Pages

Vincent - The Price of Fear



Głos, który elektryzował miliony widzów i słuchaczy. Dwudziestowieczne wcielenie Edgara Allana Poe. 
> KUBA HACZEK
Szlachecki manieryzm, czarujący głos i sadystyczne spojrzenie, czyli legenda o człowieku, który dobrze czuł się w towarzystwie pająków, nietoperzy i szczurów.
> MARIUSZ CZERNIC 
Zaprzeczenie płycizny i przeciętniactwa, zawsze w syndromie sztokholmskim z własnym obłędem. Potrafił pokazać cierpienie.
> SIMPLY
The Blog That Screamed i Panorama Kina zapraszają na świętowanie 105. rocznicy urodzin Vincenta Price'a (27.05.1911 - 25.10.1993).

HAKU

Roderick Usher - „House of Usher” (1960)


Pierwszy z serii obrazów inspirowanych prozą Edgara Allana Poe to dziś niekwestionowane arcydzieło kina grozy. Gdy na początku lat 60-tych Roger Corman otoczył się znakomitymi współpracownikami: pisarzem science fiction i scenarzystą Richardem Mathesonem, operatorem Floydem Crosby, kompozytorami – Lesem Baxterem i Ronaldem Steinem i w końcu naszym bohaterem, Vincentem Price, stało się pewne iż powstanie coś wyjątkowego. Osiem filmów cyklu trzyma niesamowicie równy poziom, a omawiany „House of Usher” jest jedną z najdoskonalszych (choć nieco zmienioną przez Mathesona) adaptacji słynnego opowiadania geniusza z Baltimore. Film Cormana opowiada historię Philipa Winthropa (Mark Damon, Władymir z epizodu „Wurdulak” w „Black Sabbath” Mario Bavy), narzeczonego Madeleine Usher (Myrna Fahey), przybywającego z zamiarem zaślubin do jej rodzinnego zamku, gdzie mieszka wraz z bratem, Roderickiem (Vincent Price). Na miejscu okazuje się, iż Roderick wprowadził do domu atmosferę strachu przed śmiercią i opuszczaniem zamku, rozpadającego się proporcjonalnie do upadku psychicznego bohaterów. Roderick to nadwrażliwy artysta, muzyk, malarz, twierdzący iż grzechy jego rodziny przechodzą z pokolenia na pokolenie, determinując przeklęty los rodu. Jego przodkowie to złodzieje, fałszerze, zabójcy, narkomani, szantażyści, przemytnicy. Philip będzie próbował wyrwać ukochaną z zaklętego kręgu zbrodni, ale nie będzie to łatwe, gdyż Madeleine cierpi na katalepsję, która powoduje u człowieka stan podobny do śmierci.

Matheson dopisuje do opowiadania wątek miłosny, nieobecny w oryginale, zmieniając relację między Roderickiem a Philipem (w opowiadaniu są przyjaciółmi) na dosyć chłodne, wręcz antagonistyczne. W centrum umieszcza Madeleine, o którą toczy się swoista gra między jej bratem a narzeczonym. Film nakręcony w całości w studio, w ciągu 15 dni, z budżetem 270 tysięcy dolarów, do dziś robi niesamowite wrażenie wspaniale rozpoczynając Cormanowski cykl obrazów na podstawie twórczości Poego. Swego czasu był niespodziewanym hitem – jego sukces pozwolił reżyserowi na kręcenie ciągu dalszego. Vincent Price jako Roderick Usher stworzył kreację wręcz pomnikową, do której będzie powracał w cyklu filmów Cormana: jego manieryczność, modulowanie i powolne cyzelowanie z nabożeństwem poszczególnych kwestii, stanie się znakiem rozpoznawczym tych obrazów. Aktor wydaje się wręcz stworzony do grania postaci naznaczonych weltschmerzem, niezdolnych do działania arystokratów zamkniętych w kręgu zła, nikczemności i niepewności. Znakomity film na początek przygody z Vincentem Pricem.

Julian Markham - „The Oblong Box” (1969)


„The Oblong Box” miał wszelkie zadatki na stanie się filmem kultowym – za reżyserię miał odpowiadać stojący na progu wielkiej kariery, będący świeżo po sukcesie „Witchfinder General” Michael Reeves. Niestety, z powodu problemów z depresją oraz bezsennością, reżyser musiał porzucić pracę nad tym projektem, do którego zaangażował trójkę aktorów znanych z „Pogromcy Czarownic”: Ruperta Daviesa, Hilary Dwyer oraz Vincenta Price’a. Skończony obraz jest jednak dziełem Gordona Hesslera, który w późniejszych latach nakręci kilka obrazów pod szyldem AIP, do dziś będącymi pozycjami obowiązkowymi dla miłośników angielskiego kina grozy („Cry of the Banshee”, „Scream and Scream Again”). Hessler gruntownie przerobił projekt Reevesa, przy pomocy dwóch scenarzystów, Christophera Wickinga oraz Lawrence’a Huntingtona, po latach wspominając, iż gotowy obraz nakręcił sam, bez używania scen skomponowanych przez Reevesa, który z biegiem czasu stracił nim zainteresowanie.

Bracia Markham, Edward (Alister Williamson) i Julian (Vincent Price) podczas afrykańskiej ekspedycji zostają pojmani przez miejscowy lud; Edward zostaje oszpecony przez szamana, co wzmaga w nim mordercze skłonności – jego brat po powrocie do Londynu zamyka go w odosobnionym pokoju, przykuwając do podłogi. Dzięki pomocy znajomych, Edward pozoruje swoją śmierć; trumnę z jego ciałem wykradają jednak cmentarne hieny, dzięki czemu trafia on do domu doktora Newhartta (Christopher Lee). Julian rozpoczyna poszukiwania brata, który przywdziewa czerwony kaptur; w mieście zaczyna dochodzić do krwawych zbrodni.  Ten proto slasher, mimo dosyć nieudolnie wykonanych efektów całkiem oryginalnie miesza wątki szamanizmu z kryminalną intrygą. Rola Vincenta, choć tym razem skazanego na dłuższą nieobecność na ekranie, daje mu pewne pole do popisu – w kilku scenach nasz bohater to uśmiechnięty od ucha do ucha amant! Rzadko spotykana sprawa w całym katalogu ról Price’a. I choć napięcie nie jest odpowiednio budowane, przez co film pozostaje katalogiem lepszych i gorszych scen (Hessler niestety nie miał nawet połowy talentu Reevesa), warto go zobaczyć choćby z powodu pierwszego spotkania na planie Christophera Lee i Vincenta Price’a (dwóch ikon horroru, które świętowały urodziny tego samego dnia - 27 maja). I jeszcze jedno – mimo nawiązania w tytule do opowiadania Edgara Allana Poe, film nie ma nic wspólnego z jego twórczością.

Narrator - „Vincent” (1982)


Last, but not least - nie można zapomnieć o filmie, o którym sam „Król Grand Guignol” (jak głosił jeden z jego pseudonimów) powiedział: „To najbardziej satysfakcjonująca rzecz, jaka mnie spotkała. Lepsza niż gwiazda na Hollywood Boulevard”. Drugi w historii wytwórni Walta Disneya horror wyszedł spod ręki Tima Burtona, wtedy jeszcze początkującego reżysera, dla którego „Vincent” stał się krótkometrażowym debiutem. Ta sześciominutowa poklatkowa animacja, historia nadwrażliwego chłopaka Vincenta Malloya, to unikalny hołd dla Vincenta Price’a – dzieciak jest zafascynowany wielkim aktorem oraz światem, który przybliżał swoim widzom – mamy więc masę odniesień do twórczości Edgara Allana Poe, zaś jego świat zaludniają rozmaite wytwory schorowanej wyobraźni: mordercy, wampiry, czy zombie. Całość jest czarno biała, utrzymana w stylistyce klasycznych horrorów: kreska rysuje nierzeczywiste wybrzuszenia i załamania (widoczne nawiązanie do niemieckiego ekspresjonizmu, zwłaszcza „Gabinetu doktora Caligari”), zaś narratorem dzieła jest sam Vincent Price, który odczytuje kolejne zwrotki rymowanej apoteozy ku własnej osobie z charakterystycznym pietyzmem i namaszczeniem, we własnym, unikalnym stylu. To też początek przyjaźni między dwoma artystami, której finałem będzie obsadzenie Price’a w „Edwardzie Nożycorękim” z 1990 roku. Absolutny must see dla wszystkich fanów horroru.

MARIUSZ

Dr Warren Chapin - „The Tingler” (1959)


Po sukcesie kameralnego filmu grozy „Dom na przeklętym wzgórzu”, William Castle ponownie zrealizował produkcję z udziałem Vincenta Price'a, który po serii telewizyjnych i kinowych występów różnej wartości wreszcie znalazł swoje miejsce w niskobudżetowym kinie grozy. „The Tingler”, czyli „Mrowiec”, wyróżnia się pomysłowością. Reżyser i producent w jednej osobie William Castle zadaje pytanie o istotę strachu - jaka siła powoduje to nieprzyjemne uczucie mrowienia? Co ciekawe, umożliwił widzom wzięcie udziału w tym samym eksperymencie, co bohaterowie filmu. Umieścił w kinach wibrujące fotele, by publiczność odczuła na własnej skórze atak tytułowego „Mrowca”. Ten efekt najmocniej oddziaływał na widzów podczas sceny rozgrywającej się na sali kinowej. Castle głosem Price'a poprowadził dialog z publicznością. Zgasił światło, spowodował mrowienie i zalecił krzyk jako remedium.

Aktor odgrywa tu rolę eksploratora, który dla nauki decyduje się przekroczyć pewne granice. W pamięć zapada fragment, gdzie przeprowadza eksperyment na sobie - wstrzykuje narkotyk, by wywołać u siebie koszmarne wizje i związany z nimi strach. Jego przerażenie wydaje się wtedy bardzo autentyczne. Ale oprócz szaleństwa jest w tej postaci coś ludzkiego - jakaś nostalgia i smutek wywołane nieudanym małżeństwem, przez które czuje się jak w więzieniu. Eksperymenty naukowe (w tym narkotyczny trip) mogą być odbierane jako forma ucieczki od problemów stwarzanych przez żonę-intrygantkę. Spore wrażenie, także i dziś, wywołuje scena z wanną pełną krwi. Krew ma tutaj rażący, wściekle czerwony kolor, co w tym czarno-białym filmie dało niesamowity, wręcz groteskowy efekt. Gdyby jucha miała czekoladową barwę, jak w „Psychozie”, to odbiorca nie byłby pewien z jakiego typu cieczą ma do czynienia. William Castle wykazał się doskonałym wyczuciem i stworzył uroczo kiczowaty dreszczowiec z masą groteski i absurdu.

Charles Dexter Ward - „The Haunted Palace” (1963)


Być może Price kontynuowałby współpracę z Williamem Castle'em, gdyby nie spotkał trzech zapaleńców z AIP: Rogera Cormana, Jamesa H. Nicholsona i Samuela Z. Arkoffa. Wspólnie stworzyli serię gotyckich filmów grozy inspirowanych prozą i poezją Edgara Allana Poe. W „Nawiedzonym pałacu” też cytują Poego, lecz fabuła wraz z jej głównym bohaterem została zaczerpnięta z opowiadania Howarda P. Lovecrafta „Przypadek Charlesa Dextera Warda”. Vincent Price zagrał tu podwójną rolę: właściciela pałacu żyjącego w dwóch różnych okresach. Oskarżony o stosowanie czarnej magii Joseph Curwen zostaje spalony żywcem przez mieszkańców Arkham. Zanim wyda ostatnie tchnienie rzuci klątwę na sprawców linczu. Klątwa wypełnia się po upływie stu lat, gdy do Arkham przybywa jego potomek Charles Dexter Ward wraz z piękną i kochającą żoną.

