scenariusz: Louis Malle, Jean-Claude Carrière
Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
Francuzi mają swoje specyficzne kino i ulubione gatunki filmowe (komedia, kryminał, film płaszcza i szpady), ale western nigdy nie znajdował się w kręgu ich zainteresowań. Wyjątkiem może być Robert Hossein, który zrealizował dwa całkiem niezłe westerny: Smak przemocy (1961) i Cmentarz bez krzyży (1969). W latach 60. również Louis Malle, twórca doskonałego thrillera psychologicznego Windą na szafot (1958), zdecydował się na flirt z tym gatunkiem, rezygnując przy tym z powagi na rzecz, jak można by to ująć, „wywrotowej komedii”.
Viva Maria! to jeden z najbardziej pamiętnych seansów mojego dzieciństwa. Obraz totalnie szalony, dzięki czemu zapadający w pamięć na długo. Co tutaj mamy? Gołąb zrzucający granaty na wroga, facet próbujący odjechać na wyrzeźbionym z brązu koniu, atak na pociąg za pomocą gniazda os, karabin z zakrzywioną lufą i lusterkiem do strzelania zza rogu (bez wystawiania głowy na odstrzał), elektryczność działająca dzięki pracy niewolników czy np. mnich trzymający własną głowę po tym, jak mu odpadła. Scenarzyści Louis Malle i Jean-Claude Carrière wykazali się nieprzeciętną wyobraźnią, skłonnością do przesady i szaleństwa. Ich kreatywność wyszła poza autorstwo scenariusza – napisali też piosenki do muzyki Georges’a Delerue.
Rzeczywistość jest tu pokazana jako pasmo ciągłych walk, które kształtuje człowieka od dzieciństwa, uczy nienawiści, uodparnia na widok zniszczenia i śmierci. Brigitte Bardot zagrała tu córkę anarchisty wychowaną w ogniu bitwy, która na jakiś czas znajduje wytchnienie w środowisku kabaretowym. Poznaje swoją imienniczkę, śpiewaczkę Marię (Jeanne Moreau), z którą tworzy duet sceniczny, i jak się okazuje, obie dziewczyny swoją charyzmą i wdziękiem są w stanie zawojować świat. Bycie w centrum uwagi to ich żywioł, dlatego mocno angażują się również w rewoltę chłopską, która gwałtownie rozsadza kraj i dzieli ludność. Prosty lud reprezentowany przez dwie showgirls staje do walki przeciwko tyranii uciskającej chłopów, chciwym baronom ziemskim, rządowej milicji i przedstawicielom Kościoła, którzy – jak na spadkobierców hiszpańskiej inkwizycji przystało – mają dostęp do komnat tortur.
Zdjęcia do filmu realizowano w Meksyku, ale nie traktuje on o meksykańskiej rewolucji z lat 1910-17, lecz o fikcyjnym konflikcie w Republice San Miguel w 1907 roku. Viva Maria! to czysty eskapizm oparty na schemacie komedii przygodowej, daleki od kina społeczno-politycznego, chociaż można z niego wyciągnąć treści antykościelne i prorewolucyjne. Uderzająca w Kościół satyra okazała się na tyle celna i skuteczna, że film został zakazany w Meksyku i Hiszpanii. Louis Malle pokazał się tu jako miłośnik kontrolowanego chaosu, absurdu i feminizmu. Stworzył kobiecą wersję Vera Cruz (1954), obsadzając dwie największe gwiazdy francuskiego kina w rolach bohaterek, które pokazują dwa oblicza odwagi – jednego dnia wykonują striptiz przed męską publicznością, a następnego biegają wśród świszczących kul i eksplozji dynamitu.
Viva Maria!, w przeciwieństwie do podobnie zatytułowanego dramatu Viva Zapata! (1952) Elii Kazana, nie jest próbą stworzenia realistycznego portretu przywódcy rewolucji, ale niczym nieskrępowaną, fantastyczną (w sensie: daleką od rzeczywistości), skąpaną w pstrokatej palecie kolorów parodią patetycznego kina wojenno-historycznego. To efektowna mieszanka burleski, slapsticku i batalistyki, zapowiadająca poniekąd etap nowego kina rozrywkowego, bardziej odważnego w podejściu do przemocy. Świadczą o tym na przykład słowa dyktatora Rodrigueza, który usprawiedliwia swoje zachowanie w taki sposób: „To nie brutalność, tylko nowoczesność”. Te słowa bardziej pasują do historii kina niż historii świata. Na marginesie można dodać, że rolę okrutnego Rodrigueza zagrał Carlos López Moctezuma, jeden z najsłynniejszych złoczyńców meksykańskiego kina (m.in. baron Danglars w meksykańskiej adaptacji Hrabiego Monte Christo z 1942).
Film jest także soczystą ucztą wizualno-muzyczną. Kompozytor Georges Delerue i operator Henri Decaë należą do najwybitniejszych reprezentantów szkoły paryskiej, potrafią uchwycić zarówno kameralny nastrój, jak i rozmach epickiej opowieści. Decaë z równą wprawą i uczuciem kadruje twarze głównych bohaterek, a także sekwencje widowiskowe z udziałem statystów. Natomiast w kwestii muzyki to obok partii skomponowanych przez Delerue zwraca uwagę nastrojowa i niepokojąca scena z użyciem uwertury z opery Biała dama (La dame blanche, 1825) François-Adriena Boieldieu.
Ze względu na dużą dawkę kiczu i zwariowany – ale trzeba przyznać, że pomysłowy – humor nie każdemu ta bajka przypadnie do gustu. Jej styl kłóci się z poważną tematyką – zbrojną rewolucją przeciwko niesprawiedliwości społecznej. Problem nigdy nietracący na aktualności, podlany dużą dawką ironii może nie spełnić swojej funkcji i film może nie przekonać odbiorców. Mnie nie do końca przekonał, znacznie lepiej oglądało mi się go w dzieciństwie. Ale doceniam pomysłowość, aktorstwo, efektowne sceny masowe oraz postawienie na silne kobiece bohaterki, co w połowie lat 60. było chwytem nieszablonowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz