. Teraz, oswobodzony z miękkich kajdan swojej natury wyzwoli tłamszone męstwo i przejdzie do czynów heroikomicznie brutalnych, a obleśny boss „chochlik” wypije do dna, co nawarzył.
Do annałów filmowych ekstrawagancji przeszły dwie sceny: początek, gdy podczas yakuzowego briefingu w kafejce, oszalały Ozaki masakruje na miazgę pieska chihuahuę, oraz przebijający wszystkie fantazje Cronenberga 5-minutowy finał z wściekłym seksem, w trakcie którego kobieta rodzi dorosłego mężczyznę. Coś podobnego, choć w całkiem innym kontekście pojawiło się wcześniej w Xtro (1980) Harry'ego Bromleya Davenporta, a także w Evil Dead Trap (1988) Toshiharu Ikedy (akurat kontekst podobny, tylko rodził mężczyzna, przez klatkę piersiową). Nie mniej poród u Miikego, jako protoplazmatyczny Bildungsroman w pigułce, prezentuje się najbardziej szokująco. Film zebrał mieszane recenzje, przychylni krytycy zgodnie gęgali o logice marzenia sennego, porównaniach do dzieł Davida Lyncha itd. Mnie jednak w pierwszej kolejności przyszło na myśl pojęcie „dryfowania” (derive) – ukute przez francuskich sytuacjonistów, którzy zalecali schodzenie z utartych, codziennych szlaków i zapuszczanie się bez celu w rejony dotąd nie odwiedzane, dzięki czemu przestrzeń miejska odsłoni się w błysku niespodziewanych, poznawczych olśnień. Czymś takim jest właśnie cała przygoda Minaniego, według chaotycznego planu nieznanych sił prowadząca go do głębokiego samopoznania i przemiany. Swego rodzaju dryftem było też kiedyś dla mnie odkrywanie twórczości Miikego, znaczone kolejnymi, coraz bardziej zaskakującymi niespodziankami na drodze bezskutecznych poszukiwań drugiego Audition.
1993 – Sonatine (reż. Takeshi Kitano)
Patryk Karwowski
Murakawa (Takeshi Kitano) jest już zmęczony. I chociaż wciąż sprawnie operuje spustem swojej giwery, to w pewnym sensie wypalił się już zawodowo. Nie ma jednak alternatywy. Nie ma zdjęcia gór, plaży, czegokolwiek na swoim biurku. Niczego, do czego mógłby uciec. Zapewne całe dorosłe życie podporządkował wymogom życia w organizacji przestępczej. Yakuza to jedyne co zna, ale rzeczywiście jest już zmęczony. Poznajemy go, gdy zostaje wysłany z centrali w Tokio na Okinawę, by razem z grupą „żołnierzy” pomóc w mediacjach pomiędzy zwalczającymi się gangami Anan i Nakamatsu. Na miejscu dochodzi do incydentu i przerzedzona już grupa Murakawy musi przeczekać w skądinąd idyllicznych warunkach nad brzegiem oceanu, w kilku letniskowych domkach. I to właśnie miejsce posłuży reżyserowi do ukazania drugiej twarzy brutalnego gangstera. Nie chodzi już o samego Murakawę. Tych kilku na co dzień wyzutych z emocji ludzi, którzy wypluwają kule szybciej niż słowa, jest przedstawionych w sposób sielski. W takim otoczeniu w momencie, gdy muszą czekać na dalsze rozkazy, gangsterzy zabijają nudę wdając się w rozrywkę czasem podobną do harców dziecięcych. Pojawia się nawet dziewczyna, która jest synonimem wakacyjnej miłości. Ten czas staje się dla nich właśnie wakacjami, chwilą, gdy gangster staje się znowu tym samym dzieciakiem ganiającym bez tchu po wzgórzach.
Takeshi Kitano zrobił rzecz niebywałą, bo o ile było nam dane wiele razy oglądać gangsterów w domowych pieleszach, to w Sonatine oglądamy człowieka kompletnie przeobrażonego. Wiemy jednak, że to przeobrażenie tymczasowe, bo ci ludzie nie mają już szans na inne życie. Jako widzowie z jednej strony kibicujemy Murakawie, by odnalazł spokój i pozostał już na zawsze nad brzegiem oceanu. Z drugiej strony wiemy doskonale, że jego życie skończy się razem z ostatnim oddanym strzałem. Ten człowiek jest już poświęcony broni i z bronią przyjdzie mu umrzeć. Sam również wydaje się być przekonany o swoim losie. Pomimo tego, że w hierarchii jest wysoko usytuowany (ma własny teren, z którego czerpie zyski), to wie, że wybierając takie a nie inne życie podporządkował się systemowi, w tym przypadku organizacji. Jest więc cały czas pionkiem Ktoś mu daje rozkazy, ktoś nim steruje (tak on robi ze swoimi „żołnierzami” w trakcie psot na plaży). W związku z tym szybka i niespodziewana śmierć, jako nieodłączny stan rzeczy w życiu gangstera przyjdzie nagle. Zupełnie jak w rozgrywanej rosyjskiej ruletce (to jedyny moment, kiedy Murakawa miał wpływ na swój los).
Sonatine jest podzielone na trzy części. Poznajemy Murakawę i jego gwałtowną stronę, później uczestniczymy w „grach i zabawach” na plaży, by ostatecznie wrócić tam, skąd bohater próbował uciec. Być może Kitano chciał pokazać ten czas, jako moment wytchnienia wojownika przed ostateczną rozgrywką. Dać mu szansę, której nigdy nie miał.
Chociaż film należy do gatunku yakuza eiga, czyli jest filmem o japońskiej mafii, to w przedstawionych tu „strzeleckich” starciach, odnalazłem wiele wspólnego z pojedynkami z filmów samurajskich. To zapewne przez ich sposób sfilmowania. Nie ma tu zbytniego zasłaniania się, chowania za filarami. Wszystko odbywa się jak w walce w zwarciu. Sama muzyka to już bez dwóch zdań obraz tęsknoty za spokojem. Tu niepotrzebne są agresywne nuty, żeby widz uświadomił sobie jak bardzo brutalne potrafią być zagrania ludzi z mafii. Kompozycje Joego Hisaishiego to spokojne, pełne nostalgii melodie stojące czasem w opozycji do obrazu. Co ciekawe pasują zawsze do stanu ducha zaprawionego w bojach gangstera. Jest taki moment, gdy Murakawa z towarzyszami broni, z rannym kompanem jedzie samochodem. Tu nie ma wycia i wrzasków rodem z filmów Tarantino. Być może 20 lat wcześniej było po nich widać jakieś emocje, ale nie dziś, nie w Sonatine.
To piękny film o ostatnim lecie w życiu członka yakuzy.
2003 – Gozu (reż. Takashi Miike)
Simply
Niesłusznie zaliczany do horrorów surrealistyczny komediodramat wg scenariusza zdolnego do wszystkiego Sakichi Sato (Ichi the Killer, 2001). Do tego na marginesie zboczona kpina z „intymistycznego” nurtu w kinie gangsterskim. Gdzie Coppola, Scorsese i Kitano ukazywali ludzką twarz członków syndykatu portretując ich w rodzinnych pieleszach, tam podpatrzony przez Miikego szef yakuzy, prywatnie objawia się z jajami na wierzchu i chochlą kuchenną w dupie (tylko w ten sposób dostaje wzwoda, a to notoryczny pies na baby). Gdy yakuza Ozaki (znany z trylogii Dead or Alive Sho Aikawa) zaczynie zdradzać objawy galopującej paranoi, boss od chochli zarządzi cichą likwidację. Egzekutorem ma być brat Ozakiego, mocno związany z nim emocjonalnie Minami (Yuta Sone). W tym celu obaj zostają wysyłani w pseudo służbową podróż do Nagoi. Ozaki zginie, lecz całkiem przypadkowo. Dopiero jednak, gdy z samochodu tajemniczo znikną jego zwłoki, Minamiego pochłonie krąg coraz bardziej dziwacznych spotkań i sytuacji, będących dlań symboliczną przeprawą przez gąszcz własnej podświadomości.
Skąpany w ciepłej palecie zieleni i oranżów film, mimo powolnego tempa, wciąga niesamowicie. Z każdym kolejnym zdarzeniem coraz bardziej tracimy orientację, dokąd ta historia naprawdę zmierza. Co mimo braku spektakularnych scen, niezmiernie przykuwa do ekranu, bo w tym uniwersum może wydarzyć się wszystko i nic. Tytułowy Gozu, demon o byczej głowie okazuje się wyjątkowo czuły i potulny. Kim jest? Figurą z otchłani kolektywnej nieświadomości, przybyłą by oświecić bohatera nie wiedzą, a ciepłem swego ozora?
Marszcząc dalej interpretacyjnego fre(u)da można z kolei założyć, że hoża i seksowna panna (Kimika Yoshino), która pojawi się na drodze Minamiego z zupełnego zaskoczenia (nie zdradzę, w jakim charakterze), to zmaterializowana anima – kobieca część osobowości mężczyzny. Pytanie tylko, którego z braci? Dalsze wydarzenia wskazywałyby, że właśnie Minamiego, zahukanego prawiczka, którego pewność siebie skutecznie dotąd blokował dominujący macho Ozaki. Dlatego jego anima rozwinęła się tak dorodnie i okazale. Teraz, oswobodzony z miękkich kajdan swojej natury wyzwoli tłamszone męstwo i przejdzie do czynów heroikomicznie brutalnych, a obleśny boss „chochlik” wypije do dna, co nawarzył.
Do annałów filmowych ekstrawagancji przeszły dwie sceny: początek, gdy podczas yakuzowego briefingu w kafejce, oszalały Ozaki masakruje na miazgę pieska chihuahuę, oraz przebijający wszystkie fantazje Cronenberga 5-minutowy finał z wściekłym seksem, w trakcie którego kobieta rodzi dorosłego mężczyznę. Coś podobnego, choć w całkiem innym kontekście pojawiło się wcześniej w Xtro (1980) Harry'ego Bromleya Davenporta, a także w Evil Dead Trap (1988) Toshiharu Ikedy (akurat kontekst podobny, tylko rodził mężczyzna, przez klatkę piersiową). Nie mniej poród u Miikego, jako protoplazmatyczny Bildungsroman w pigułce, prezentuje się najbardziej szokująco. Film zebrał mieszane recenzje, przychylni krytycy zgodnie gęgali o logice marzenia sennego, porównaniach do dzieł Davida Lyncha itd. Mnie jednak w pierwszej kolejności przyszło na myśl pojęcie „dryfowania” (derive) – ukute przez francuskich sytuacjonistów, którzy zalecali schodzenie z utartych, codziennych szlaków i zapuszczanie się bez celu w rejony dotąd nie odwiedzane, dzięki czemu przestrzeń miejska odsłoni się w błysku niespodziewanych, poznawczych olśnień. Czymś takim jest właśnie cała przygoda Minaniego, według chaotycznego planu nieznanych sił prowadząca go do głębokiego samopoznania i przemiany. Swego rodzaju dryftem było też kiedyś dla mnie odkrywanie twórczości Miikego, znaczone kolejnymi, coraz bardziej zaskakującymi niespodziankami na drodze bezskutecznych poszukiwań drugiego Audition.
2010 – Outrage (reż. Takeshi Kitano)
Patryk Karwowski
Gangsterzy z yakuzy w Outrage przypominają niewzruszone posągi otoczone stalowymi kolorami swoich biur. Surowość zasad, odwołania do historii przestępczej grupy i pewien bezwzględny etos yakuzy mordercy to wyznacznik bratania się Takeshiego Kitano z kinem gangsterskim. Tytułowa wściekłość powinna kojarzyć się z wybuchem i gwałtownością, jednak w relacjach pomiędzy filmowymi gangsterami eskalacja przemocy nie jest jawnie określona. Poznajemy kilka mafijnych rodzin w momencie, gdy dochodzi do przykrego incydentu. To nawet nie incydent, a głupia sprzeczka, nieporozumienie rozpoczynające całą kawalkadę przemocy. Nie jest to jednak przejazd TGV, a raczej powolnej dostojnej lokomotywy zgarniającej co bardziej ospałych.
Ten film poraża wręcz spokojem, a najważniejsze co się w nim rozgrywa to to, co dzieje się poza główną areną walk. Zanim dojdzie do strzelaniny, przygotowywany jest cały strategiczny zamysł kolejnych posunięć. Gdy dochodzi do pierwszej sprzeczki i wiadomym jest, że ktoś musi za to odpowiedzieć, „góra” zobaczy szansę na oczyszczenie złej krwi i obsadzenie kierownictwa na niższych szczeblach swoimi lojalnymi pobratymcami. Od tego momentu zaczyna się festiwal przemocy, brutalne odwety, nawiązywanie przymierzy, łamanie ich oraz kolejne zdrady. Jednak wszystko rozgrywa się w beznamiętnym tonie z długimi rozmowami będącymi wszak przygotowaniem do „wybuchu”. To coś na zasadzie wypalanego lontu w lasce dynamitu. Nie wiemy jednak jak długi lont jest, ale wiemy, że na pewno za chwilę wybuchnie. A może trochę później? Właśnie stąd bierze się napięcie i emocje w Outrage. Wszystko spotęgowane jest bardzo niepokojącą i niejednoznaczną muzyką. Przelewana krew jest tu spowita industrialnym brzmieniem z długimi gitarowymi riffami.
Chociaż w większości produkcji jakiś pierwiastek kina gangsterskiego zawsze się u Kitano znalazł (przecież nawet w poetyckich Lalkach jedną z postaci był członek yakuzy), to dopiero Outrage można uznać za powrót do pełnej mafijnej fabuły. I to nie byle jakiej, bo zamkniętej w trylogii. Razem z nakręconym dwa lata później Beyond Outrage (Poza wściekłością) i Outrage Coda (Koniec wściekłości) stanowią pełnoprawną całość.
Kitano nakręcił historię o gangsterskich rozłamach. Niezwykle estetyczna, miejscami sterylna opowieść z honorowymi aktami nierzadko wybijającymi się ponad zdrowy rozsądek. Cała filmowa rozgrywka to jak nic szachowa partia, gdzie nawet trzymające się na uboczu pionki, jak Otomo (Takeshi Kitano) mogą zagrozić spokojnemu panowaniu króla....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz