Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
Każdy ma jakieś upiory, zarówno te realne, czyhające w ciemnych zaułkach, jak i te tkwiące głęboko w duszy, ale równie niebezpieczne, bo nie można przed nimi uciec. O tym przede wszystkim opowiada nowy film Kennetha Branagha i aby interesująco przedstawić ten temat na ekranie, scenarzysta Michael Green wraz z reżyserem ożywili postacie z powieści Agathy Christie pt. Wigilia Wszystkich Świętych (Hallowe’en Party, 1969), stylistycznie zaś nawiązali do gotyckich opowieści grozy o nawiedzonych domach. W efekcie powstało bardzo udane połączenie kryminału detektywistycznego – gatunku z natury racjonalnego – z horrorem o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Celowo napisałem wyżej „ożywili postacie z powieści” zamiast „zaadaptowali fabułę książki”, ponieważ intryga w filmie znacząco różni się od literackiego pierwowzoru. Twórcy nie ograniczyli się bowiem tylko do przeniesienia akcji z podlondyńskiej wioski Woodleigh Common do Wenecji, ale stworzyli nowe intelektualne wyzwanie dla słynnego belgijskiego detektywa. Punkt wyjścia jest podobny – do Poirota (Kenneth Branagh) zgłasza się jego przyjaciółka Ariadna Oliver (Tina Fey), popularna autorka książek kryminalnych. Jak na pisarkę przystało, posiada ogromną wyobraźnię i potrafi znaleźć 12 rozwiązań jednego problemu. W przeciwieństwie do Poirota, który z tych 12 jest w stanie wybrać jedno, bo ze zbrodnią jest jak z matematyką – tylko jedno rozwiązanie jest prawidłowe. Jak to ujęła Agatha Christie w swojej książce – Hercule Poirot przypomina komputer, bo przez cały dzień zbiera informacje, by na koniec otrzymać wynik.
Pani Reynolds (Michelle Yeoh) – postać, która w powieści była matką ofiary – tutaj pełni zupełnie inną funkcję. Jest medium zaproszoną na halloweenowe przyjęcie w celu przeprowadzenia seansu spirytystycznego. Ariadna Oliver chciałaby ją zdemaskować jako oszustkę i dlatego zgłasza się o pomoc do słynnego Belga. Podczas imprezy dochodzi nie tylko do niesamowitych wydarzeń związanych ze spirytyzmem, lecz także dokonuje się to, co fani kryminałów lubią najbardziej – zagadkowe morderstwo. Przy okazji sam detektyw omal nie ginie, gdy próbuje przetestować swój spryt w zabawie dla dzieci – chwytaniu zębami jabłek pływających w wodzie. Piękno weneckiej architektury zostaje zastąpione grobowym wnętrzem rzekomo nawiedzonego domu. Można to porównać do opisanej w pierwowzorze literackim sytuacji, gdy zostaje nadgryzione soczyste, czerwone jabłko, a tu nagle z miąższu wychodzi robak. I podobnie jest z ludźmi – pod wytwornym kostiumem ukrywają się demony.
Obserwowanie, w jaki sposób logiczny umysł belgijskiego detektywa radzi sobie ze zjawiskami wykraczającymi poza granice zdrowego rozsądku, jest (przynajmniej dla osoby piszącej te słowa) przyjemnością. I co może być kontrowersyjnym stwierdzeniem – jest to przyjemność o wiele większa niż czytanie Wigilii Wszystkich Świętych, jednego z najsłabszych w moim odczuciu utworów Agathy Christie. Twórcy filmu znaleźli świetny pomysł na tę adaptację. Przeniesienie akcji do Wenecji jest sprytnie pomyślane, świadczą o tym choćby słowa skierowane do Poirota: „Wenecja – wspaniały relikt powoli tonący w morzu, tak jak twój umysł bez wyzwania”. Znakomicie wykorzystano czas akcji – święto Halloween – które dało reżyserowi pretekst do wykreowania atmosfery gotyckiego horroru, czyli czegoś nowego w świecie Agathy Christie (dla Branagha nie była to jednak nowość – 30 lat wcześniej nakręcił Frankensteina według prozy Mary Shelley). Nie bez powodu również akcja toczy się krótko po drugiej wojnie światowej – obecność duchów można interpretować jako objawy stresu pourazowego. Znamienne są słowa głównego bohatera:
Proszę zrozumieć, madam – przyjmę z otwartymi ramionami każdy uczciwy znak diabła, demona lub ducha. Bo jeśli jest duch, jest i dusza. Jeśli istnieje dusza, istnieje Bóg, który ją stworzył. A jeśli mamy Boga, to mamy wszystko. Znaczenie, porządek, sprawiedliwość. Ale widziałem zbyt dużo świata. Niezliczone zbrodnie. Dwie wojny. Gorzkie zło ludzkiej obojętności i dochodzę do wniosku, że nie. Żadnego Boga, żadnych duchów, żadnych mediów, które mogłyby z nimi rozmawiać.
Z kryminałami w stylu whodunit jest taki problem, że cała intryga służy jedynie niespodziance w finale dotyczącej tożsamości sprawcy. I tak jest właśnie z pierwowzorem literackim, gdzie dominuje dialog z dużą liczbą powtórzeń i z wyczuwalnym „zmęczeniem materiału”. W scenariuszu Michaela Greena napięcie jednak z każdą minutą rośnie, bo i dialogi nie męczą widza, sprawiają, że zagadka wydaje się jeszcze ciekawsza i zakończenie jest przez to wyczekiwane z nadzieją na otrzymanie czegoś więcej niż odpowiedzi na pytanie „kto zabił?”. I filmowcy nie zawodzą – Hercule Poirot ma tutaj głębię psychologiczną i w związku z tym wyzwanie, którego się podjął, nie pozostaje bez wpływu na jego (nomen omen) duszę.
Poprzednie kinowe adaptacje książek Agathy Christie cechowały się w większości gwiazdorską obsadą, jednak w tym przypadku dobór aktorów jest bardziej przemyślany, nie chodziło bowiem o zaangażowanie jak największej liczby gwiazd. Oprócz znakomitego Kennetha Branagha na pierwszym planie świetne są szczególnie role kobiece: świeża laureatka Oscara Michelle Yeoh (Wszystko wszędzie naraz) w roli medium, Kelly Reilly (Yellowstone) w roli Roweny Drake oraz Camille Cottin (Gdzie jest mój agent?) wcielająca się w postać Olgi Seminoff. Dobrą energię, także w relacji z Poirotem, posiada odtwórczyni roli Ariadny – Tina Fey.
W związku z tym filmem powieść Agathy Christie doczekała się nowego wydania, zatytułowanego tak jak film i opatrzonego wstępem opracowanym przez autora scenariusza Michaela Greena. Scenarzysta wyjaśnił w nim, dlaczego wybrał akurat tę książkę i dlaczego odszedł tak daleko od materiału źródłowego. Bez względu jednak, jakie były jego powody, efekt jest satysfakcjonujący i wbrew pozorom traktujący z szacunkiem twórczość królowej kryminału, bo udowadniający jej ponadczasowość i uniwersalność, wskazujący na ogromny potencjał do różnorakich interpretacji. Duchy w Wenecji to film, który już podzielił zagranicznych krytyków i z pewnością podzieli publiczność, jak to zazwyczaj bywa w przypadku adaptacji klasyki literackiej. Moim zdaniem dzieło wygrywa nad innymi obrazami z gatunku whodunit tym, że jego siła nie opiera się tylko na intrydze kryminalnej z zaskakującym zakończeniem, ale przede wszystkim na solidnie wykreowanej atmosferze grozy, dzięki której nie jest to film do jednorazowego użytku.
korekta: Alicja Szalska-Radomska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz