Pages

Robin Hood

Robin Hood (2010 / 140 minut)
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: Brian Helgeland na podst. fabuły Briana Helgelanda, Ethana Reiffa i Cyrusa Vorisa

Anglia w XII wieku to czasy, w których ludność była wyniszczana przez wysokie podatki, przemoc była jedynym sposobem rozwiązywania problemów, a mężczyźni mogli udowodnić swoją wartość tylko poprzez uczestnictwo w bitwie z mieczem w dłoni. Trudno było żyć w czasach, gdzie wojny domowe wyniszczały kraj od wewnątrz, co ułatwiało wrogom  podbój tych ziem. Trudno było walczyć dla króla, którego krucjaty przyniosły cierpienie i śmierć ludzi z powodów religijnych, politycznych i ekonomicznych. I chociaż o średniowiecznej Anglii wiemy dużo z historycznych książek to nadal jest to okres, który ukrywa jakieś  tajemnice, co spowodowało, że narodziły się legendy, takie jak ta o Robin Hoodzie. Dlatego czasy króla Ryszarda Lwie Serce często są przedstawiane w filmach w formie opowieści przygodowej, mającej dostarczać rozrywki, a nie wiedzy historycznej. Nieco inaczej jest w filmie Ridleya Scotta.

Nie ma tu takich brawurowych scen akcji jak w wersji z Costnerem, zamiast tego jest ciekawa intryga i sceny bitewne typowe bardziej dla filmów historycznych w stylu Gladiatora niż filmów przygodowych o Robinie z Sherwood. Utalentowany scenarzysta Brian Helgeland wymyślił ciekawą historię, przedstawiającą wydarzenia, które doprowadziły do tego, że Robin Hood stał się banitą. Zaskoczeniem jest to, że głównym przeciwnikiem Robin Hooda nie jest ani szeryf z Nottingham ani książę Jan, lecz niejaki sir Godfrey. Grający go Mark Strong nie jest jednak zbyt wyrazistym czarnym charakterem, co raczej nie jest winą aktora, tylko scenarzysty, bo aktor ten w poprzednim filmie Ridleya Scotta W sieci kłamstw udowodnił, że potrafi stworzyć dobrą kreację, kiedy scenariusz na to pozwala.

Oglądając ten film nie miałem uczucia deja vu, widząc Robin Hooda nie widziałem w nim Maximusa, nie widziałem tu także wątków zaczerpniętych z poprzednich wersji przygód Robin Hooda. Sceny batalistyczne są typowe dla tego gatunku, zabrakło w nich szaleństwa, które cechowało np. film Braveheart, przez co sceny te wydają się zrealizowane bez polotu. Na znanych aktorów na drugim planie (William Hurt, Max von Sydow) dobrze się patrzy, choć trochę szkoda, że niektóre postacie nie zostały zbyt dobrze scharakteryzowane i rozwinięte - przecież było na to sporo czasu, gdyż film trwa 140 minut. Ten czas posłużył jednak nie tylko na przedstawienie efektownych bitew, ale również  na pokazanie wielu wątków. Jest tu maskarada czyli podszywanie się pod kogoś innego, jest intryga i zdrada, mające na celu zabicie króla, jest bunt ludności przeciwko władcy, który żąda płacenia wysokich podatków, są bitwy i krucjaty prowadzone w celach zdobycia obcego terytorium i zniewolenia lub zabicia ich mieszkańców. Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, który wypadł jakoś blado, ale u Ridleya Scotta takie wątki zawsze schodziły na dalszy plan, jeśli w ogóle były.


Ludzie odpowiedzialni za warstwę wizualną i techniczną (zdjęcia, scenografia, kostiumy i montaż) są ci sami, co w Gladiatorze. Ten fakt całkiem słusznie sugeruje, że ten element filmu jest na najwyższym poziomie. Ridley Scott jak na prawdziwego Anglika przystało nie mógł ukryć swojej fascynacji angielską legendą o Robin Hoodzie i mimo ukończonych 70 lat nie mógł się powstrzymać przed zrobieniem tego filmu. Może to i dobrze, że nie zrobił go wcześniej, dzięki czemu jest to film przemyślany, bez zbytniej brawury, cechującej niektóre poprzednie wersje tej opowieści. Znane widzom postacie można tu zobaczyć w innym świetle, w innych sytuacjach. Robin Hood nazywa się tu Robin Longstride i jest żołnierzem, który aby wrócić do ojczyzny podszywa się pod rycerza poległego w bitwie (czy raczej w zasadzce). Król Ryszard Lwie Serce jest brutalnym i egoistycznym władcą, wcale nie lepszym od swojego młodszego brata, despotycznego księcia Jana. Lady Marion jest wdową, która nie myśli o zakochiwaniu się w Robin Hoodzie.

Po przeczytaniu wielu niepochlebnych recenzji spodziewałem się obejrzeć przeciętny i mało ciekawy film, tym bardziej, że Ridley Scott nie należy do moich ulubionych reżyserów, więc byłem skłonny uwierzyć, że spieprzył ten film. Moje obawy były jednak bezpodstawne - film okazał się zaskakująco udany. Trochę rozczarowuje finałowa rozgrywka, brakuje porządnej sceny walki, jaka była w poprzednich dwóch słynnych wersjach. Pamiętny pojedynek Errola Flynna z Basilem Rathbone'em oraz rozgrywka Kevina Costnera z Alanem Rickmanem przypominają widzom, że Ridley Scott zapomniał w swoim filmie umieścić efektowną walkę na śmierć i życie pomiędzy Robin Hoodem a sir Godfreyem. Brak takiej sceny oraz m.in. brak wyrazistego czarnego charakteru powodują, że ten film przegrywa w zestawieniu z poprzednimi dwoma najsłynniejszymi wersjami ('38 i '91). Zakończenie filmu Scotta sugeruje, że wkrótce może powstać sequel, który już niczym widza nie zaskoczy, gdyż będzie opowiadał o tym, co wszyscy już znają - Robin Hood ukrywający się w lesie Sherwood, okradający bogatych, broniący mieszkańców przed tyranią króla i w międzyczasie romansujący z lady Marion.

Ranking filmów o Robin Hoodzie:
1. Robin Hood: Książę złodziei (1991)
2. Przygody Robin Hooda (1938)
3. Robin Hood (2010)
4. Robin Hood: Faceci w rajtuzach (1993)
5. Powrót Robin Hooda (1976)
6. Robin z Sherwood (1984-86)

3 komentarze:

  1. Dla mnie i to bezapelacyjnie najlepszą wersją jest ta od Mela Brooksa. Jej nic nie przebija. Ale na drugiej wsadziłbym wersję Scotta, bo "Książe Złodziei" tak średniawo mi się podobał...

    quentinho

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie, to zgadzam się z Twoją recenzją. Ja początkowo miałam dość spore oczekiwania względem tego filmu, później (po masie) przeczytanych niepochlebnych recenzji, całkowicie straciłam ochotę, by ten film obejrzeć. Dopiero, z czasem do niego powróciłam i muszę przyznać, że jest to naprawdę dobra rozrywka, a ewentualne czepialstwo zawsze będzie miało miejsce, bo jakby nie było w kilku sprawach, Scott trochę zawiódł. Co do niezbyt przekonywującego zaplecza aktorów drugoplanowych (chodzi mi tu o czarne charaktery), czy blado wypadający związek Robina z Marion, to są to również elementy, na które zwróciłam uwagę w mojej recenzji tego filmu. Może i Helgeland jest utalentowanym scenarzystą, ale (jak sam zauważyłeś przy 140 minutowym filmie), nie udało mu się do końca przykuć uwagi i zainteresowania wielu widzów. Stąd chyba te negatywne głosy.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @ lola king
    Przeczytałem Twoją recenzję i w jeszcze jednym się zgadzamy - najlepszy był Max von Sydow.

    OdpowiedzUsuń