reżyseria: William Wyler
scenariusz: Robert Emmet Sherwood na podst. powieści MacKinlaya Kantora Glory for Me
„Wojna nauczyła nas lepiej rozumieć świat. Po zobaczeniu trupów obozu w Dachau nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi. I dlatego musimy stwierdzić, że Hollywood nie odzwierciedla świata i czasów, które przeżywamy”. Te słowa wypowiedziane przez Williama Wylera stanowią idealne podsumowanie „złotej ery Hollywood” (1930-50). Konsekwencją drugiej wojny światowej było nie tylko powstanie licznych filmów o tematyce wojennej, ale także rozwijanie się nurtu realistycznego w kinie amerykańskim. To i tak był tylko margines, bo głównym celem producentów pozostało dostarczanie widzom rozrywki. Dlatego warto zwrócić uwagę na wąskie grono powojennych obrazów, w których twórcy starali się przekazać gorzką, ale szczerą prawdę o rzeczywistości, o ludziach i ich problemach.
Po zrealizowaniu propagandowego dzieła pt. Pani Miniver (1942) William Wyler poświęcił kilka lat na służbę wojskową i gdy jego film triumfował na ceremonii oscarowej on ryzykował życiem kręcąc w Europie filmy dokumentalne dla Sił Powietrznych (dla Sił Lądowych pracował John Huston, a dla Marynarki Wojennej John Ford). Po zakończeniu działań zbrojnych swój kolejny film fabularny Wyler zadedykował weteranom, którzy wykończeni walkami powrócili w rozgoryczeniu do domów, rodzin i ojczyzny. Bohaterami filmu są trzej żołnierze, każdy walczył w innej formacji - jeden służył na lądzie, drugi zrzucał bomby z samolotów, trzeci był marynarzem na krążowniku. Pochodzą z tego samego miasta, ale z różnych klas społecznych i gdyby nie wojna to pewnie by się nie spotkali. Teraz czeka ich trudne wyzwanie - muszą stawić czoła rzeczywistości i zmieniającym się warunkom.
Ten wnikliwy psychodramat z upływem lat tracił popularność, a jego najważniejsze zalety, takie jak wyczucie estetyczne, oględność, płynność, powaga, formalizm i galanteria dziś mogą być uznane za czynniki obniżające poziom z wybitnego na bardzo dobry. Spoglądając dziś na rok 1946 zauważymy, że powstały wtedy ciekawsze produkcje, bardziej odporne na upływ czasu, np. Wielki sen Hawksa, Listonosz dzwoni zawsze dwa razy Garnetta, Osławiona Hitchcocka. Aby zrozumieć powodzenie filmu Wylera należy spróbować spojrzeć na niego jak ówczesna publiczność. Bo wtedy film robił wrażenie: tematyka była odważna, realizacja profesjonalna, aktorzy grali jak z nut, zaś autentyzmu dodawał fakt, że w jednej z głównych ról wystąpił prawdziwy bohater wojenny, Harold Russell, który podczas walk stracił obie ręce. To film szczery, inteligentny i profesjonalny - krytykowanie takiego dzieła może być odebrane jako brak wrażliwości i dobrego gustu.
Ten utwór o dość przewrotnym tytule wzbudził uznanie nie tylko dzięki umiejętnościom reżysera, ale i zaradności producenta Sama Goldwyna, współtwórcy MGMu, potem niezależnego przedsiębiorcy, który wyprodukował 7 filmów Wylera w ciągu 10 lat. Goldwyn wierzył w ambitne projekty, ukierunkowane na sukcesy artystyczne. I ważna była dla niego nie tylko tematyka utworów, lecz również strona wizualna. Dlatego często pracował z mistrzem kamery Greggiem Tolandem, znanym z eksperymentów formalnych i udoskonalenia techniki zwanej głębią ostrości. Zastosował ją w Najlepszych latach naszego życia, a także w słynnym Obywatelu Kane. To właśnie dzięki jego kreatywności dzieło Wellesa zaliczane jest do wybitnych osiągnięć kinematografii, bo warstwa wizualna sprytnie przysłoniła słabości scenariusza.
Jeśli kogoś nie zachęca problematyka, nazwisko reżysera ani sztuczki operatorskie to skutecznie przyciągać do ekranu powinna obsada. Nie każdy jednak doceni aktorów występujących w tym oscarowym obrazie, bo nie ma tu nazwisk, które w obecnych czasach działałyby na widzów stymulująco. W latach 40. to były jednak gwiazdy z pierwszej ligi. Myrna Loy w poprzedniej dekadzie była „królową Hollywood” (królem był Clark Gable), ale po wojnie pełniła już przeważnie funkcję dekoracyjną, jako symbol przedwojennej epoki. Mimo iż w recenzowanym obrazie wpisana jest na pierwszym miejscu w czołówce to nie ma zbyt wymagającej i wyrazistej roli.
Jej ekranowy mąż, Fredric March, jest bezbłędny w łączeniu dramatycznych i komediowych środków aktorskiego wyrazu - pod skorupą żywiołowego i sympatycznego kombatanta wyczuwa się niepokojącą dwuznaczność. Sierżant Stephenson, w którego się wcielił, to pracownik banku, pragnący wykorzystać swoją funkcję by pomagać weteranom. Nie podoba się to jego szefom, którzy porównują jego działania do hazardu, a jak wiadomo na hazardzie można wiele stracić. Stephenson ma udaną rodzinę i od 20 lat tę samą żonę, jednak po wojnie zaczyna coraz częściej zaglądać do kieliszka. Problem alkoholizmu jest przedstawiony bez łopatologii i nie tak wnikliwie jak w o rok wcześniejszym Straconym weekendzie (1945) Billy'ego Wildera. Co ciekawe, Fredric March otrzymał w 1947 roku zarówno Oscara jak i nagrodę teatralną Tony, co doskonale potwierdza klasę tego wybitnego aktora.
Znakomitą kreację stworzył Dana Andrews, w swoich czasach bardzo rozchwytywany aktor od dramatów, filmów wojennych i kryminalnych. U Wylera wykreował postać dręczonego koszmarami bombardiera, który tkwi w nieudanym związku i próbuje uporać się z zaglądającą mu w oczy nędzą. Aktorowi partnerowały dwie piękne i utalentowane kobiety - Teresa Wright i Virginia Mayo. Ta pierwsza zagrała dość nietypową postać epoki kodeksu Haysa. Bo kodeks nakazywał idealizować małżeństwo, potępiać zdradę i rozwód, natomiast bohaterka Teresy Wright pragnie rozbić cudze małżeństwo i mimo tego pozostaje pozytywną postacią. Virginia Mayo odgrywa zaś rolę ciętej jak osa małżonki, traktującej męża jak zużyty sprzęt i obiekt drwin. Z wymienionych aktorów Virginia miała najmniej czasu ekranowego, a jednak go nie zmarnowała, wyciągnęła dużo ze swojej postaci - jest doskonale dwulicowa i szelmowska.
Goldwyn i Wyler zatrudnili także dwójkę debiutantów. Pierwszym jest wspomniany weteran Harold Russell, który stał się także bohaterem oscarowej gali, otrzymał dwie statuetki - honorową za „niesienie nadziei i odwagi weteranom wojennym” oraz konkursową za drugi plan (pokonał m.in. Claude'a Rainsa nominowanego za rolę w Osławionej). Jego filmowa narzeczona to również debiutantka, eteryczna Cathy O'Donnell, o której Wyler nie zapominał i obsadził ją później w Opowieści o detektywie (1951) i w Ben Hurze (1959, rola cierpiącej siostry tytułowego bohatera). Rzecz jasna pod względem aktorskim debiutanci prezentują się najsłabiej, ich role są mało wymagające, ale dodały filmowi naturalizmu.
Ten film jest jak „kapsuła czasu” - gdy się ją otworzy to przeczyta się o problemach jakie gnębiły kombatantów bezpośrednio po drugiej wojnie światowej. Kalectwo, pijaństwo, odrzucenie, demony przeszłości, gorycz rozczarowania, problem z akceptacją siebie i swoich ułomności, lęk przed kryzysem i nędzą, kłopoty z zaadaptowaniem się w nowej rzeczywistości - w ciągu 170 minut nie dało się o wszystkim opowiedzieć dogłębnie, ale dzięki świetnemu scenariuszowi Roberta Emmeta Sherwooda, laureata czterech nagród Pulitzera, wykreowano ambitny, psychologicznie wiarygodny dramat antywojenny. Epizodyczny występ Raya Teala wprowadza wątpliwości, czy poświęcenie żołnierzy było potrzebne i kto jest winien nieszczęściu wielu wojaków. Udział Hoagy'ego Carmichaela, wybitnego pianisty, zapewnił filmowi szczyptę dobrej muzyki, a głębia ostrości pozwoliła widzom obserwować każdy detal. Z kolei producent zadbał o krzepiące zakończenie, które uśmierza ból i daje nadzieję na lepsze jutro.
Wyhaczyłam ten film dzięki pewnej współczesnej powieści, gdzie ciągle się pojawiał jako temat jakieś pracy naukowej. Skutecznie mnie to zaciekawiło, ale mój zapał ostudziły te 170 minut! Toż to prawie 3 godziny; nie wiem czy dam radę, chyba, że na raty .. Ale Twój tekst podziałał na mnie "stymulująco", więc może się w końcu podejmę :)
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc to trudno mi uwierzyć aby ten film trwał 170 minut, bo jak go oglądałem to czas minął bardzo szybko, nie miałbym nic przeciwko gdyby trwał dłużej :D
Usuń