Pages

CATSPLOITATION. Kino z pazurem

Jeśli czarny kot przebiegnie ci drogę, oznacza to, że dokądś zmierza.
> Groucho Marx 

Większość polskojęzycznych źródeł wskazuje 17 lutego jako Światowy (Międzynarodowy) Dzień Kota, ale tak naprawdę jest to święto obchodzone tylko między dwoma narodami – we Włoszech (od 1990) i w Polsce (od 2006). Zagraniczne źródła podają datę 8 sierpnia jako dzień kota o prawdziwie światowym zasięgu. Zagadkowa kocia natura sprawiła, że wokół tych futrzaków narosło wiele legend, stały się symbolem licznych negatywnych wartości, a dzień 17 został wybrany przez Włochów dlatego, że w ich kraju ta liczba jest uważana za pechową. Wynika to z faktu, że anagram rzymskiego zapisu tej cyfry (XVII) tworzy słowo „vixi”, które po łacinie znaczy „żyłem” i ten czas przeszły wskazuje na powiązania ze śmiercią.

Koty – nocni wędrowcy o miękkim futrze i ostrych pazurach – znakomicie prezentują się na ekranie, co udowadnia wiele filmów. W latach 50. i 60. wielką gwiazdą był pomarańczowy pręgowany kot o imieniu Orangey, który pojawił się w prestiżowych hollywoodzkich dziełach, takich jak Pamiętnik Anny Frank (1959) i Śniadanie u Tiffany'ego (1961). Najciekawsze są jednak te produkcje, które wykorzystują mroczne legendy na temat kociej natury i rzekomych powiązaniach tych zwierząt z magią, diabłem, krainą umarłych czy nawet zwyczajnym ludzkim pechem. Bardzo inspirującym utworem dla filmowców jest nowela Edgara Allana Poe pt. Czarny kot (The Black Cat, 1843)

W dzisiejszej zbiorówce łączymy miłośników kotów z miłośnikami kina „z pazurem”. Współautorami niniejszego zestawienia oprócz autora tego bloga są także: Marta Płaza należąca do kobiecego kolektywu Final Girls oraz cały kwartet Savage Sinema, czyli Caligula, Haku, Justyna i Simply.

1968 – Kobieta Kot (Kuroneko) – reż. Kaneto Shindô

Marta Płaza

Każdy, kto miał zaszczyt dzielić życie z kotem, na pewno dobrze poznał dumną naturę tych stworzeń. Niezależne i pamiętliwe, nie ufają łatwo, a gdy zranisz je chociaż raz, musisz mieć się na baczności! Kocia natura w filmie Kaneto Shindô jest nie tylko elementem świata rodem z sennego koszmaru, ale i swoistym narzędziem narracyjnym, które wyznacza rytm opowieści o polowaniu i zabawie w kotka i myszkę. Zaczyna się bardzo szybko, bez zbędnej ekspozycji. Już w pierwszych minutach filmu matka i synowa zostają napadnięte przez grupę samurajów, a następnie zgwałcone i zamordowane. Pierwszym sygnałem, że będziemy mieć do czynienia z opowieścią z pogranicza realizmu i niesamowitości jest pożar, który zniszczy dom kobiet, ale ich ciała pozostawi prawie nienaruszone. To właśnie wtedy, po raz pierwszy zobaczymy tajemniczego czarnego kota, który z gracją przemierza ruiny domostwa, aby dostać się do ciał kobiet i polizać ich wciąż krwawiące rany. Już wkrótce kobiety powrócą do świata żywych jako koto-podobne i żądne zemsty duchy. 

Zachodni folklor przyzwyczaił nas do portretowania kotów, a w szczególności tych czarnych, jako wiernych towarzyszy czarownic i innych reprezentantów mrocznych sił. Japońska mitologia sytuację nieco bardziej gmatwa, mówiąc o dwóch rodzajach nadprzyrodzonych futrzaków: manekineko i bakeneko. Ten pierwszy ma przywoływać szczęście, drugi jest nieco bardziej złośliwy. Niekoniecznie z natury zły, ale bywa, że naśladuje inne stworzenia, czy... zjada ludzi. Jego niejednoznaczny urok czai się w malowniczo spowitych mgłą kadrach filmu Shindô. Struktura historii, która wkrótce będzie częścią składową nurtu rape and revenge, tutaj jest jedynie zarysowana, bo ta opowieść z krainy niesamowitości drąży raczej znaczenie honoru, poczucia sprawczości niż zemsty rozumianej dosłownie. Honoru, który z grupy samurajów został przeniesiony na osierocone przez wojnę kobiety, z jednej strony spotworniałe, a z drugiej poruszające w swoim cierpieniu. W ich tragedii tkwi zresztą największa siła filmu. Kobieta Kot, mimo że mocno czerpie z gęstej atmosfery japońskich opowieści ludowych o onryo, mściwych duszach (głównie skrzywdzonych za życia kobiet), jest przede wszystkim historią o tragedii, stracie, ale też przejmującej melancholii. Dosłowna przemoc i fantasmagoryczna zemsta podbite transową realizacją i przepięknymi zdjęciami to kinofilska uczta dla zmysłów, a przy okazji piękny hołd dla kociej niesamowitości.

1972 – The Crimes of the Black Cat – reż. Sergio Pastore 

 Justyna Wróblewska


Włoskie kino gatunkowe, często inspirowane dziełami Edgara Allana Poe, lubiło pokazywać czarne koty jako zły omen, zagrożenie, czy też element demaskujący zbrodniarza. Bliżej nieznany reżyser Sergio Pastore wykorzystał ten motyw po swojemu obsadzając kota w roli... mordercy. Podczas wizyty w barze niewidomy pianista (Anthony Steffen) słyszy fragmenty dziwnej rozmowy. Niedługo po tym, dowiaduje się, że jego dziewczyna została zamordowana. Zbrodnia okazuje się być powiązana z domem mody, w którym pracowała kobieta. Wkrótce padają kolejne ofiary. 

The Crimes of the Black Cat (tytuł międzynarodowy) to dość typowy przedstawiciel gialli czasów boomu. Film, silnie inspirowany Ptakiem o kryształowym upierzeniu (1970) Daria Argenta, odhacza wszystkie obowiązkowe punkty, jakie wyznaczył dla gatunku kultowy reżyser. Mamy tu więc zwierzęcy motyw, zagadkowego mordercę, detektywa-amatora, który próbuje sobie przypomnieć tajemnicze zdarzenie, którego był świadkiem, krwawe zabójstwa, mylenie tropów i wychodzące na jaw sekrety. W trakcie śledztwa okazuje się, że dom mody powiązany był z handlem narkotykami, a romanse i skandale były tam na porządku dziennym. Jak też w wielu innych gialli bywało, morderca musi popełniać kolejne zbrodnie z obawy przed tym, że jego tajemnice wyjdą na jaw. 

Tym, co wyróżnia film na tle innych obrazów gatunku jest sposób dokonywania zabójstw. Głównym podejrzanym w sprawie staje się tytułowy czarny kot. Przed śmiercią każda z ofiar dostaje prezent w postaci żółtego szala, a następnie zostaje zaatakowana przez zwierzaka. Po odpowiedzi na pytania jak to możliwe i kto za tym stoi należy sięgnąć do filmu. Same sceny zabójstw robią wrażenie swoją oryginalnością i dobrze kreowanym napięciem. Na najmocniejsze uderzenie musimy jednak poczekać do finału. W sekwencji niczym z Psychozy (1960) kobieta zostaje zaatakowana pod prysznicem, tym razem przez właściwego mordercę. Kamera dokładnie pokazuje nóż wbijający się w skórę i przecinający na pół pierś, krew leje się strumieniami, łącząc się ze spływającą z prysznica wodą. Scena robi wrażenie swoją brutalnością i szczegółowym pokazaniem ran jakie zadano ofierze. 

Co zaś się tyczy inspiracji twórców obrazu, na pierwszy plan wysuwają się wątki podobne do dzieł Daria Argenta – poza wspomnianym już Ptakiem... jest to również Kot o dziewięciu ogonach (1971; wątek z niewidomym świadkiem podejrzanej rozmowy) czy Sześć kobiet dla zabójcy (1964) Mario Bavy. Co ciekawe, główny bohater The Crimes of the Black Cat zajmuje się komponowaniem muzyki do A Lizard in a Woman's Skin (1971) Lucio Fulciego. Migawki z filmu kilkukrotnie przewijają się na ekranie. I choć dzieło Pastore nie dorównuje wspomnianym klasykom gatunku, nie brakuje mu stylu i interesującej akcji. Sam finał może wydawać się przewidywalny, ale sposób w jaki go nakręcono wynagradza wszelkie braki. Scena w opuszczonej fabryce czy mieszkaniu przyjaciółki pianisty sprawią, że każdy fan giallo uśmiechnie się ukontentowany. 

1972 – Your Vice Is a Locked Room... – reż. Sergio Martino

Simply

Trzecie w kolejności z pięciu arcyudanych gialli zrealizowanych przez Sergia Martino w latach 1971-1973. Bujna uroda gwiżdżących na wszelką pruderię aktorek, wysmakowane okrucieństwo, erotyzm w słońskich dawkach, nienaganna robota filmowa, a nade wszystko kryminalne fabuły spod piór Ernesto Gastaldiego i Sauro Scavoliniego konstruowane na kształt gejzerów nieprzewidywalności, zapewniły im wysoki wynik w box office i procentują po dziś dzień ponadczasowym mirem w sercach fanów. Your Vice is a Locked Room and Only I Have a Key zdaje się być najmniej docenianym z całej piątki (sam Martino preferuje kończące serię Torso [1973]), co zakrawa na pewną niesprawiedliwość, gdyż przeszywający, gotycki fatalizm tej historii w połączeniu z kłębowiskiem tenebrycznej seksualności i obyczajowego permisywizmu lat 70., uformowały dzieło bliskie perwersyjnej perfekcji. Tytuł jest zacytowaną frazą pochodzącą z pierwszego Martinowego giallo The Strange Vice of Mrs. Wardh (1971), która – jak wspomina reżyser – poprzez swą zagadkową wieloznaczność i noirową poetykę tak mocno wryła się widzom w pamięć, że żal było jej znów nie wykorzystać.

Koci bohater w tym filmie legitymuje się rodowodem wprost z Edgara Allana Poe, wabi się Szatan, jest kruczoczarnym mieszańcem persa z dachowcem i (przez większość czasu) wiedzie mu się nieźle. Trudno bowiem kotu wyobrazić sobie bardziej czułego i oddanego pańcia, niż gardzący resztą świata mizantrop i sadysta, który całą co do joty resztkę ludzkich uczuć jakie w nim pozostały przelał na niego. Taki to nie zawiedzie nigdy. Pańcio imieniem Oliveiro jest pisarzem-ochlaptusem w kryzysie twórczym i gra go Luigi Pistilli, aktor o twarzy zepsutego do szpiku kości rzymskiego prokonsula. W swej chylącej się ku upadkowi willi (imponująca miejscówka pod Padwą) urządza cykliczne ćpuńsko-pijacko-seksualne melanże z udziałem bandy hipisujących studentów, gdzie naga Dalila Di Lazzaro tańczy na stołach, a zblazowany Oliveiro nie przepuszcza nigdy okazji, by po paru potrójnych J&B poznęcać się na oczach wszystkich nad swoją piękną żoną Irene (Anita Strindberg). Pańcia z kolei nienawidzi Szatana całym sercem i gdy ten w końcu dobierze się do jej ukochanych gołębi, spotka go okrutna kara (close upy wydrylowanego kociego oczodołu wypełnią cały ekran niczym twarz Henry'ego Fondy u Sergia Leone, takich monstrualizacji krwawych detali to wtedy nawet Fulci nie praktykował). Ostatni ruch w tym starciu będzie należał jednak do kota, który zdemaskuje kogo i co trzeba, literalnie jak u Poego.

Koci element wnosi także Floriana (Edwige Fenech po raz pierwszy z krótką fryzurą). Chadzająca własnymi drogami wyzwolona siostrzenica Oliveira zatrzyma się w willi naszej toksycznej pary, szybko uwodząc jedno i drugie, a także młodego mleczarza (znany z Barw ochronnych [1977] Riccardo Salvino), z Szatanem też od razu przypadną sobie do gustu. Całe to wyuzdanie jest oczywiście wdzięcznie przedozowaną przyprawą do piętrowej kryminalnej intrygi. Przed przybyciem Floriany zdążą już paść dwa trupy i to bez wyraźnego motywu, co odpowiednio zagęści atmosferę (zaszlachtowanie czarnej pokojówki w trakcie sekretnego przymierzania sukni nieboszczki matki Oliveira to taki Martino, jakiego chciałoby się oglądać codziennie). Gdy Floriana przypadkiem wpadnie na zbrodniczy trop, bez drgnięcia powieką wykorzysta to, by ugrać wszystkie fanty dla siebie. Gastaldi i Scavolini spreparowali skrypt równo po aptekarsku i z czadem. Mamy do czynienia nie tyle z intrygą, co z kilkoma naraz, które pączkują z siebie wchodząc w ogień krzyżowy, jak jazzowa improwizacja. Pięć osób skonfigurowanych w cztery pary zrobi wszystko, by się wzajemnie przechytrzyć, plus szósta kostucha na krzywy ryj (pytanie za sto punktów, kto z tej szóstki wygra?). Nazbyt melancholijny jak na opowieść o omnipotentnym draństwie temat Brunona Nicolai pożegna nas równie stoicko, jak nas powitał. Pieśń i kot ujdą cało.

1975 – Darker than Night – reż. Carlos Enrique Taboada

Kuba Haczek

Gdy umiera właścicielka ogromnej posiadłości, Susanna, jej siostrzenica Ofelia staje się spadkobierczynią domu. Warunek jest jeden – opieka nad ukochanym kotem ciotki, czarnym jak noc Bequerem. Ofelia nie namyśla się zbyt długo i wraz z trzema przyjaciółkami wprowadza się do posiadłości, w której żyje także była służąca ciotki Susanny o imieniu Sofia. Niestety, prócz Ofelii i Sofii, reszta kobiet nie przepada za kotami, przez co dosyć szybko Bequer staje się dla nich uciążliwym zwierzakiem, pojawiającym się znikąd i agresywnie nastawionym do nowych mieszkanek domu. Na dodatek w posiadłości pojawia się zagadkowa obecność; ktoś wrzuca do kominka suknię ślubną, jednej z bohaterek ginie kanarek, w nocy rozlegają się tajemnicze odgłosy. Gdy w wyniku zaniedbania mieszkanek Bequer umiera, w posiadłości zaczyna dochodzić do coraz bardziej mrocznych zdarzeń, które jednak nie mają większego wpływu na roszczeniowe pannice użalające się nad swoim nijakim życiem, nie robiące nic więcej poza codzienną zmianą wyglądu – a to pastelowe groszki, a to pogrzebowe czernie – istny bałagan na stryszku. Jedyną osobą zachowującą się poważnie i stosownie do sytuacji jest wspomniana służąca Sofia. Początkowo pomiatana przez koleżanki Ofelii, staje się ważnym ogniwem łączącym zmarłą Susannę ze światem żywych. 

Straszący w klasyczny sposób slow burner Carlosa Enrique Taboady to rzecz otoczona dziś kultem; nie jest to jednak film bez wad. Mimo solidnie budowanego klimatu, Darker than Night momentami dłuży się niemiłosiernie, stając się filmem przegadanym, z nieznośnie irytującymi bohaterkami. Sceny śmierci, choć pomyślane ciekawie, są jednak nie najlepiej wykonane, wszystko rozgrywa się poza kadrem. Jednak ostatnie 20 minut wynagradza wiele – coraz bardziej natarczywe pojawienia się ducha, oświetlone na wzór najlepszych momentów filmowego gotyku tworzą w końcu atmosferę śmiertelnego zagrożenia, nierozcieńczoną głupiutkimi zagrywkami scenarzysty. Zemsta zza grobu dopada winnych, tajemnica morderstw pozostaje jednak nierozwiązana. Otwarte zakończenie pozwala na wielość interpretacji. Taboada ma na swoim koncie kilka lepszych filmów (sprawdźcie koniecznie Even the Wind is Afraid, The Book of Stone, Poison for the Fairies). 

A co z głównym bohaterem naszego podsumowania? Raczej nierasowy Bequer to czarny kocur z delikatną białą krawatką i dużymi oczami o żółtawych tęczówkach. Aktorsko utalentowany, subtelnie mrugający do kamery, która z wyraźną czułością rejestruje jego ruchy. Zna swoje miejsce w tej historii, choć nie dominuje prezencją nad bohaterkami (powiedzmy sobie szczerze przynajmniej 2/3 z nich aktorsko wypada gorzej od kota), to jednak jego widz najdłużej pamięta z całej historii.

1982 – Ludzie-koty (Cat People) – reż. Paul Schrader

Caligula 

Eros spotyka Tanatosa w tym przesiąkniętym seksualnym napięciem majstersztyku od Paula Schradera. Nastassja Kinski i Malcolm McDowell wcielają się w rozdzielone w dzieciństwie rodzeństwo, które po latach los znowu połączył w dusznym Nowym Orleanie. Ona jeszcze nie wie, że jej przeznaczeniem jest kazirodczy związek z bratem, który już dawno temu odkrył przekleństwo ich gatunku, ludzi-kotów…

Obecnie przyjmuje się, całkiem zresztą słusznie, że szał na rimejkowanie jest tym, co tak naprawdę zabija kino. Nie zawsze jednak tak było, czego najlepszy przykład stanowią lata 80., kiedy to powstało przynajmniej kilka wybitnych remake'ów, takich które przewyższają oryginały. Obok Coś (1982) czy Człowieka z blizną (1983) do tej chlubnej kategorii zaliczyć należy właśnie obraz Schradera, który jest rzecz jasna uwspółcześnioną wersją klasycznego horroru Jacques’a Tourneura z 1942 roku. Scenarzysta Taksówkarza (1976) w swoim filmie uwypuklił akcenty erotyczne, z oczywistych powodów stłumione w pierwowzorze, na pierwszy plan wysuwając motyw przebudzenia seksualnego wciąż niewinnej jeszcze bohaterki odtwarzanej przez Kinski. Oznacza to w praktyce duże ilości ekranowej golizny, miejscami przyjmującej wręcz postać ody do cudownego ciała córy Klausa, fotografowanego z obsesyjnym przywiązaniem do detali, na co bez wątpienia wpływ miał pozaekranowy romans pomiędzy reżyserem i aktorką (Schrader do tego stopnia zwariował zresztą na punkcie swej nowej muzy, że gotów był jej się oświadczyć, ale Nastassja prędko ostudziła jego zapał, tłumacząc swe zaangażowanie jako przelotną miłostkę i ucinając temat brutalnym stwierdzeniem: „zawsze pieprzę się ze swoimi reżyserami”). 

Efektem starań całej ekipy realizacyjnej jest obraz wybitnie ejtisowy, czego przejawem będzie zarówno koszmarna fryzura McDowella, jak i elektryzujący soundtrack od Giorgio Morodera, którego wizytówką jest iście wybuchowy utwór tytułowy nagrany wespół z Davidem Bowie (muzyk zaprezentował również alternatywną wersję piosenki na swym albumie Let's Dance [1983]). Nowy Orlean buzuje chucią, nawet alejki miejskiego zoo pachną seksem, na bagnach sprawdzony sposób na odstraszenie aligatorów to głośne uprawianie miłości, a jedyną alternatywą dla poddania się namiętnościom jest bolesna i krwawa śmierć od lamparcich szponów. Piękna sprawa!

1992 – Lunatycy (Sleepwalkers) – reż. Mick Garris 

Mariusz Czernic

Autorem scenariusza filmu jest Stephen King, jeden z najpłodniejszych autorów bestsellerów, dostarczający wielokrotnie literackich materiałów dla filmowców. To twórca, który najczęściej łączy czytelników i widzów, dając im pole do dyskusji na temat, co jest lepsze: książka czy film. Tym razem takiej dyskusji być nie może, gdyż Lunatycy to oryginalny scenariusz Kinga napisany tylko i wyłącznie na potrzeby filmu. To także początek współpracy z reżyserem Mickiem Garrisem, który od tej pory stał się etatowym adaptatorem jego twórczości (zrealizował m.in. telewizyjne adaptacje Bastionu i Lśnienia). Jak na film, który otrzymał wiele miażdżących opinii, wynik finansowy można uznać za zadowalający (ponad 30 milionów dolarów przy budżecie o połowę mniejszym oraz 44. miejsce w podsumowaniu roku). 

Film z pewnością dostarczy frajdy miłośnikom B-klasowych horrorów, którzy cenią w kinie przede wszystkim szalone pomysły. Tych bowiem w omawianej produkcji nie brakuje. Dzieło rozpoczyna się cytatem z Księgi Wiedzy Tajemnej z 1884 roku, który wyjaśnia pochodzenie tytułowych stworzeń – lunatycy to zmiennokształtne istoty mające swój początek w gatunku ludzkim i kocim, podatne na śmiertelne zadrapanie kota, żywiące się siłami witalnymi dziewic i będące prawdopodobnie źródłem legend o wampirach. To wprowadzenie nie było pomysłem Kinga, lecz reżysera filmu. Cała historia zbudowana wokół tych istot nie ma zbyt wiele sensu i niektóre rzeczy do siebie nie pasują. Najdziwniejszy wątek to pościg policyjnego radiowozu za piratem drogowym. Policjant zupełnym przypadkiem pełni służbę z… kotem na siedzeniu pasażera, a uciekający kierowca – jeden z tytułowych lunatyków – sprawia, że jego samochód staje się niewidzialny, po czym zmienia kolor i markę (z niebieskiego Pontiaca Trans Am na czerwonego Forda Mustanga). W dodatku scena rozgrywa się w dzień, co kłóci się z ogólną koncepcją. Bo – jak sugeruje tytuł – mamy tu do czynienia z nocnymi wędrowcami.

Wyjątkową atrakcją, ale raczej niezauważalną na pierwszy rzut oka, są epizodyczne występy reżyserów – Johna Landisa, Joego Dantego, Tobe’a Hoopera i Clive’a Barkera, a także samego Stephena Kinga w roli dozorcy cmentarza. Natomiast już w prologu zalicza swoje cameo Mark Hamill jako szeryf przybywający na miejsce zbrodni w Bodega Bay w Kalifornii (tam, gdzie Alfred Hitchcock nakręcił Ptaki). Film zawiera wiele pomysłowych efektów specjalnych, w tym np. jeszcze świeżą w tamtych czasach technikę zwaną morfingiem, użytą wcześniej w takich hitach, jak Willow (1988) i Terminator II (1991). Na ścieżce dźwiękowej można usłyszeć Sleep Walk (Santo & Johnny) i Boadiceę (Enya), które budują właściwy nastrój. Aktorstwo jak na tego typu kino jest satysfakcjonujące, na wyróżnienie zasługują Mädchen Amick, Alice Krige i Ron Perlman. Ale zwycięzcami i tak są koty na czele z Clovisem / Sparksem, którego imię znalazło się w napisach końcowych.

2015 – Cat Sick Blues – reż. Dave Jackson

Caligula

Claire (Shian Denovan) jest właścicielką Imeldy, internetowej kociej celebrytki. Pewnego dnia w domu dziewczyny zjawia się niezrównoważony psychicznie fan, który morduje kotkę i gwałci Claire. Ta, próbując uporać się ze stratą, udaje się na spotkanie osób pogrążonych w żalu po stracie ukochanego pupila. Tam poznaje Teda (Matthew C. Vaughan), młodzieńca, który – podobnie jak ona – nie potrafi uporać się ze śmiercią kociego przyjaciela. Chłopak zaprasza Claire na randkę, która zaowocuje jednonocnym romansem. Czego biedaczka nie wie, to to, że jej nowy znajomy jest seryjnym mordercą…

Mix slashera i podanego całkiem serio dramatu o żałobie. Dość nieprzewidywalny i zakręcony, bo jego twórca, niezależny filmowiec z Oz nazwiskiem Dave Jackson (sporą część kosztów pokryła kampania crowdfundingowa założona na Kickstarterze), wrzuca do fabuły wstawki rodem z body horroru i elementy fantasmagoryczno-surrealne, a całość dodatkowo suto podlewa czarnym humorem. Lynch, Cronenberg, Noé, Refn — źródła inspiracji widać tu jak na dłoni, miejscami przybiera to wręcz formę dosłownego kopiowania patentów i całych scen, ale efekt i tak jest zaskakująco świeży i... nieoczywisty. Dla niejednego widza ten misz-masz będzie zapewne zbyt szokujący, być może wręcz wulgarny, ale przez większość czasu miałem wrażenie, że Jackson doskonale wie, co robi i dokąd zmierza, nie szokuje dla samego szokowania, ale przyświeca mu konkretny cel. Czasem będzie to obśmianie internetowych „virali,”, kiedy indziej pozbawione cienia ironii pochylenie się nad ułomnościami jego bohaterów. 

Owszem, scenariusz kilka razy uderza w fałszywe tony, niektóre wątki wydają się zbędne, obraz z taniej cyfrówki razi, a aktorstwo bywa dość drewniane, ale jedno jest pewne: Cat Sick Blues nikogo nie pozostawi obojętnym. Wyobraźcie sobie bowiem film o poturbowanym psychicznie mordercy w kociej masce, który masakruje swe ofiary z przytroczonym do pasa gigantycznym dildo imitującym kociego kutasa. Brzmi komicznie? Tu leży największa bodaj niespodzianka seansu: obraz Jacksona okazjonalnie bawi wisielczym dowcipem (gwałt oralny przy użyciu wspomnianego fallusa included), ale nigdy nie popada w śmieszność. Może i tanie to jak przysłowiowy barszcz, ale ja tu widzę materiał na twórcę, który w zanadrzu miałby sporo zaskoczeń do rozdania.

2 komentarze:

  1. A gdzie "Śmierć w miękkim futerku"? Pasuje jak ulał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może za rok zrobimy część drugą i uwzględnimy ten tytuł.

      Usuń