Jest to poniekąd pierwowzór „Lśnienia” - główny bohater popada w obłęd pod wpływem mrocznej tajemnicy z przeszłości. Wpatrując się w wiekowy obraz doprowadza do tego, że duch jego przodka przejmuje nad nim kontrolę. Szaleniec wchodzi w skórę dżentelmena, co z niepokojem obserwuje żona (ostatnia rola Debry Paget, która w wieku 30 lat przeszła na spoczynek). Floyd Crosby (autor zdjęć) i Daniel Haller (projektant scenografii) zadbali o odpowiednią oprawę wizualną, zaś Vincent Price wykorzystał scenariusz do wykreowania postaci dżentelmena, który stopniowo odkrywa swoją mroczną naturę, tkwiącą prawdopodobnie w każdym człowieku. Szkoda wielka, że nigdy nie zagrał duetu Jekyll & Hyde, sprawdziłby się w nim doskonale. Ale tutaj miał ciekawsze wyzwanie, bo nie musiał zmieniać się fizycznie. Tylko jego psychika ulegała metamorfozie, zło chciało przejąć kontrolę nad ciałem. Chodziło o to, by widz nie miał pewności, która osobowość tkwi w ciele Warda. Chodziło też o to, by Price mógł pobawić się dwoistością postaci.

Waldo Trumbull - „The Comedy of Terrors” (1963)


Ta parodia horroru to nie lada gratka dla miłośników kina. Efekt połączenia sił Jacquesa Tourneura („Ludzie koty”, „Noc demona”), Richarda Mathesona („I am Legend”, „The Shrinking Man”) i kultowych aktorów: Vincenta Price'a, Petera Lorre'a, Borisa Karloffa i Basila Rathbone'a, którzy już przed II wojną światową bawili publiczność. Trzech z nich zagrało wspólnie w szekspirowskim dramacie „Tower of London” (1939). Trzech z nich wystąpiło w fantastyczno-komediowym „Kruku” (1963), firmowanym nazwiskami Corman/Matheson/Poe. W komedii Tourneura sztuka wysoka (cytaty z Szekspira) kontrastuje z odniesieniami do popkultury (amerykańskie kino grozy z lat 30). Rathbone, który był wybitnym aktorem teatralnym zrobił tu z „Makbeta” parodię. I podobnie jak Price połączył szelmostwo z komizmem, kradnąc kilka scen dla siebie. Autor scenariusza, miksując elementy kina grozy, pastiszu i tragikomedii, zespalając gotyk z wisielczym humorem, sprzyjał temu, by bawić się rolą, szarżować, stosować różne kombinacje.

Mimo klimatu absurdalnej farsy udało się co nieco przemycić z klasycznego horroru gotyckiego, w czym duża zasługa operatora Floyda Crosby'ego i scenografa Daniela Hallera. Sporej dawki humoru dostarcza Joyce Jameson w roli rozśpiewanej gospodyni. Atrakcją jest również występ rudej pręgowanej kotki - laureatki dwóch nagród Patsy (zwierzęcych Oscarów), m.in. za rolę w „Śniadaniu u Tiffany'ego”. W tym niepozornym, zapomnianym filmie, można znaleźć wiele zalet, ale najważniejszą jest bez wątpienia udział Vincenta Price'a, który jest tu wspaniale ironiczny, uroczo podły i szalenie zabawny. Postać zapijaczonego i pechowego współwłaściciela zakładu pogrzebowego potraktował jako okazję do niczym nieskrępowanej zabawy jakiej odmawiali mu twórcy poważniejszych w tonie filmów grozy. „Gdzie podziała się moralność na tym świecie” - grzmi na wskroś przeżarty złem Waldo Trumbull, trafnie podsumowując tę całą maskaradę jako przedstawioną w krzywym zwierciadle absurdalną rzeczywistość pełną zła, egoizmu i hipokryzji.

SIMPLY

Simon Cordier - „Diary of a Madman” (1963)


Już po pierwszych sukcesach u Rogera Cormana, Vincent Price wychodzi na pozycję swoistego Humphreya Bogarta horroru gotyckiego. Podobnie, jak Bogey, Vinnie ustalił w danym gatunku typ bohatera wielobarwnego i zarazem bardzo jednorodnego wewnętrznie.  Na gruncie filmowej grozy, stanowiącego analogiczną do bogartowskich postaci trzecią siłę, miedzy „policją” (Peter Cushing) a „przestępczością” (Christopher Lee): romantycznego mizantropa, przykutego przez fatum do psychobójczego miejsca, gdzie przenikają się światy. Kogoś, kto wzbudza grozę równie mocno, co sam ją odczuwa. W „Diary of a Madman” Reginalda le Borga, zasmakuje zwłaszcza tego drugiego. Za podstawę scenariusza posłużyło, nietypowe w dorobku naturalisty Guy de Maupassanta, opowiadanie „Horla” - czarny diament XIX-wiecznej weird fiction, które sam H.P. Lovecraft podał za przykład prozy najbardziej go inspirującej, obok nowelistyki Machena i Blackwooda.

Sędzia Simon Cordier, zamożny paryski burżuj, wdowiec i rzeźbiarz amator, zostaje opętany przez niewidzialną - choć materialną - istotę, o wybitnie diabolicznej proweniencji. Horla (tak się bowiem przedstawia) ma tylko jeden cel - zniszczyć człowieczeństwo Cordiera, paraliżując wpierw jego wolę a następnie czyniąc go własnym Mr. Hyde'em, dokonującym zbrodni sterowanych niewidzialną ręką demona. Co znamienne, Horla każe mu unicestwić osoby kochane, zdolne wnieść prawdziwe życie w pustą egzystencję Cordiera.

Przy mikroskopijnym budżecie, teatralno-telewizyjnym, zerowym stylu i efektach specjalnych niczym do przygód flegmatycznego poltergeista, cały ciężar utrzymania powagi opowieści spoczął na barkach Price'a. Rola Cordiera wytrzymuje porównanie z najlepszymi występami u Cormana. Price nie tylko oddał skalę emocji targających urodzonym racjonalistą w obliczu faktu, iż zło, to byt osobowy; przekazał też zaakcentowaną u Maupassanta trwogę uświadomienia sobie limitu zdolności pojmowania otaczającego świata. A gdy w czarnym płaszczu i kapeluszu ruszy z nożem ku nocnym zaułkom na spotkanie samotnych kobiet, da kinu stylistyczny prototyp, do którego w rok później Mario Bava dokompletuje tylko maskę i rękawiczki.
 
Matthew Hopkins - „Witchfinder General” (1968) 


Rok 1645, ważą się losy angielskiej wojny domowej. Cromwellowska New Model Army szykuje się do walnej bitwy z siłami Karola Stuarta a Generalny Łowca Czarownic Matthew Hopkins sieje postrach po wsiach wschodniej Anglii. Robota nomen omen pali mu się w dłoniach, lecz nie dlatego, że wokół roi się od wiedźm i nekromantów. Wszędzie znajdą się chętni, by oskarżyć o pakt z diabłem budzącego zazdrość sąsiada, czy załatwić tym sposobem prywatne porachunki, na co nie skąpią grosza słono liczącemu sobie Hopkinsowi. A on nigdy nie weryfikuje donosów gminu, stosując zasadę prokuratora Wyszyńskiego: „dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie”. Obraz tak szokował niewyobrażalnym na tamten czas okrucieństwem wielu scen i ogólną atmosferą beznadziei i zdeprawowania, że wersja  na rynek brytyjski została zbójecko poskracana. Ale doceniono też jego pionierskie walory. ”Ten film wprowadził brytyjskie kino grozy w wiek dojrzałości” -  nie bez racji pisał jeden z krytyków. Skonwencjonalizowany w latach 60-tych horror kostiumowy odarto tu z obowiązkowego „gotycyzmu”, zastąpionego bezlitośnie sportretowanym darwinizmem  społecznych enklaw, egzystujących na obrzeżach toczącej się wojny - podobnie, jak w „Onibabie” Kaneto Shindo, czy późniejszym „The Beguiled” Dona Siegela (notabene ulubionego reżysera Michaela Reevesa). „Witchfinder General” zapoczątkował krótkotrwały, ale szalenie interesujący podgatunek w angielskiej ekranowej grozie, tzw. folk horror; głównie kostiumowy, eksploatujący wątki rodzimowiercze, pogańskie i okultystyczne. Najczęściej w starciu z oficjalnymi doktrynami i religią, co miewało charakter przetworzenia aktualnych treści kontrkulturowych (m.in. „Wicker Man”, „Blood on the Satan's Claw”, poniekąd też „Devils”). W ten nurt idealnie wpasowuje się rewelacyjna „Tragedia Makbeta” Romana Polańskiego.

Angaż Vincenta Price'a do roli Hopkinsa był pomysłem ludzi z American International Pictures (koproducenta i amerykańskiego dystrybutora filmu), gdyż zamierzano sprzedać tam „Witchfindera...”, jako odcięty kupon od serii cormanowskiej. Stąd też „na Amerykę” otrzymał on tytuł „Conqueror Worm”, od wiersza Edgara Allana Poe; bez  związku z jego treścią, lecz idealnie chwytający klimat i wymowę filmu. Reżyser Michael Reeves chciał mieć w głównej roli Donalda Pleasence'a i z początku był wściekły z powodu narzuconej mu zmiany w obsadzie. Przede wszystkim zupełnie nie odpowiadał mu sposób gry Price'a, który próbował przeciągnąć tu swoją manierę z filmów Cormana. 25-letni Reeves nie stchórzył w obliczu żywej legendy i regularnie opieprzał aktora, za grę nie po swojej myśli. W pewnym momencie i Price się wkurzył:

- Młody człowieku, ja zagrałem w życiu w 84 filmach, a można wiedzieć ile ty zrobiłeś?
- Trzy, ale dobre.

To ostatnie wprawdzie nie jest do końca zgodne z prawdą, ale tupet Reevesa nie wynikał z arogancji, lecz był oznaką charakteru i twórczej samoświadomości. Tym bardziej, że miał rację. Egzaltowane i momentami sztuczne aktorstwo Price'a dobrze komponowało się z umownym, wykreowanym przez Cormana mikrokosmosem Edgara Poe, ale tu nie miało żadnego sensu. Panowie szybko doszli do porozumienia, czego dowodem jest przerażająca w swej oschłości postać Matthew Hopkinsa – tak ani wcześniej ani później Price nigdy nie zagrał. Jego witchfinder jest emocjonalnie płaski, jak wieko trumny, z niezmiennym spojrzeniem martwych oczu, skrzeczącym na jednej nucie głosem i ekstensywnym okrucieństwem stosowanym jakby bez cienia adrenaliny (w przeciwieństwie do swego pomagiera od tortur, który upaja się tą robotą i na swój zwyrolski sposób potrafi cieszyć się życiem). Hopkins budzi respekt surowym wejrzeniem i władzą, którą daje profesja, lecz nie ma w nim ani dramatu, ani też metafizyki Zła. Jest wewnętrznie pustą pałubą i to chyba wydaje się w nim najpotworniejsze. Vincent Price stworzył barokowego Eichmanna.

9 komentarzy:

  1. Masz go po lewej na zdjęciu z planu. Ciekawa i wyjątkowo tragiczna postać . Bardzo zdolny, ale dotknięty potwornie silną depresją , która przy jego melancholijno-nihilistycznej psyche niemal sparaliżowała u niego wszelką aktywność, nie tylko filmową. Parokrotnie leczył się elektrowstrząsami , ale nic to nie dało. Uzależniony od wszelkiej maści prochów , które brał dosłownie na wszystko , bez leków nie był w stanie ani zasnąć, ani wstać z wyra. Zmarł z przedawkowania antydepresantów nie cały rok po zrobieniu ,, Witchfindera'' - ogólnie nie ma zgody, czy był to przypadek czy samobójstwo , ale najpewniej to pierwsze. O powadze jego choroby świadczy choćby to, że facet był w tym czasie totalnie spełnioną zawodowo wschodzącą gwiazdą popkultury ; , Witchfinder'' okazał się niesamowitym sukcesem artystycznym i box office'owym, media uwielbiały Reevesa kreując go na wielką nadzieje kina angielskiego ( nie tylko horroru ). Był przystojnym, młodym facetem z nieograniczonymi , twórczymi perspektywami. Warto obadać też jego ,, Sorcerers''1967

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem ta sytuacja wcale nie świadczy o tym, że Price nie miał racji. Chciał zagrać po swojemu nie dlatego by pokazać kto tu rządzi, ale po to by ułatwić pracę reżyserowi, aby Reeves mógł skupić się na stronie formalnej. Gdyby naprawdę nie wierzył w jego umiejętności to by pewnie zażądał od producentów zmiany na stanowisku reżysera (tak jak postąpił Richard Widmark przy "Śmierci rewolwerowca"). W końcu był żywą legendą i na pewno by go posłuchano. Jednak Price poszedł na kompromis i z pewnością nie mniej przyczynił się do sukcesu niż Michael Reeves. Gdyby zatrudniono Donalda Pleasence'a to na pewno zagrałby inaczej i odbiór postaci byłby inny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Price nie miał aż tak mocnej pozycji , żeby mógł dyktować warunki typu zmiana reżysera. Tym bardziej przy produkcji na wyjeździe, gdzie oprócz AIP , produkcję nadzorowali przedstawiciele angielskiego Tigona. Po drugie o charakterze roli w pierwszej kolejności decyduje reżyser , nie aktor. Price nie poszedł na kompromis, tylko po prostu zrezygnował ze swojej koncepcji , grając tak, jak oczekiwał Reeves. Co w końcu tak doświadczonemu aktorowi żadnych trudności nie sprawiło , bo jakim prawem. Po premierze filmu Price wysłał Reevesowi list z podziękowaniem za wspólną pracę , gdzie bardzo chwalił jego profesjonalizm i przyznawał, że Reeves miał trafną wizje od początku. Filmem był zachwycony.

    OdpowiedzUsuń
  4. Może nie miał aż tak mocnej pozycji, ale jego oponentem był 25-latek. W dodatku z silną depresją. Jeśli nie był kuzynem producenta to mógł szybko wylecieć z planu, mimo iż był współautorem scenariusza. Poza tym, z powyższego wpisu wynika, że ulubieńcem mediów został dopiero po "Witchfinderze"; "Sorcerers" takiej chwały mu nie przyniósł.
    I jeszcze jedno - czy pisząc "To ostatnie nie jest do końca zgodne z prawdą" miałeś na myśli, że nie wszystkie trzy filmy Reevesa są dobre? Pytam, bo akurat jego film z Barbarą Steele ma słabe oceny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ty chyba myślisz, że zwolnić reżysera w trakcie realizacji to taki pikuś, jak wyjebać kogoś z Maca albo z Biedronki. Reżysera chronią prawa związkowe, arbitraż gildii i pewnie jeszcze parę innych zabezpieczeń. No i zawsze się to wiąże z z kosztami .Jeżeli już, pozostaje to w gestii producenta i bardzo rzadko jest stosowane. Vincent nie był ani współproducentem ani mega gwiazdą z top-czołówki oglądalności ( jak Douglas przy ,, Spartakusie '', czy Eastwood przy ,, Josey'u Walesie'' ) i nie miał takiej władzy. Stosunek sił : główny aktor-reżyser też był w tym wypadku bez porównania korzystniejszy dla tego drugiego , niż przy ,, Death of the Gunfighter ; Robert Totten był zwykłym , telewizyjnym wyrobnikiem bez nazwiska, a do tego produkcja koszmarnie się rozwlekła w czasie z powodu tych konfliktów. A tu wszystko szło , jak należy, poza tym tym udział AIP był bardziej finansowy niż wykonawczy . Angole obstawili cały staff produkcyjny i obsadowy + miejscówki, pre-produkcję, etc. , a kompania Tigon była równoprawną ( jak nie ważniejszą ) stroną w tym układzie, a nie jakimś podwykonawcą. I na pewno nie daliby swojego człowieka odstrzelić z byle powodu ( brytyjska solidarność też ma tu znaczenie ) - groziłoby to masą dodatkowych problemów . Reeves od A do Z wiedział , czego chce, miał zwartą i sprecyzowaną wizję filmu , co gwarantowało sprawną i płynną realizację , bez przestojów, czy przekraczania budżetu . Nie było żadnej gwarancji, że ewentualny zastępca w równym stopniu wszystko ogarnie i nie pociągnie tego w rejony niezbornej kichy , której nawet Price grający Roderickiem Usherem nie zdoła uratować :D
    Depresja to choroba, atakująca cyklicznie, a nie słabość charakteru . Reeves wtedy był w dobrej psychicznej i mimo młodego wieku miał jaja , czego dowodem właśnie konfilikt z Price'm. W 2010 r . angielska radiowa czwórka wypuściła komediowe słuchowisko o ich sporach na planie.
    Tak, ,, She Beast'' to słabiutki thrash , to miałem na myśli. Reeves wyłożył na to większość kasy z własnej kieszeni . Parę kluczowych scen kompletnie nie wyszło, ale z powodów finansowo-czasowych nie było możliwości zrobienia dubli, więc zdecydowano się je zostawić , jakie są - też, żeby ,, nabić '' więcej czasu filmowego , bo całość trwa nie całe 80 minut.
    ,, Sorcerers'' miał dobre przyjęcie i pewną famę już zdążył Reevesowi napędzić. Rzecz oparta na znakomitym pomyśle , choć niski budżet ograniczył wyzyskanie tkwiących w nim możliwości. I właśnie takie filmy powinni teraz rimejkować , a nie wpierdalać się w ,, Solange..' czy ,, Witchfindera..''.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak myślę, bo już nieraz słyszałem, że zwolniono reżysera, bo komuś nie podobała się jego koncepcja. W Stanach chyba częściej to się zdarzało, w Europie reżyser miał większą swobodę. Jestem skłonny uwierzyć w to, że dzięki charakterowi i charyzmie Reeves przekonał producentów do swojej wizji, ale z drugiej strony - kompania Tigon od 1967 roku zaczynała działalność i raczej zależało jej na dobrych relacjach z bardziej doświadczonym partnerem (w tym przypadku AIP). Próbujesz mnie przekonać, że Reeves (który w momencie realizacji miał 24 lata) miał bardzo silną pozycję, mimo iż wcześniej nakręcił jeden słaby film i jeden w miarę dobry (nie miał wtedy trzech filmów, bo "Witchfinder" jeszcze nie powstał :D).

    OdpowiedzUsuń
  7. Z tymi ,, trzema filmami'' to jest cytat , tak właśnie Reeves odpowiedział Price'owi - nie, że ja próbuję do czegoś przekonać.
    I też nie o to idzie, jak silną pozycję miał wtedy Reeves tylko staram Ci się wytłumaczyć, że wylanie reżysera w trakcie zdjęć ( bez względu na jego status w branży) jest dużym ryzykiem i producent decyduje się na taki krok w ostateczności , albo gdy posiada nieograniczoną władzę. To drugie tu nie zachodziło, trudno też nazwać ostatecznością spór reżysera z mocnym planem całości z aktorem nie mającym przecież jakiejś nadzwyczajnej marki w mainstreamie - Vincent był gwiazdą raczej grindhouse'ów i kin samochodowych. Zresztą w miarę szybko się dogadali. Pewnie i częściej do takich zwolnień dochodziło w starym hollywoodzie , gdzie studia miały władzę absolutną.

    OdpowiedzUsuń