Sergeant Rutledge (1960 / 111 minut)
reżyseria: John Ford
scenariusz: James Warner Bellah, Willis Goldbeck
Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
John Ford debiutował jako reżyser w 1917 roku i udało mu się nie tylko zajść bardzo wysoko w branży, lecz także utrzymać pozycję przez 40 lat. Jest jednym z oscarowych rekordzistów – zdobył sześć Nagród Akademii, w tym cztery za reżyserię i dwa za filmy dokumentalne wyprodukowane przez Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych. Podczas działań zbrojnych w trakcie II wojny światowej wykazał się nie tylko umiejętnościami reżysera i dokumentalisty, ale też żołnierza. Służbę w wojsku zakończył w stopniu komandora porucznika.
Żołnierz nie kieruje się sercem, tylko regulaminem.
Wielu krytyków i filmowców, szczególnie tych współczesnych (np. Quentin Tarantino), zauważa, że twórczość Johna Forda wypełniona jest rasistowskimi treściami. Jeszcze zanim został reżyserem, zagrał jeźdźca Ku Klux Klanu w Narodzinach narodu (1915), osławionym dziele Davida W. Griffitha, który dolał oliwy do ognia poprzez gloryfikację organizacji rasistowskiej i zaprezentowanie Afroamerykanów w niekorzystnym świetle. Jako reżyser Ford nie próbował oddać sprawiedliwości prześladowanym mniejszościom, chociaż jego głos w tej sprawie mógłby wiele zdziałać, bo był jednym z najbardziej popularnych i cenionych filmowców. Zamiast tego John Ford utrwalał rasowe stereotypy w filmach, w których wystąpił czarny gwiazdor Stepin Fetchit, a także stworzył mitologię westernu, stawiając w centrum uwagi szlachetnego Amerykanina, który dzielnie walczy z bandytami i Indianami.
Dopiero ruchy na rzecz praw obywatelskich zapoczątkowane przez Rosę Parks i Martina Luthera Kinga sprawiły, że Ford postanowił zaangażować się w antyrasistowską politykę (zresztą publicznie przyznawał, że jest socjaldemokratą). Zanim jednak oddał sprawiedliwość Indianom w Jesieni Czejenów (1964), przedstawił afroamerykańskiego bohatera, który ratuje życie „białym” Amerykanom. Sierżant Rutledge powstał oficjalnie według oryginalnego scenariusza Jamesa Warnera Bellaha i Willisa Goldbecka, ale ten pierwszy pisał równolegle powieść o takim samym tytule, która została wydana w roku premiery filmu. Niektóre źródła wskazują, że inspiracji dla filmu dostarczyło opowiadanie Shadow of the Noose (1955) napisane przez braci Johna i Warda Hawkinsów.
W nową dekadę John Ford postanowił wejść mniej klasycznie, bez Johna Wayne’a, wprowadzając ulubiony gatunek na nowe tory. Sięgnął po historię utworzonego w 1866 w USA dziewiątego pułku kawalerii, zwanego Czarną Kawalerią. Indianie, którzy walczyli przeciwko niemu w licznych wojnach, przyrównywali czarnych wojowników do bawołów – stąd nazwa Buffalo Soldiers. Konflikt między Unią a Konfederacją zakończył się pozornie, zniesienie niewolnictwa nie zlikwidowało podziałów. Po II wojnie światowej, czyli 80 lat później, nie było widać poprawy stosunków międzyludzkich. Świat wciąż był podzielony – jedni walczyli o swoje prawa, inni nie chcieli dopuścić do równouprawnienia. W roku powstania filmu temat był aktualny i wywoływał żywe dyskusje.
To, co wyróżnia Sierżanta Rutledge’a na tle innych westernów, to nie tylko Afroamerykanin na pierwszym planie, lecz także nowatorskie rozbicie opowieści kawaleryjskiej na część studyjną i plenerową. Powstała interesująca mieszanka dramatu kryminalno-sądowego z westernem społecznie zaangażowanym. Sierżant Braxton Rutledge (Woody Strode) z oddziału Buffalo Soldiers jest sądzony za gwałt, morderstwo i dezercję. Jego obrony podejmuje się porucznik Tom Cantrell (Jeffrey Hunter), który wraz z oskarżycielem przepytuje świadków. Poszczególne zeznania i różne punkty widzenia prowadzą do rozwiązania zagadki kryminalnej. Z licznych retrospekcji wyłania się także portret odważnego, honorowego żołnierza, dla którego kawaleria jest domem, a mundur czyni go człowiekiem wolnym i szczęśliwym.
Retrospekcje nie były zabiegiem nowym w westernie, wcześniej zastosował je m.in. Raoul Walsh w Ściganym (Pursued, 1947), ale zazwyczaj w prostych opowieściach o Dzikim Zachodzie były uważane za zbędne, niepotrzebnie zwalniające akcję. Tutaj akcja nabiera tempa dzięki flashbackom, które są podawane sprawnie, nie nudzą, lecz intrygują odbiorcę. Poszczególne kawałki historii powoli układają się w logiczną całość i prowadzą do rozwiązania dwóch spraw naraz. Inaczej niż w Dwunastu gniewnych ludziach (1957), gdzie chodziło tylko o uniewinnienie młodego człowieka z powodu braku mocnych dowodów, w westernie to nie wystarczy – bo jeśli Rutledge naprawdę jest niewinny, to należy jeszcze wskazać sprawcę zbrodni. W innej sytuacji, jeśli nie dla sądu, to dla obywateli pozostanie winny, a to może doprowadzić do linczu. Zakończenie filmu nie jest w pełni satysfakcjonujące, zostało napisane pośpiesznie i nie przekonuje pod względem psychologicznym, ale nie rzutuje negatywnie na cały film. Siłą westernów nigdy nie były zaskakujące ani psychologicznie wiarygodne finały.
Rolę tytułową zagrał Woody Strode, aktor o bogatym życiorysie. Zanim trafił na plan filmowy, odnosił sukcesy jako sportowiec – uprawiał dziesięciobój, futbol amerykański i wrestling. Ciekawe są jego doświadczenia z rasizmem – on sam mówił w wywiadach, że gdy dorastał i pracował w Los Angeles, nigdy nie myślał o swoim kolorze skóry, dopiero gdy wraz z drużyną futbolową ruszył w trasę dowiedział się, że jego ciemniejsza karnacja może być problemem. W życiu prywatnym też nigdy nie zwracał uwagi na te różnice – jego żona pochodziła z Hawajów, a jednym z najlepszych przyjaciół okazał się John Ford, u którego wystąpił w czterech filmach i którym opiekował się pod koniec jego życia. W 1976 roku zaczął trenować sztukę walki SeishinDo Karate pod kierunkiem Franka Landersa, a potem wystąpił między innymi jako Sensei w filmie Jaguar Lives! (1979).
Na czarnym rana goi się szybko – tak jak na psie.
Myślę, że Sierżant Rutledge może przypaść do gustu zarówno antyfanom, jak i miłośnikom westernów. To kawał przemyślanego i trzymającego w napięciu widowiska, które stara się być uczciwe wobec historii i ludzi, którzy tę historię tworzą. Ford, który był jednym z twórców mitologii Dzikiego Zachodu, postanowił dokonać także demitologizacji. I rozpoczął nowy rozdział w historii gatunku, przyczyniając się w dużej mierze do powstania serii westernów rewizjonistycznych w latach 60. Ruchy społeczne dążące do zniesienia segregacji rasowej dodały mu inspiracji i nowej energii, dzięki czemu ostatnia dekada jego twórczości nie była tylko odcinaniem kuponów od dawnych osiągnięć, ale była również bogatsza o nowe refleksje i inne punkty widzenia. Pozornie chodzi o to samo, co zawsze – dążenie do sprawiedliwości i trzymanie się swoich przekonań do końca – ale osadzenie historii w nieco innych okolicznościach niż zazwyczaj stawia nowy temat do dyskusji. Sprawiedliwość jest taka jak czasy, w których żyjemy, i politycy, którzy nami rządzą. Nie wszyscy mogą więc liczyć na równe traktowanie.
Oceniając film, warto też być uczciwym, dlatego należy podkreślić skuteczny wysiłek całej obsady. Oprócz znakomitej roli niedocenianego Woody’ego Strode’a charaktery swoich postaci świetnie przedstawili Jeffrey Hunter, znany z Poszukiwaczy (1956) i… roli Jezusa w Królu królów (1961), oraz Constance Towers, która grała u Forda w Konnicy (1959), a potem zabłysnęła u Sama Fullera w wymagającej, psychologicznie skomplikowanej kreacji w Nagim pocałunku (1964). W recenzjach doceniano również pracę kamery. Operator Bert Glennon (Dyliżans, 1939) doskonale wyczuł okazję, by w dekoracjach studyjnych stworzyć ekspresyjne, stylowe ujęcia i dla kontrastu ukazać plenery w Arizonie i Utah w sposób majestatyczny, by podkreślić przewagę Natury nad człowiekiem. Ukazana we flashbackach podróż Rutledge’a w kajdanach wygląda zresztą jak metaforyczne przedstawienie sytuacji na sali sądowej – dążenie do prawdy, gdy wokół jest się otoczonym trudną do pokonania Naturą, symbolizującą społeczeństwo, które nawet mocnymi argumentami trudno przekonać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz