Głos, który elektryzował miliony widzów i słuchaczy. Dwudziestowieczne wcielenie Edgara Allana Poe.> KUBA HACZEK
Szlachecki manieryzm, czarujący głos i sadystyczne spojrzenie, czyli legenda o człowieku, który dobrze czuł się w towarzystwie pająków, nietoperzy i szczurów.> MARIUSZ CZERNIC
Zaprzeczenie płycizny i przeciętniactwa, zawsze w syndromie sztokholmskim z własnym obłędem. Potrafił pokazać cierpienie.> SIMPLY
The Blog That Screamed i Panorama Kina
zapraszają na świętowanie 105. rocznicy urodzin Vincenta Price'a (27.05.1911 - 25.10.1993).
HAKU
Roderick Usher - „House of Usher” (1960)
Pierwszy z serii obrazów
inspirowanych prozą Edgara Allana Poe to dziś niekwestionowane
arcydzieło kina grozy. Gdy na początku lat 60-tych Roger Corman
otoczył się znakomitymi współpracownikami: pisarzem science
fiction i scenarzystą Richardem Mathesonem, operatorem Floydem
Crosby, kompozytorami – Lesem Baxterem i Ronaldem Steinem i w końcu
naszym bohaterem, Vincentem Price, stało się pewne iż powstanie
coś wyjątkowego. Osiem filmów cyklu trzyma niesamowicie równy
poziom, a omawiany „House of Usher” jest jedną z
najdoskonalszych (choć nieco zmienioną przez Mathesona) adaptacji
słynnego opowiadania geniusza z Baltimore. Film Cormana opowiada
historię Philipa Winthropa (Mark Damon, Władymir z epizodu
„Wurdulak” w „Black Sabbath” Mario Bavy), narzeczonego
Madeleine Usher (Myrna Fahey), przybywającego z zamiarem zaślubin
do jej rodzinnego zamku, gdzie mieszka wraz z bratem, Roderickiem
(Vincent Price). Na miejscu okazuje się, iż Roderick wprowadził do
domu atmosferę strachu przed śmiercią i opuszczaniem zamku,
rozpadającego się proporcjonalnie do upadku psychicznego bohaterów.
Roderick to nadwrażliwy artysta, muzyk, malarz, twierdzący iż
grzechy jego rodziny przechodzą z pokolenia na pokolenie,
determinując przeklęty los rodu. Jego przodkowie to złodzieje,
fałszerze, zabójcy, narkomani, szantażyści, przemytnicy. Philip
będzie próbował wyrwać ukochaną z zaklętego kręgu zbrodni, ale
nie będzie to łatwe, gdyż Madeleine cierpi na katalepsję, która
powoduje u człowieka stan podobny do śmierci.
Matheson dopisuje do
opowiadania wątek miłosny, nieobecny w oryginale, zmieniając
relację między Roderickiem a Philipem (w opowiadaniu są
przyjaciółmi) na dosyć chłodne, wręcz antagonistyczne. W centrum
umieszcza Madeleine, o którą toczy się swoista gra między jej
bratem a narzeczonym. Film nakręcony w całości w studio, w ciągu
15 dni, z budżetem 270 tysięcy dolarów, do dziś robi niesamowite
wrażenie wspaniale rozpoczynając Cormanowski cykl obrazów na
podstawie twórczości Poego. Swego czasu był niespodziewanym hitem
– jego sukces pozwolił reżyserowi na kręcenie ciągu dalszego.
Vincent Price jako Roderick Usher stworzył kreację wręcz
pomnikową, do której będzie powracał w cyklu filmów Cormana:
jego manieryczność, modulowanie i powolne cyzelowanie z
nabożeństwem poszczególnych kwestii, stanie się znakiem
rozpoznawczym tych obrazów. Aktor wydaje się wręcz stworzony do
grania postaci naznaczonych weltschmerzem,
niezdolnych do działania arystokratów zamkniętych w kręgu zła,
nikczemności i niepewności. Znakomity film na początek przygody z
Vincentem Pricem.
Julian Markham - „The Oblong Box” (1969)
„The Oblong Box” miał
wszelkie zadatki na stanie się filmem kultowym – za reżyserię
miał odpowiadać stojący na progu wielkiej kariery, będący świeżo
po sukcesie „Witchfinder General” Michael Reeves. Niestety, z
powodu problemów z depresją oraz bezsennością, reżyser musiał
porzucić pracę nad tym projektem, do którego zaangażował trójkę
aktorów znanych z „Pogromcy Czarownic”: Ruperta Daviesa, Hilary
Dwyer oraz Vincenta Price’a. Skończony obraz jest jednak dziełem
Gordona Hesslera, który w późniejszych latach nakręci kilka
obrazów pod szyldem AIP, do dziś będącymi pozycjami obowiązkowymi
dla miłośników angielskiego kina grozy („Cry of the Banshee”,
„Scream and Scream Again”). Hessler gruntownie przerobił projekt
Reevesa, przy pomocy dwóch scenarzystów, Christophera Wickinga oraz
Lawrence’a Huntingtona, po latach wspominając, iż gotowy obraz
nakręcił sam, bez używania scen skomponowanych przez Reevesa,
który z biegiem czasu stracił nim zainteresowanie.
Bracia Markham, Edward
(Alister Williamson) i Julian (Vincent Price) podczas afrykańskiej
ekspedycji zostają pojmani przez miejscowy lud; Edward zostaje
oszpecony przez szamana, co wzmaga w nim mordercze skłonności –
jego brat po powrocie do Londynu zamyka go w odosobnionym pokoju,
przykuwając do podłogi. Dzięki pomocy znajomych, Edward pozoruje
swoją śmierć; trumnę z jego ciałem wykradają jednak cmentarne
hieny, dzięki czemu trafia on do domu doktora Newhartta (Christopher
Lee). Julian rozpoczyna poszukiwania brata, który przywdziewa
czerwony kaptur; w mieście zaczyna dochodzić do krwawych zbrodni.
Ten proto slasher, mimo dosyć nieudolnie wykonanych efektów całkiem
oryginalnie miesza wątki szamanizmu z kryminalną intrygą. Rola
Vincenta, choć tym razem skazanego na dłuższą nieobecność na
ekranie, daje mu pewne pole do popisu – w kilku scenach nasz
bohater to uśmiechnięty od ucha do ucha amant! Rzadko spotykana
sprawa w całym katalogu ról Price’a. I choć napięcie nie jest
odpowiednio budowane, przez co film pozostaje katalogiem lepszych i
gorszych scen (Hessler niestety nie miał nawet połowy talentu
Reevesa), warto go zobaczyć choćby z powodu pierwszego spotkania na
planie Christophera Lee i Vincenta Price’a (dwóch ikon horroru, które świętowały urodziny tego samego dnia - 27 maja). I jeszcze jedno –
mimo nawiązania w tytule do opowiadania Edgara Allana Poe, film nie
ma nic wspólnego z jego twórczością.
Narrator - „Vincent” (1982)
Last, but not least
- nie można zapomnieć o filmie, o którym sam „Król Grand
Guignol” (jak głosił jeden z jego pseudonimów) powiedział: „To
najbardziej satysfakcjonująca rzecz, jaka mnie spotkała. Lepsza niż
gwiazda na Hollywood Boulevard”.
Drugi w historii wytwórni Walta Disneya horror wyszedł spod ręki
Tima Burtona, wtedy jeszcze początkującego reżysera, dla którego
„Vincent” stał się krótkometrażowym debiutem. Ta
sześciominutowa poklatkowa animacja, historia nadwrażliwego
chłopaka Vincenta Malloya, to unikalny hołd dla Vincenta Price’a
– dzieciak jest zafascynowany wielkim aktorem oraz światem, który
przybliżał swoim widzom – mamy więc masę odniesień do
twórczości Edgara Allana Poe, zaś jego świat zaludniają rozmaite
wytwory schorowanej wyobraźni: mordercy, wampiry, czy zombie. Całość
jest czarno biała, utrzymana w stylistyce klasycznych horrorów:
kreska rysuje nierzeczywiste wybrzuszenia i załamania (widoczne
nawiązanie do niemieckiego ekspresjonizmu, zwłaszcza „Gabinetu
doktora Caligari”), zaś narratorem dzieła jest sam Vincent Price,
który odczytuje kolejne zwrotki rymowanej apoteozy ku własnej
osobie z charakterystycznym pietyzmem i namaszczeniem, we własnym,
unikalnym stylu. To też początek przyjaźni między dwoma
artystami, której finałem będzie obsadzenie Price’a w „Edwardzie
Nożycorękim” z 1990 roku. Absolutny must
see dla wszystkich fanów horroru.
MARIUSZ
Dr Warren Chapin - „The Tingler” (1959)
Po sukcesie kameralnego filmu grozy „Dom
na przeklętym wzgórzu”, William Castle ponownie zrealizował
produkcję z udziałem Vincenta Price'a, który po serii
telewizyjnych i kinowych występów różnej wartości wreszcie
znalazł swoje miejsce w niskobudżetowym kinie grozy. „The
Tingler”, czyli „Mrowiec”, wyróżnia się pomysłowością.
Reżyser i producent w jednej osobie William Castle zadaje pytanie o
istotę strachu - jaka siła powoduje to nieprzyjemne uczucie
mrowienia? Co ciekawe, umożliwił widzom wzięcie udziału w tym
samym eksperymencie, co bohaterowie filmu. Umieścił w kinach
wibrujące fotele, by publiczność odczuła na własnej skórze atak
tytułowego „Mrowca”. Ten efekt najmocniej oddziaływał na
widzów podczas sceny rozgrywającej się na sali kinowej. Castle
głosem Price'a poprowadził dialog z publicznością. Zgasił
światło, spowodował mrowienie i zalecił krzyk jako remedium.
Aktor odgrywa tu rolę
eksploratora, który dla nauki decyduje się przekroczyć pewne
granice. W pamięć zapada fragment, gdzie przeprowadza eksperyment
na sobie - wstrzykuje narkotyk, by wywołać u siebie koszmarne wizje
i związany z nimi strach. Jego przerażenie wydaje się wtedy bardzo
autentyczne. Ale oprócz szaleństwa jest w tej postaci coś
ludzkiego - jakaś nostalgia i smutek wywołane nieudanym
małżeństwem, przez które czuje się jak w więzieniu.
Eksperymenty naukowe (w tym narkotyczny trip)
mogą być odbierane jako forma ucieczki od problemów stwarzanych
przez żonę-intrygantkę. Spore wrażenie, także i dziś, wywołuje
scena z wanną pełną krwi. Krew ma tutaj rażący, wściekle
czerwony kolor, co w tym czarno-białym filmie dało niesamowity,
wręcz groteskowy efekt. Gdyby jucha miała czekoladową barwę, jak
w „Psychozie”, to odbiorca nie byłby pewien z jakiego typu
cieczą ma do czynienia. William Castle wykazał się doskonałym
wyczuciem i stworzył uroczo kiczowaty dreszczowiec z masą groteski
i absurdu.
Charles Dexter Ward - „The Haunted Palace” (1963)
Być może Price kontynuowałby współpracę
z Williamem Castle'em, gdyby nie spotkał trzech zapaleńców z AIP:
Rogera Cormana, Jamesa H. Nicholsona i Samuela Z. Arkoffa. Wspólnie
stworzyli serię gotyckich filmów grozy inspirowanych prozą i
poezją Edgara Allana Poe. W „Nawiedzonym pałacu” też cytują
Poego, lecz fabuła wraz z jej głównym bohaterem została
zaczerpnięta z opowiadania Howarda P. Lovecrafta „Przypadek
Charlesa Dextera Warda”. Vincent Price zagrał tu podwójną rolę:
właściciela pałacu żyjącego w dwóch różnych okresach.
Oskarżony o stosowanie czarnej magii Joseph Curwen zostaje spalony
żywcem przez mieszkańców Arkham. Zanim wyda ostatnie tchnienie
rzuci klątwę na sprawców linczu. Klątwa wypełnia się po upływie
stu lat, gdy do Arkham przybywa jego potomek Charles Dexter Ward wraz
z piękną i kochającą żoną.
Jest to poniekąd pierwowzór
„Lśnienia” - główny bohater popada w obłęd pod wpływem
mrocznej tajemnicy z przeszłości. Wpatrując się w wiekowy obraz
doprowadza do tego, że duch jego przodka przejmuje nad nim kontrolę.
Szaleniec wchodzi w skórę dżentelmena, co z niepokojem obserwuje
żona (ostatnia rola Debry Paget, która w wieku 30 lat przeszła na
spoczynek). Floyd Crosby (autor zdjęć) i Daniel Haller (projektant
scenografii) zadbali o odpowiednią oprawę wizualną, zaś Vincent
Price wykorzystał scenariusz do wykreowania postaci dżentelmena,
który stopniowo odkrywa swoją mroczną naturę, tkwiącą
prawdopodobnie w każdym człowieku. Szkoda wielka, że nigdy nie
zagrał duetu Jekyll & Hyde, sprawdziłby się w nim doskonale.
Ale tutaj miał ciekawsze wyzwanie, bo nie musiał zmieniać się
fizycznie. Tylko jego psychika ulegała metamorfozie, zło chciało
przejąć kontrolę nad ciałem. Chodziło o to, by widz nie miał
pewności, która osobowość tkwi w ciele Warda. Chodziło też o
to, by Price mógł pobawić się dwoistością postaci.
Waldo Trumbull - „The Comedy of Terrors” (1963)
Ta parodia horroru to nie lada gratka dla
miłośników kina. Efekt połączenia sił Jacquesa Tourneura
(„Ludzie koty”, „Noc demona”), Richarda Mathesona („I am
Legend”, „The Shrinking Man”) i kultowych aktorów: Vincenta
Price'a, Petera Lorre'a, Borisa Karloffa i Basila Rathbone'a, którzy
już przed II wojną światową bawili publiczność. Trzech z nich
zagrało wspólnie w szekspirowskim dramacie „Tower of London”
(1939). Trzech z nich wystąpiło w fantastyczno-komediowym „Kruku”
(1963), firmowanym nazwiskami Corman/Matheson/Poe. W komedii
Tourneura sztuka wysoka (cytaty z Szekspira) kontrastuje z
odniesieniami do popkultury (amerykańskie kino grozy z lat 30).
Rathbone, który był wybitnym aktorem teatralnym zrobił tu z
„Makbeta” parodię. I podobnie jak Price połączył szelmostwo z
komizmem, kradnąc kilka scen dla siebie. Autor scenariusza, miksując
elementy kina grozy, pastiszu i tragikomedii, zespalając gotyk z
wisielczym humorem, sprzyjał temu, by bawić się rolą, szarżować,
stosować różne kombinacje.
Mimo klimatu absurdalnej farsy
udało się co nieco przemycić z klasycznego horroru gotyckiego, w
czym duża zasługa operatora Floyda Crosby'ego i scenografa Daniela
Hallera. Sporej dawki humoru dostarcza Joyce Jameson w roli
rozśpiewanej gospodyni. Atrakcją jest również występ rudej
pręgowanej kotki - laureatki dwóch nagród Patsy (zwierzęcych
Oscarów), m.in. za rolę
w „Śniadaniu u Tiffany'ego”. W tym niepozornym, zapomnianym
filmie, można znaleźć wiele zalet, ale najważniejszą jest bez
wątpienia udział Vincenta Price'a, który jest tu wspaniale
ironiczny, uroczo podły i szalenie zabawny. Postać zapijaczonego i
pechowego współwłaściciela zakładu pogrzebowego potraktował
jako okazję do niczym nieskrępowanej zabawy jakiej odmawiali mu
twórcy poważniejszych w tonie filmów grozy. „Gdzie
podziała się moralność na tym świecie” -
grzmi na wskroś przeżarty złem Waldo Trumbull, trafnie
podsumowując tę całą maskaradę jako przedstawioną w krzywym
zwierciadle absurdalną rzeczywistość pełną zła, egoizmu i
hipokryzji.
SIMPLY
Simon Cordier - „Diary of a Madman” (1963)
Już po pierwszych sukcesach u
Rogera Cormana, Vincent Price wychodzi na pozycję swoistego
Humphreya Bogarta horroru gotyckiego. Podobnie, jak Bogey, Vinnie
ustalił w danym gatunku typ bohatera wielobarwnego i zarazem bardzo
jednorodnego wewnętrznie. Na gruncie filmowej grozy,
stanowiącego analogiczną do bogartowskich postaci trzecią siłę,
miedzy „policją” (Peter Cushing) a „przestępczością”
(Christopher Lee): romantycznego mizantropa, przykutego przez fatum
do psychobójczego miejsca, gdzie przenikają się światy. Kogoś,
kto wzbudza grozę równie mocno, co sam ją odczuwa. W „Diary of a
Madman” Reginalda le Borga, zasmakuje zwłaszcza tego drugiego. Za
podstawę scenariusza posłużyło, nietypowe w dorobku naturalisty
Guy de Maupassanta, opowiadanie „Horla” - czarny diament
XIX-wiecznej weird fiction,
które sam H.P. Lovecraft podał za przykład prozy najbardziej go
inspirującej, obok nowelistyki Machena i Blackwooda.
Sędzia Simon Cordier, zamożny
paryski burżuj, wdowiec i rzeźbiarz amator, zostaje opętany przez
niewidzialną - choć materialną - istotę, o wybitnie diabolicznej
proweniencji. Horla (tak się bowiem przedstawia) ma tylko jeden cel
- zniszczyć człowieczeństwo Cordiera, paraliżując wpierw jego
wolę a następnie czyniąc go własnym Mr. Hyde'em, dokonującym
zbrodni sterowanych niewidzialną ręką demona. Co znamienne, Horla
każe mu unicestwić osoby kochane, zdolne wnieść prawdziwe życie
w pustą egzystencję Cordiera.
Przy mikroskopijnym budżecie,
teatralno-telewizyjnym, zerowym stylu i efektach specjalnych niczym
do przygód flegmatycznego poltergeista, cały ciężar utrzymania
powagi opowieści spoczął na barkach Price'a. Rola Cordiera
wytrzymuje porównanie z najlepszymi występami u Cormana. Price nie
tylko oddał skalę emocji targających urodzonym racjonalistą w
obliczu faktu, iż zło, to byt osobowy; przekazał też
zaakcentowaną u Maupassanta trwogę uświadomienia sobie limitu
zdolności pojmowania otaczającego świata. A gdy w czarnym płaszczu
i kapeluszu ruszy z nożem ku nocnym zaułkom na spotkanie samotnych
kobiet, da kinu stylistyczny prototyp, do którego w rok później
Mario Bava dokompletuje tylko maskę i rękawiczki.
Matthew Hopkins - „Witchfinder General” (1968)
Rok 1645, ważą się losy angielskiej wojny
domowej. Cromwellowska New Model
Army szykuje się do walnej bitwy z
siłami Karola Stuarta a Generalny Łowca Czarownic Matthew Hopkins
sieje postrach po wsiach wschodniej Anglii. Robota nomen omen pali mu
się w dłoniach, lecz nie dlatego, że wokół roi się od wiedźm i
nekromantów. Wszędzie znajdą się chętni, by oskarżyć o pakt z
diabłem budzącego zazdrość sąsiada, czy załatwić tym sposobem
prywatne porachunki, na co nie skąpią grosza słono liczącemu
sobie Hopkinsowi. A on nigdy nie weryfikuje donosów gminu, stosując
zasadę prokuratora Wyszyńskiego: „dajcie człowieka, a paragraf
się znajdzie”. Obraz tak szokował niewyobrażalnym na tamten czas
okrucieństwem wielu scen i ogólną atmosferą beznadziei i
zdeprawowania, że wersja na rynek brytyjski została zbójecko
poskracana. Ale doceniono też jego pionierskie walory. ”Ten film
wprowadził brytyjskie kino grozy w wiek dojrzałości” - nie
bez racji pisał jeden z krytyków. Skonwencjonalizowany w latach
60-tych horror kostiumowy odarto tu z obowiązkowego „gotycyzmu”,
zastąpionego bezlitośnie sportretowanym darwinizmem
społecznych enklaw, egzystujących na obrzeżach toczącej się
wojny - podobnie, jak w „Onibabie” Kaneto Shindo, czy późniejszym
„The Beguiled” Dona Siegela (notabene ulubionego reżysera
Michaela Reevesa). „Witchfinder General” zapoczątkował
krótkotrwały, ale szalenie interesujący podgatunek w angielskiej
ekranowej grozie, tzw. folk horror;
głównie kostiumowy, eksploatujący wątki rodzimowiercze, pogańskie
i okultystyczne. Najczęściej w starciu z oficjalnymi doktrynami i
religią, co miewało charakter przetworzenia aktualnych treści
kontrkulturowych (m.in.
„Wicker Man”, „Blood on the Satan's Claw”, poniekąd też
„Devils”). W ten nurt idealnie wpasowuje się rewelacyjna
„Tragedia Makbeta” Romana Polańskiego.
Angaż Vincenta Price'a do
roli Hopkinsa był pomysłem ludzi z American International Pictures
(koproducenta i amerykańskiego dystrybutora filmu), gdyż zamierzano
sprzedać tam „Witchfindera...”, jako odcięty kupon od serii
cormanowskiej. Stąd też „na Amerykę” otrzymał on tytuł
„Conqueror Worm”, od wiersza Edgara Allana Poe; bez związku
z jego treścią, lecz idealnie chwytający klimat i wymowę filmu.
Reżyser Michael Reeves chciał mieć w głównej roli Donalda
Pleasence'a i z początku był wściekły z powodu narzuconej mu
zmiany w obsadzie. Przede wszystkim zupełnie nie odpowiadał mu
sposób gry Price'a, który próbował przeciągnąć tu swoją
manierę z filmów Cormana. 25-letni Reeves nie stchórzył w obliczu
żywej legendy i regularnie opieprzał aktora, za grę nie po swojej
myśli. W pewnym momencie i Price się wkurzył:
- Młody człowieku, ja
zagrałem w życiu w 84 filmach, a można wiedzieć ile ty zrobiłeś?
- Trzy, ale dobre.
To ostatnie wprawdzie nie jest
do końca zgodne z prawdą, ale tupet Reevesa nie wynikał z
arogancji, lecz był oznaką charakteru i twórczej samoświadomości.
Tym bardziej, że miał rację. Egzaltowane i momentami sztuczne
aktorstwo Price'a dobrze komponowało się z umownym, wykreowanym
przez Cormana mikrokosmosem Edgara Poe, ale tu nie miało żadnego
sensu. Panowie szybko doszli do porozumienia, czego dowodem jest
przerażająca w swej oschłości postać Matthew Hopkinsa – tak
ani wcześniej ani później Price nigdy nie zagrał. Jego
witchfinder
jest emocjonalnie płaski, jak wieko trumny, z niezmiennym
spojrzeniem martwych oczu, skrzeczącym na jednej nucie głosem i
ekstensywnym okrucieństwem stosowanym jakby bez cienia adrenaliny (w
przeciwieństwie do swego pomagiera od tortur, który upaja się tą
robotą i na swój zwyrolski sposób potrafi cieszyć się życiem).
Hopkins budzi respekt surowym wejrzeniem i władzą, którą daje
profesja, lecz nie ma w nim ani dramatu, ani też metafizyki Zła.
Jest wewnętrznie pustą pałubą i to chyba wydaje się w nim
najpotworniejsze. Vincent Price stworzył barokowego Eichmanna.
Michael Reeves wygrał :D
OdpowiedzUsuńMasz go po lewej na zdjęciu z planu. Ciekawa i wyjątkowo tragiczna postać . Bardzo zdolny, ale dotknięty potwornie silną depresją , która przy jego melancholijno-nihilistycznej psyche niemal sparaliżowała u niego wszelką aktywność, nie tylko filmową. Parokrotnie leczył się elektrowstrząsami , ale nic to nie dało. Uzależniony od wszelkiej maści prochów , które brał dosłownie na wszystko , bez leków nie był w stanie ani zasnąć, ani wstać z wyra. Zmarł z przedawkowania antydepresantów nie cały rok po zrobieniu ,, Witchfindera'' - ogólnie nie ma zgody, czy był to przypadek czy samobójstwo , ale najpewniej to pierwsze. O powadze jego choroby świadczy choćby to, że facet był w tym czasie totalnie spełnioną zawodowo wschodzącą gwiazdą popkultury ; , Witchfinder'' okazał się niesamowitym sukcesem artystycznym i box office'owym, media uwielbiały Reevesa kreując go na wielką nadzieje kina angielskiego ( nie tylko horroru ). Był przystojnym, młodym facetem z nieograniczonymi , twórczymi perspektywami. Warto obadać też jego ,, Sorcerers''1967
OdpowiedzUsuńDzięki za ten komentarz!
UsuńMoim zdaniem ta sytuacja wcale nie świadczy o tym, że Price nie miał racji. Chciał zagrać po swojemu nie dlatego by pokazać kto tu rządzi, ale po to by ułatwić pracę reżyserowi, aby Reeves mógł skupić się na stronie formalnej. Gdyby naprawdę nie wierzył w jego umiejętności to by pewnie zażądał od producentów zmiany na stanowisku reżysera (tak jak postąpił Richard Widmark przy "Śmierci rewolwerowca"). W końcu był żywą legendą i na pewno by go posłuchano. Jednak Price poszedł na kompromis i z pewnością nie mniej przyczynił się do sukcesu niż Michael Reeves. Gdyby zatrudniono Donalda Pleasence'a to na pewno zagrałby inaczej i odbiór postaci byłby inny.
OdpowiedzUsuńPrice nie miał aż tak mocnej pozycji , żeby mógł dyktować warunki typu zmiana reżysera. Tym bardziej przy produkcji na wyjeździe, gdzie oprócz AIP , produkcję nadzorowali przedstawiciele angielskiego Tigona. Po drugie o charakterze roli w pierwszej kolejności decyduje reżyser , nie aktor. Price nie poszedł na kompromis, tylko po prostu zrezygnował ze swojej koncepcji , grając tak, jak oczekiwał Reeves. Co w końcu tak doświadczonemu aktorowi żadnych trudności nie sprawiło , bo jakim prawem. Po premierze filmu Price wysłał Reevesowi list z podziękowaniem za wspólną pracę , gdzie bardzo chwalił jego profesjonalizm i przyznawał, że Reeves miał trafną wizje od początku. Filmem był zachwycony.
OdpowiedzUsuńMoże nie miał aż tak mocnej pozycji, ale jego oponentem był 25-latek. W dodatku z silną depresją. Jeśli nie był kuzynem producenta to mógł szybko wylecieć z planu, mimo iż był współautorem scenariusza. Poza tym, z powyższego wpisu wynika, że ulubieńcem mediów został dopiero po "Witchfinderze"; "Sorcerers" takiej chwały mu nie przyniósł.
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno - czy pisząc "To ostatnie nie jest do końca zgodne z prawdą" miałeś na myśli, że nie wszystkie trzy filmy Reevesa są dobre? Pytam, bo akurat jego film z Barbarą Steele ma słabe oceny.
Ty chyba myślisz, że zwolnić reżysera w trakcie realizacji to taki pikuś, jak wyjebać kogoś z Maca albo z Biedronki. Reżysera chronią prawa związkowe, arbitraż gildii i pewnie jeszcze parę innych zabezpieczeń. No i zawsze się to wiąże z z kosztami .Jeżeli już, pozostaje to w gestii producenta i bardzo rzadko jest stosowane. Vincent nie był ani współproducentem ani mega gwiazdą z top-czołówki oglądalności ( jak Douglas przy ,, Spartakusie '', czy Eastwood przy ,, Josey'u Walesie'' ) i nie miał takiej władzy. Stosunek sił : główny aktor-reżyser też był w tym wypadku bez porównania korzystniejszy dla tego drugiego , niż przy ,, Death of the Gunfighter ; Robert Totten był zwykłym , telewizyjnym wyrobnikiem bez nazwiska, a do tego produkcja koszmarnie się rozwlekła w czasie z powodu tych konfliktów. A tu wszystko szło , jak należy, poza tym tym udział AIP był bardziej finansowy niż wykonawczy . Angole obstawili cały staff produkcyjny i obsadowy + miejscówki, pre-produkcję, etc. , a kompania Tigon była równoprawną ( jak nie ważniejszą ) stroną w tym układzie, a nie jakimś podwykonawcą. I na pewno nie daliby swojego człowieka odstrzelić z byle powodu ( brytyjska solidarność też ma tu znaczenie ) - groziłoby to masą dodatkowych problemów . Reeves od A do Z wiedział , czego chce, miał zwartą i sprecyzowaną wizję filmu , co gwarantowało sprawną i płynną realizację , bez przestojów, czy przekraczania budżetu . Nie było żadnej gwarancji, że ewentualny zastępca w równym stopniu wszystko ogarnie i nie pociągnie tego w rejony niezbornej kichy , której nawet Price grający Roderickiem Usherem nie zdoła uratować :D
OdpowiedzUsuńDepresja to choroba, atakująca cyklicznie, a nie słabość charakteru . Reeves wtedy był w dobrej psychicznej i mimo młodego wieku miał jaja , czego dowodem właśnie konfilikt z Price'm. W 2010 r . angielska radiowa czwórka wypuściła komediowe słuchowisko o ich sporach na planie.
Tak, ,, She Beast'' to słabiutki thrash , to miałem na myśli. Reeves wyłożył na to większość kasy z własnej kieszeni . Parę kluczowych scen kompletnie nie wyszło, ale z powodów finansowo-czasowych nie było możliwości zrobienia dubli, więc zdecydowano się je zostawić , jakie są - też, żeby ,, nabić '' więcej czasu filmowego , bo całość trwa nie całe 80 minut.
,, Sorcerers'' miał dobre przyjęcie i pewną famę już zdążył Reevesowi napędzić. Rzecz oparta na znakomitym pomyśle , choć niski budżet ograniczył wyzyskanie tkwiących w nim możliwości. I właśnie takie filmy powinni teraz rimejkować , a nie wpierdalać się w ,, Solange..' czy ,, Witchfindera..''.
Tak myślę, bo już nieraz słyszałem, że zwolniono reżysera, bo komuś nie podobała się jego koncepcja. W Stanach chyba częściej to się zdarzało, w Europie reżyser miał większą swobodę. Jestem skłonny uwierzyć w to, że dzięki charakterowi i charyzmie Reeves przekonał producentów do swojej wizji, ale z drugiej strony - kompania Tigon od 1967 roku zaczynała działalność i raczej zależało jej na dobrych relacjach z bardziej doświadczonym partnerem (w tym przypadku AIP). Próbujesz mnie przekonać, że Reeves (który w momencie realizacji miał 24 lata) miał bardzo silną pozycję, mimo iż wcześniej nakręcił jeden słaby film i jeden w miarę dobry (nie miał wtedy trzech filmów, bo "Witchfinder" jeszcze nie powstał :D).
OdpowiedzUsuńZ tymi ,, trzema filmami'' to jest cytat , tak właśnie Reeves odpowiedział Price'owi - nie, że ja próbuję do czegoś przekonać.
OdpowiedzUsuńI też nie o to idzie, jak silną pozycję miał wtedy Reeves tylko staram Ci się wytłumaczyć, że wylanie reżysera w trakcie zdjęć ( bez względu na jego status w branży) jest dużym ryzykiem i producent decyduje się na taki krok w ostateczności , albo gdy posiada nieograniczoną władzę. To drugie tu nie zachodziło, trudno też nazwać ostatecznością spór reżysera z mocnym planem całości z aktorem nie mającym przecież jakiejś nadzwyczajnej marki w mainstreamie - Vincent był gwiazdą raczej grindhouse'ów i kin samochodowych. Zresztą w miarę szybko się dogadali. Pewnie i częściej do takich zwolnień dochodziło w starym hollywoodzie , gdzie studia miały władzę absolutną.