Valdimar Jóhannsson wychowywał się na farmie dziadków, którzy byli hodowcami owiec. Przygotowując swój reżyserski debiut, sięgnął do tych doświadczeń, ale zamiast realistycznej opowieści o ciężko pracujących rolnikach zdecydował się udziwnić fabułę na tyle, że każda próba jej opowiedzenia może zniechęcić potencjalnego widza. Takie kombinowanie i silenie się na oryginalność często prowadzi do artystycznej i komercyjnej katastrofy. Jednakże Lamb już podczas premiery na festiwalu w Cannes, gdzie był prezentowany w sekcji Un Certain Regard, został doceniony przez krytyków i ostatecznie wyróżniony nagrodą za oryginalność. Nowe obostrzenia związane z pandemią spowodowały, że Gutek Film opóźnił premierę Matek równoległych Pedra Almodóvara, a w zamian za to przyśpieszył premierę Lamb – islandzką produkcję można oglądać na polskich ekranach już od 31 grudnia.
Wszyscy jesteśmy dziećmi Natury
Islandia nie jest kinematograficzną potęgą, ale ma w sobie coś, co sprawia, że na dużym ekranie wygląda imponująco. W tym małym wyspiarskim państwie widać wyraźnie potęgę Natury. Aktywne wulkany, gorące źródła, góry i lodowce są częścią naturalnego środowiska tego kraju. Doskonałe są tu warunki do rozwoju rybołówstwa i rolnictwa. Owiec jest cztery razy więcej niż ludzi. W rozdzielaniu obowiązków panuje równość – nie ma podziału na zajęcia typowo męskie i kobiece. Zwierzęta są poddawane ubojowi przemysłowemu lub gospodarczemu – rolę Boga, który dokonuje tych zabójstw, odgrywa człowiek. Ale człowiek także ma nad sobą siłę, która odbiera mu życie, powodując u jego bliskich ogromny ból i pustkę. Film Jóhannssona opowiada o próbach wypełnienia tej pustki, o radzeniu sobie z bólem po stracie bliskiej osoby. Wszyscy jesteśmy owieczkami idącymi na rzeź – aby przetrwać z godnością, stwórz własny świat, w którym poczujesz się szczęśliwy, choć przez chwilę.
fot. materiały prasowe / Gutek Film |
Jak wygląda szczęście?
„Szczęście to nic innego jak dobre zdrowie i zła pamięć” – tak głosi stare porzekadło. Para bohaterów, Maria (Noomi Rapace) i Ingvar (Hilmir Snær Guðnason), próbuje sobie radzić z kryzysem, szukając zapomnienia w wyczerpującej pracy. Gdy jedna z owiec wydaje na świat odróżniającego się od reszty potomka, małżeństwo zaczyna je traktować inaczej. Jagnię staje się członkiem rodziny, a Maria i Ingvar rozpoczynają nowy etap w swoim życiu. Gdy w odwiedziny przybywa brat Ingvara, Pétur (Björn Hlynur Haraldsson), widzi absurdalny w jego mniemaniu obraz szczęścia. To, co dla tej rodziny jest darem od Natury, dla przybysza z zewnątrz jest zagrożeniem. Widać tu uniwersalny problem – czym jest normalność i dlaczego wielu ludzi potępia to, co z ich punktu widzenia jest nienormalne.
Slow cinema w najlepszym wydaniu – Béla Tarr lubi to!
Jednym z producentów filmu jest węgierski twórca Béla Tarr, główny reprezentant nurtu slow cinema. Na pewno nie znalazł się przypadkowo na planie filmu islandzkiego debiutanta. Dał mu swoje błogosławieństwo, pomógł uczynić prawdziwą sztukę z bardzo wolnego, chłonącego przestrzeń, prowadzenia kamery. W niemal każdej klatce filmu widać ducha dzieł węgierskiego twórcy (Potępienie, Szatańskie tango, Koń turyński). Ale debiutujący reżyser, posiłkując się m.in. pomysłami Sjóna Sigurdssona, jednego z założycieli surrealistyczno-dadaistycznej grupy artystów Medusa, stworzył dzieło dalekie od wtórności, będące – jak jego ojczyzna – samotną wyspą na oceanie przeciętności, mentalnie odległą od znanej na kontynencie folklorystyki.
fot. materiały prasowe / Gutek Film |
Milczenie (ludzi) i lament (owiec)
Produkcja nie jest pozbawiona islandzkiej duszy – owce będące łącznikiem między światem ludzkim a środowiskiem naturalnym stanowią bardzo istotną część kultury Islandii. Na wyżynno-górzystych terenach krzyk człowieka zostaje przytłumiony przez beczenie baranów i owiec, które stanowią liczniejszą grupę. Zwierzęta, jak ludzie, mają ważną rolę do spełnienia, ale ingerowanie w Naturę i zamienianie ról może prowadzić do niszczenia porządku, a w efekcie tego – do tragedii. Szczęście jednych odbywa się często kosztem innych, zdaje się mówić reżyser. Z tego rodzi się konflikt, a z tego typu konfliktów tworzą się filmowe dramaty i horrory – Lamb jest poniekąd jednym i drugim, ale czy można go oceniać w ramach konkretnego gatunku?
Jagnięcina po islandzku – kino gatunkowe czy niezdefiniowany arthouse?
Ekstrawagancja wraz z nieszablonowym, dalekim od komercji stylem narracji z pewnością będą przyczyną niechęci wielu widzów, nastawionych na konkretny gatunek. Najbliżej mu do baśni, aczkolwiek styl reżysera przywołuje dzieła w stu procentach arthouse’owe, podporządkowane wyobraźni autora, a nie schematom gatunkowym. Stawiany jest obok takich tytułów jak Dziedzictwo. Hereditary, Midsommar. W biały dzień, The Lighthouse, ale to głównie dlatego, że są one firmowane sygnaturą niezależnej, ale już dość prestiżowej wytwórni A24. Wszystkie są określane mianem „horrorów arthouse’owych”, ale każdy ma jednak swój indywidualny charakter, podejmuje zróżnicowaną problematykę, odmienne są także refleksje po seansie. Przypominają mi się jeszcze dwa tytuły – austriacka Hagazussa i amerykańskie Demony prerii – które nie zdobyły wielkiego uznania, ale każdy z nich wywołał podobne wrażenie obcowania z czymś niezwykłym, co trudno jednoznacznie ocenić. Dominują w nich motywy samotności i łączności z naturą, liczy się umiejętność kreowania atmosfery, a nie próby zaskakiwania widza zwrotami fabularnymi. Po prostu albo wchodzisz na ten teren i akceptujesz panujące tu zasady, albo się poddajesz i nawet nie próbujesz zrozumieć, o co tu chodzi.
fot. materiały prasowe / Gutek Film |
Gorzki smak macierzyństwa
Pierwszym motywem fabularnym, który zwraca uwagę w filmie, są kwestie związane z rodzicielstwem. Gdy na farmie towarzyszem niedoli jest tylko przyroda, która przez swoje delikatne wycie wiatru zapewnia względny spokój, zaczyna w pewnym momencie doskwierać samotność. Darem od losu okazuje się w takiej sytuacji macierzyństwo, wzbogaca życie o nowe wyzwania i obowiązki, przynosi nadzieję na lepszą przyszłość i pozwala zapomnieć o koszmarnej przeszłości. Ale radość nie może trwać wiecznie, bo po niej szybko przychodzi strach o to, że wszystko można stracić. Na ekranie bardzo subtelnie i przekonująco zmienia się klimat – najpierw mamy surowy realizm, następnie kameralny dramat rodzinny, a na koniec grozę. I to wszystko wzbogacone islandzką baśniowością i właściwym dla niej powolnym rytmem, pozwalającym chłonąć całe piękno wyspiarskiej, niezgłębionej krainy na dalekiej Północy.
Montaż i efekty – jak w polskim filmie
Lamb jest koprodukcją islandzko-szwedzko-polską, zrealizowaną przy pomocy grup Chimney Poland i Madants/NEM Corp. Z tej pierwszej dołączyli do projektu Zuzanna Hencz i Marcin Drabiński, z drugiej – Klaudia Śmieja-Rostworowska i Jan Naszewski. Montażystką była Agnieszka Glińska, a przy tworzeniu efektów specjalnych działali polscy graficy, m.in. Łukasz Dziedziński z Chimney Poland. Co ciekawe, film wyróżniono Europejską Nagrodą Filmową właśnie za efekty wizualne. Doszukiwanie się polskich akcentów w zagranicznych filmach jest średnio ekscytujące, ale tutaj wkład Polaków jest zbyt duży, by o nim nie wspomnieć. Tym bardziej, że ich praca złożyła się na całkiem interesujące dzieło, które nie tylko podbija serca krytyków, ale cieszy się także powodzeniem wśród widzów. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie dystrybucją zajmowała się firma A24, film zarobił milion dolarów w weekend otwarcia – to najlepszy wynik islandzkiego kina na zagranicznym rynku.
fot. materiały prasowe / Gutek Film |
Jak zostanie odebrany w Polsce?
Dzieło Valdimara Jóhannssona było już prezentowane na festiwalu Nowe Horyzonty, a później podczas Splat!FilmFest, więc wąskie grono odbiorców mogło sobie wyrobić własne zdanie. Pierwsze wyrażenia, jakie nasuwają się po obejrzeniu filmu, to „dziwny” i „oryginalny”. Najgorsze w przypadku tego filmu byłyby neutralne oceny, bo one świadczyłyby o obojętności, a przecież obok tak specyficznej i nastrojowej fantazji trudno przejść obojętnie. Niewątpliwie do sukcesu filmu może przyczynić się odtwórczyni głównej roli, Noomi Rapace, która w naszym kraju jest już dobrze znana dzięki kultowej bohaterce Lisbeth Salander z ekranizacji książek Stiega Larssona z cyklu Millennium. Szwedka z pochodzenia, ale sprawnie posługująca się językiem islandzkim, stworzyła w debiucie Jóhannssona fantastyczną kreację – kobiety o smutnych oczach, w których odbija się tragiczny los łączący bolesne wspomnienia z uciążliwymi próbami odnalezienia w swoim życiu jakiegoś celu. Jeśli kogoś nie przekonują strona fabularna, krajobrazy Islandii ani pokrewieństwa ze slow cinema, to chociaż dla tej aktorki warto obejrzeć film.
korekta: Sandra Popławska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz