Lato. Pora wymarzonych urlopów i nieznośnych upałów. Dni są długie i gorące, noce krótkie, lecz duszne, a mózg gotuje się tak, że trudno zebrać i poukładać myśli. Bezchmurne niebo często nawiedzają burzowe chmury, słychać złowieszcze grzmoty, deszcz leje jak z cebra. W relacjach między ludźmi jest podobnie - niezakłócany przez długi czas względny spokój może gwałtownie zmienić się we wściekłość i wrzask. Na gorąco-burzową porę roku przygotowałem (z dwojgiem gustopodobnych znajomych) zestawienie filmów zaliczanych do nurtów
Southern Gothic lub Hixploitation.
Nurt wywodzi się z amerykańskiej literatury. Nie byłoby go bez takich autorów jak William Faulkner, Flannery O'Connor, Carson McCullers, Tennessee Williams. Spalone słońcem i zroszone krwią czarnych niewolników plantacje Południa są doskonałą scenerią dla opowieści o ludziach zdziczałych i wypalonych, o bigotach i dewiantach. Bagna Luizjany, równiny Teksasu czy też posiadłości w Missisipi to miejscówki z bogatą historią zamieszkiwane przez ludzi przywiązanych do tradycji, nieakceptujących zmian, a także przez biednych farmerów, ksenofobiczną „białą hołotę” (white trash, rednecks, hicks). Z ogromną nieufnością traktują gości, szczególnie tych pochodzących z Północy Stanów Zjednoczonych. I ta atmosfera nieufności wyczuwalna jest w najsłynniejszych filmach nurtu.
W uporaniu się z tematem pomogli mi Dorota Jędrzejewska (Superchrupka) i Simply (The Blog That Screamed). Zestawienie obejmuje 6 filmów z akcją osadzoną w rejonie zwanym potocznie Dixie. Jest więc także położona na środkowym wschodzie Wirginia Zachodnia, bo Southern Gothic to nie tylko konkretny rewir, ale też pewna mentalność.
* * *
MARIUSZ CZERNIC
The Long Hot Summer (1958), reż. Martin Ritt
Długi, gorący film na motywach dzieł Williama Faulknera: opowiadań „Spotted Horses” i „Barn
Burning” oraz powieści „The Hamlet” („Zaścianek”). Do miasteczka
rządzonego twardą ręką przez potężnego Willa Varnera przybywa młody i
tajemniczy Ben Quick. Szybko zdobywa szacunek wpływowego przedsiębiorcy,
który zaczyna go traktować niemal jak syna. Słońce praży coraz mocniej,
a nad bohaterami wisi fatum, zasugerowane już w prologu. Bena Quicka
oskarżono niegdyś o podpalenie, ale z powodu braku dowodów nie zamknięto
w więzieniu, lecz wygnano z miasta. Fama podpalacza ciągnie się za nim
przez całą drogę, a szorstki sposób bycia, spryt i wyrachowanie
sprawiają, że trudno go poskromić tak jak narowistego konia.
Pierwsze
co stawia ten film wśród
mistrzowskich dokonań amerykańskiej kinematografii to obsada. Paul
Newman za swoją kreację otrzymał nagrodę aktorską w Cannes. W
pobrudzonej, mokrej od potu koszuli oraz w czystym garniturze i pod
krawatem prezentuje aktorstwo w stylu Marlona Brando, kreując podobną
postać cynicznego buntownika, dyskretnie sugerując cierpienie. Wielki
(dosłownie
i w przenośni) jest Orson Welles (co ciekawe, dzięki podobnej
patriarchalnej roli Oscarem wyróżniono wtedy Burla Ivesa). Klasycznie
zaprezentowano kontrast między dwoma młodymi kobietami: szaloną,
dziecinną i frywolną Lee Remick (świeżo po ukończeniu Actors Studio)
oraz zrównoważoną, kontrolującą emocje Joanne Woodward, która swoją
osobowością zachwyciła przede wszystkim Paula Newmana (porzucił on dla
niej swoją żonę, z którą miał troje dzieci). Pamiętną kreację stworzył
Anthony Franciosa, będący wówczas wschodzącą gwiazdą kina (w 1957
otrzymał nagrodę aktorską na festiwalu w Wenecji).
Film Martina Ritta ma w sobie humor, a bohaterowie są pełni życia. Jednak postać Bena Quicka jest jak iskra, która potrafi wzniecić pożar. Choć na ekranie dzieje się niewiele, pod skórą jest ogień, z początku niewielki, ale z każdą minutą niebezpieczeństwo rośnie. „Długie, gorące lato” to film szczery, bezpośredni, zmysłowy, opowiadający w barwny sposób o relacjach między ludźmi, między pokoleniami i osobami różnej płci. Bardzo zróżnicowane osobowości na jednym podwórku zwiastują burzliwy konflikt, ale konflikty, szczególnie te rodzinne, przeważnie prowadzą do pojednania i przewartościowania swoich uczuć i przekonań. Tak jest i tutaj. Gotyk ustępuje miejsca opowieści o południowej obyczajowości, rodzinnych korelacjach, uczuciowych zawirowaniach. Przedstawione jest to subtelnie, jak przystało na klasyczny hollywoodzki melodramatyzm.
Film Martina Ritta ma w sobie humor, a bohaterowie są pełni życia. Jednak postać Bena Quicka jest jak iskra, która potrafi wzniecić pożar. Choć na ekranie dzieje się niewiele, pod skórą jest ogień, z początku niewielki, ale z każdą minutą niebezpieczeństwo rośnie. „Długie, gorące lato” to film szczery, bezpośredni, zmysłowy, opowiadający w barwny sposób o relacjach między ludźmi, między pokoleniami i osobami różnej płci. Bardzo zróżnicowane osobowości na jednym podwórku zwiastują burzliwy konflikt, ale konflikty, szczególnie te rodzinne, przeważnie prowadzą do pojednania i przewartościowania swoich uczuć i przekonań. Tak jest i tutaj. Gotyk ustępuje miejsca opowieści o południowej obyczajowości, rodzinnych korelacjach, uczuciowych zawirowaniach. Przedstawione jest to subtelnie, jak przystało na klasyczny hollywoodzki melodramatyzm.
The Beguiled (1971), reż. Don Siegel
W roku 1971 nastąpił przełom w karierach Dona Siegela i Clinta
Eastwooda. Wtedy powstał „Brudny Harry”, który błyskawicznie stał się
filmowym klasykiem. Wynoszenie tego filmu na wyżyny sprawiło, że w
otchłań stoczył się „Oszukany”, w którym Eastwood mógł pokazać inne
oblicze. Akcja rozgrywa się w trakcie wojny secesyjnej. Ranny żołnierz
Unii John MacBurney trafia do szkoły dla dziewcząt, gdzie wywołuje
totalny zamęt. Nie bez znaczenia jest miejsce akcji - Południe Ameryki
dla Jankesa to bardzo niebezpieczny teren. Szkoła pełna młodych
dziewcząt staje się dla żołnierza schronieniem przed wojenną wrzawą. Ale
to wcale nie oznacza, że jest tu spokojnie i bezpiecznie. Wojna jest
domeną mężczyzn, ale kobiety i niedojrzałe uczennice też potrafią
zranić. Zazdrość i pożądanie w tak niespokojnych czasach eskalują,
prowadzą do tego, że trudno odróżnić wroga od sojusznika, dobro od zła.
Już
od pierwszej sceny, która nadaje ton całej opowieści, Siegel
konsekwentnie buduje ponurą opowieść o Amerykańskim Południu jako
urojonej oazie spokoju, przystani na pozór cichej i bezpiecznej, a w
rzeczywistości budzącej grozę, wstręt i niepokój. Pełno tu napięcia,
zarówno typowego dla thrillera (w scenach, w których bohaterowie są o
krok od zdemaskowania przez żołnierzy), jak i seksualnego (facet
otoczony jest kobietami w różnym wieku, a najmłodsza ma bodajże 12 lat).
Znakomite są kobiece kreacje aktorskie. Doskonałym wyczuciem wykazała
się szczególnie Geraldine Page, aktorka dziś już niezbyt znana, ale bez
wątpienia wybitna. Zdobyła szereg nagród, zaś Oscara otrzymała po ośmiu
nominacjach. W roli Marty Farnsworth, dyrektorki szkoły, jest bezbłędna.
Idealnie dwulicowa: sympatyczna i lodowata, cechująca się nauczycielską
dobroczynnością i nieprzyjemnym dyrektorskim formalizmem.
Dzięki tej produkcji Clint Eastwood dorzucił do swojego aktorstwa nowe środki wyrazu, stworzył kreację dojrzałą, daleką od schematyczności ról z westernów i filmów sensacyjnych. Ale ci którzy znali go osobiście wiedzą, że prywatnie pożerał damskie serca, więc ta rola była idealnie skrojona pod niego. Film jest zaś idealnie skrojony pod nową, kontestacyjną publiczność, domagającą się śmielszych obyczajowo obrazów, opozycyjnych wobec klasycznych pozycji z Hollywood. Przemiany, jakie miały miejsce na przełomie lat 60. i 70. otwierały drzwi rozszalałym filmowcom ceniącym twórczą swobodę, skłonnym do burzenia schematów i otwartym na nowe trendy. Siegel bawi się w prowokatora i skandalistę, próbując zmienić przyzwyczajenia widzów. Ten zwodniczy, bezwzględnie szyderczy i pozornie mizoginiczny dreszczowiec jest w istocie antywojenną satyrą. „The Beguiled” to przewrotny tytuł - do końca nie wiadomo kto kogo oszukuje, kto kogo uwodzi. Być może najważniejsze w kontekście całego artykułu jest to, że dostrzega się tu nie tylko opowieść o Amerykańskim Południu, lecz przede wszystkim autentyczny gothic horror.
Dzięki tej produkcji Clint Eastwood dorzucił do swojego aktorstwa nowe środki wyrazu, stworzył kreację dojrzałą, daleką od schematyczności ról z westernów i filmów sensacyjnych. Ale ci którzy znali go osobiście wiedzą, że prywatnie pożerał damskie serca, więc ta rola była idealnie skrojona pod niego. Film jest zaś idealnie skrojony pod nową, kontestacyjną publiczność, domagającą się śmielszych obyczajowo obrazów, opozycyjnych wobec klasycznych pozycji z Hollywood. Przemiany, jakie miały miejsce na przełomie lat 60. i 70. otwierały drzwi rozszalałym filmowcom ceniącym twórczą swobodę, skłonnym do burzenia schematów i otwartym na nowe trendy. Siegel bawi się w prowokatora i skandalistę, próbując zmienić przyzwyczajenia widzów. Ten zwodniczy, bezwzględnie szyderczy i pozornie mizoginiczny dreszczowiec jest w istocie antywojenną satyrą. „The Beguiled” to przewrotny tytuł - do końca nie wiadomo kto kogo oszukuje, kto kogo uwodzi. Być może najważniejsze w kontekście całego artykułu jest to, że dostrzega się tu nie tylko opowieść o Amerykańskim Południu, lecz przede wszystkim autentyczny gothic horror.
Frailty (2001), reż. Bill Paxton
Wyobraźcie
sobie, że prowadzicie śledztwo w sprawie okrutnych zbrodni.
Nie macie podejrzanych, nie macie tropów, które choć na krok
przybliżyłyby was do rozwiązania zagadki. I wtedy zjawia się facet,
który mówi, że wie kto jest zabójcą. Daje gotową odpowiedź i
uwiarygadnia ją za pomocą historii swojego życia. Słuchacz poznaje
nadzwyczajną i ponurą historię o człowieku, który rzekomo otrzymał od
Boga misję niszczenia demonów w ludzkiej skórze. Podejrzewamy chorobę
psychiczną wywołaną samotnością (śmiercią żony), codzienną rutyną (praca
i dzieci) lub dogmatyzmem
religijnym. Szczególnie dojmujące jest to, że w misjach oszalałego
ojca uczestniczą jego nieletni synowie. Kojarzące się z dzieciństwem
rozarium dla nich jest cmentarzem.
Wykorzystując
swoje doświadczenia zdobyte na planach filmowych u rozmaitych reżyserów
Bill Paxton postanowił sam stanąć za kamerą. I miał w sobie tę bożą
iskrę, by doprowadzić do końca cały projekt i się przy tym nie sparzyć.
„Frailty” (polski tytuł „Ręka Boga”) to jego pełnometrażowy
profesjonalny debiut reżyserski. Bez wątpienia bardzo udane dzieło
wpisujące się w nurt southern gothic i zawierające elementy
thrillera psychologicznego. Do produkcji Paxton zaangażował aktorów
mówiących z południowym akcentem, urodzonych w Teksasie, czyli siebie
oraz Matthew McConaugheya i Powersa Boothe.
Nie sposób wyrzucić tego obrazu z pamięci. To nastrojowy, trzymający za gardło film o świecie pełnym demonów i dzieciństwie kształtowanym przez nawiedzonego ojca. Weź siekierę i rękawice, znajdź sobie demona i spełniaj boskie posłannictwo! Trochę to absurdalne, lecz zrobione tak, że śmiech uwiera w gardle, a na twarzy maluje się nerwowość i dyskomfort. Patologia rodzi się na uboczu, w samotności, ale rozwijać się może wszędzie. Paxton nie ma pokaźnego dorobku jako reżyser. Może słusznie, bo aktorem jest lepszym. Jednak „Frailty” (dosł. skaza, rysa, ułomność) to znakomity thriller. Z każdą minutą nerwy kotłują coraz mocniej, a poziom suspensu nie obniża się ani na jotę. Reżyser wprawną ręką poprowadził aktorów, zarówno dorosłych jak i dziecięcych. Sprawił, że scenariusz rodowitego Teksańczyka Brenta Hanleya nabrał na ekranie odpowiednich barw.
Nie sposób wyrzucić tego obrazu z pamięci. To nastrojowy, trzymający za gardło film o świecie pełnym demonów i dzieciństwie kształtowanym przez nawiedzonego ojca. Weź siekierę i rękawice, znajdź sobie demona i spełniaj boskie posłannictwo! Trochę to absurdalne, lecz zrobione tak, że śmiech uwiera w gardle, a na twarzy maluje się nerwowość i dyskomfort. Patologia rodzi się na uboczu, w samotności, ale rozwijać się może wszędzie. Paxton nie ma pokaźnego dorobku jako reżyser. Może słusznie, bo aktorem jest lepszym. Jednak „Frailty” (dosł. skaza, rysa, ułomność) to znakomity thriller. Z każdą minutą nerwy kotłują coraz mocniej, a poziom suspensu nie obniża się ani na jotę. Reżyser wprawną ręką poprowadził aktorów, zarówno dorosłych jak i dziecięcych. Sprawił, że scenariusz rodowitego Teksańczyka Brenta Hanleya nabrał na ekranie odpowiednich barw.
* * *
DOROTA JĘDRZEJEWSKA
Baby Doll (1956), reż. Elia Kazan
Nic dziwnego, że po premierze „Laleczki” rozpętała się
burza. Film wyklęto, potępiono i oskarżano o amoralność, a on, jak na
złość, zdobył ogromną popularność. Elia Kazan nie wstrzymał ręki. Na
spółkę z Tennessee Williamsem stworzył dzieło bezczelne, kipiące od
dziewczęcego erotyzmu i rozkosznie niegrzecznych aluzji. Na ekranie
zobaczymy ledwie jeden pocałunek, ale będziemy się rumienić przez co
najmniej pół seansu.
Bohaterką „Laleczki” jest tak samo słodka, jak
humorzasta lolitka (w tej roli Carroll Baker, tutaj łudząco podobna do
Jennifer Jason Leigh), która lada moment skończy dwadzieścia lat. Data
urodzin jest znacząca, bo – według umowy zawartej między jej mężem, a
nieżyjącym już ojcem – po przekroczeniu tejże granicy wieku, małżeństwo
wreszcie może zostać skonsumowane. Dodajmy: ku niezadowoleniu
dziewczyny. Mąż to podejrzany, parszywy typ. Rasista i kombinator,
któremu ostatnio nie powodzi się w interesach. Interesy świetnie idą za
to jego konkurentowi – imigrantowi z Sycylii. Wyelegantowany amant
wkrótce stanie się trzecim ogniwem tego gwałtownego trójkąta.
Akcja
filmu rozgrywa się głównie w dziwacznym, niemal gotyckim domu bohaterki,
rozsypującym się i jakby opuszczonym, usytuowanym gdzieś w upalnej
krainie bawełny. To tutaj bohaterowie będą się wzajemnie ścierać –
kłócić, znieważać, przekomarzać, flirtować, wchodzić w kolejne gry, pozy
i role. Film wciąga widza w barwny kocioł, od absurdalnej komedii po
dramat pełną gębą, od namiętności po gniew. Przy czym cały ogrom emocji
buchających z ekranu Kazan trzyma w ryzach. Nie przekracza granicy,
doskonale go dyscyplinuje, wprawnie sterując zarówno uczuciami
bohaterów, jak widzów. Z premedytacją stawia nas w kolejnych
niezręcznych sytuacjach, które obserwujemy nieraz z uczuciem zmieszania,
ale też z niemałą satysfakcją.
Lone Star (1996), reż. John Sayles
No więc mamy kryminalną zagadkę. Co ważne: dotyczącą
odległej o 40 lat przeszłości. W tle amerykańsko-meksykańskie
pogranicze, pełny społecznych napięć i trudny pod względem
historyczno-kulturowym rejon. Mamy też poczciwego szeryfa, który
samotnie próbuje dotrzeć do dawno pogrzebanej w piachu prawdy. Prawdy
niełatwej, bo powiązanej z legendą jego ojca, lokalnego bohatera, ale w
świetle faktów – nie tak szlachetnego człowieka, jakim widzą go
mieszkańcy. John Sayles drąży głębiej. Jego film w pewnym momencie
urasta do rangi czegoś znacznie większego niż teksański kryminał. Wraz z
powoli rozwiązywaną zagadką każe swoim bohaterom zmierzyć się z własną
przeszłością, historią i dziedzictwem zapisanym w genach. Robi to jednak
tak subtelnie, że niemal niezauważalnie.
Zarówno prawda, niekoniecznie
wygodna, jak i emocje oraz namiętności bohaterów docierają do nas między
słowami i faktami – poprzez drobne gesty, subtelne kwestie, szczeliny
niespiesznie rozgrywanej fabuły. „Lone Star” to szlachetny film, zarówno
w realizacji, jak i w wymowie. Sayles doskonale i z elegancją
odwzorowuje klimat parnego, pełnego tajemnic miasteczka na granicy, w
całym jego multikulturowym kolorycie. Jednoznacznie staje po stronie
moralności i sprawiedliwości, udowadniając też, że w tych kwestiach
prawda zwykle nie jest czarno-biała. Piękny wątek miłosny i pełnokrwista
postać szeryfa (bezbłędna rola Chrisa Coopera), to kolejne wielkie
zalety tego znakomitego filmu.
* * *
SIMPLY
White Lightnin' (2009), reż. Dominic Murphy
Warto na wstępie zaznaczyć, że ten
film, będący jednym z najbardziej sugestywnych w historii kina
portretów rustykalnej, apallachijskiej społeczności, jest
fabularnym debiutem Anglika zajmującego się na co dzień produkcją
klipów reklamowych (a wcześniej autora dokumentów o Alejandro
Jodorowsky'm i historii kina grozy), nakręconym w większości w
Chorwacji; Globalna Wiocha Pictures release.
To nie jest kino dla wydelikaconych;
tak dbający o komfort psychiczny piątkowi obciągacze
hollywoodzkich, aktualnych premier, powinni trzymać swój popcorn
jak najdalej od „White Lightning”. Tu nie ma żadnego grania na
boisku konwencji, cierpienie i szaleństwo są prawdziwe,
powracający koszmar to jedyna jawa, a brudna jak ściera przemoc
wybucha i gaśnie z częstotliwością stroboskopu. Tutaj w ciemność
ludzką wchodzimy głęboko i bez asekuracji. Głównemu bohaterowi
nie tak łatwo jest sekundować, bo nawet on sam nie wie, do czego
potrafi się posunąć i to w ułamku sekundy. A co więcej, ma tego
świadomość. Polubiłem typa.
„White Lightning” to filmowa
pseudo-biografia obficie podlana sosem kina eksploatacji ze
wskazaniem na drug- i hicksploitation. Ten ostatni trend,
zapoczątkowany przesławnym „Deliverance” Johna Boormana,
uczynił swym bohaterem nader malowniczą postać, jaką jest
hillbilly; hardy i - mówiąc eufemistycznie - umiarkowanie
cywilizowany góral z Apallachów, gatunek drapieżny, występujący
w wyizolowanych, samowystarczalnych społecznościach.
Ksenofobiczny, nierzadko kazirodczy redneck o mózgu chlupoczącym w
odmętach bimbru, pitego w przemysłowych ilościach przy dźwiękach
bluegrass pod nieśmiertelną konfederacką flagą (Stars &
Bars). Śmierdzący acetonem sodomita z naładowaną bronią
zawsze pod ręką, z którym nie tyle nie warto zadzierać, co - jak
naucza kino hicksploitation, w najlepiej pojętym własnym
interesie - w ogóle na jego teren nie wchodzić. Prawdziwa sól
ziemi. Z reguły w tego typu filmach przyjmowano punkt widzenia
pechowych przybyszów z zewnątrz i ofiar zwierzęcej agresji
lokalsów, stąd tak paskudną prasę zrobiło im kino. Tym razem
dostajemy insiderską perspektywę „białych śmieci” z
hrabstwa Boone w Zachodniej Wirginii i mamy szansę pooglądać
otaczający świat ich oczami, lecz wcale lepiej to nie wygląda.
Bohater opowieści, Jesco White, to
postać prawdziwa, według wszelkich znaków jeszcze wśród żywych. Zwali go Outlaw Dancer. Zasłynął jako wirtuoz opartego na
stepowaniu apallachijskiego tańca regionalnego, którego mistrzem
był wcześniej jego ojciec. Nakręcono o nim kilka filmów
dokumentalnych, pojawił się też w teledysku do „Losera” Becka (nic dodać, nic ująć). Dominic Murphy postanowił jednak nie
trzymać się ściśle faktów, lecz, wykorzystując niektóre
epizody z przesranego żywota Jesco, opowiedzieć o atawistycznym
tasiemcu na dnie białej, amerykańskiej duszy, winie, karze i
samounicestwieniu. Niemniej, czas jego dojrzewania potraktowano tu
z grubsza zgodnie z prawdą.
Jesco zaczął ćpać w wieku 6 lat, a
jego ulubionym sztucznym rajem stała się benzyna (gł. w formie
paliwa do zapalniczek Zippo), którą inhalował się dzień w
dzień, dokonując ostatecznego rozwiązania na swoich szarych
komórkach. Większość dzieciństwa i nastoletniej młodości
spędził w poprawczaku i w specjalnym więzieniu dla psychicznie
chorych, gdzie, katowany przez towarzyszy niedoli, nauczył się
sztuki przetrwania. Mamy tu scenę, w której pobity, filigranowy
Jesco montuje ze szczoteczki do zębów i żyletki broń odwetu,
którą fachowo zrobi befsztyki tatarskie z twarzy swoich trzech
rosłych prześladowców. Po długoletniej chemoterapii częściowo
wyleczony Jesco (niesamowity Edward Hogg) wraca na stare śmieci i
tu zaczyna się jego kariera knajpianego mountain dancera i krótki
okres szczęścia. Miłosne spełnienie znajdzie w ramionach Cilli -
post balzacowskiej, zamężnej milf, która uwielbia „pójść w
długą” i pofiglować z młodymi, ostrymi chłopakami. W tej roli nieprawdopodobny comeback zalicza (uwaga!) Carrie Fisher,
idealnie odnajdując się w rejonach Moonshine Galaxy.
Wkrótce jednak demony uśpione w
zdewastowanym umyśle Jesco wyrwą się na swobodę, wciągając go
w ten rodzaj piekła, gdzie zło przywraca doraźnie
wewnętrzną harmonię, gdyż dobro i odsłonięcie się przyniosło
ból i udrękę. Jedną z najbardziej wstrząsających
scen w filmie jest moment, gdy Jesco chcąc bezwzględnie ukarać
wiarołomną Cillę wygra wewnętrzną walkę, kanalizując
gniew w okrutne samookaleczenie.
Ale to jeszcze nic. Jesco
popadnie w obsesję pomszczenia makabrycznej śmierci swego ojca
sprzed lat i wtedy dopiero ten mocny i surowy film wybuchnie prawdziwą orgią szaleństwa, niczym otwarta rana natarta
parującą gnojówką i obandażowana zardzewiałym drutem (będzie i
taki moment). Odwrotnie niż zwykle w horrorach makabra (rodem z dwóch pierwszych filmów Tobe'a Hoopera) imploduje w stężoną „gotycką” grozę. Finał przybierze
postać jakiegoś niewiarygodnego redneckiego „Lśnienia” w
pigułce.
Doskonale ujęte zostało środowisko
w jakim egzystują bohaterowie, tłumaczące aż nadto
straceńczy pęd Jesco ku zatraceniu. Uniwersum zamknięte,
letargiczne, wtórnie kanibalizujące coraz bardziej zdezelowany
sprzęt, jak i niespełnione marzenia o lepszym jutrze (służące
głównie za duchową przepitkę do codziennej bani), gdzie nawet
sflaczały zegar z obrazu Salvadora Dalí by stanął. White
lightning to w ogóle synonim bimbru - który pędzi tu każdy - i
skoro np. taki Texas ochrzczono Stanem Samotnej Gwiazdy stan West
Virginia mógłby przywdziać miano Stanu Samotnej Księżycówy.
Wraz z sąsiedzkim Kentucky tworzą kolebkę amerykańskiej
muzyki folkowej. W bogatym soundtracku do filmu poczesne miejsce
zajmuje country'owy evergreen „Cindy” znany z pamiętnej
sceny w „Rio Bravo”, a także z wykonania
super duetu Nick Cave - Johnny Cash.
W „Hollow Men” T.S. Eliota
czytamy: „pomiędzy zamiarem a czynem, żądzą a spełnieniem, możnością a istnieniem kładzie się cień”. „White Lightning” to film z akcją w tym cieniu.
* * *
Bardzo dobry wpis; nie znam tych filmów. Po tej recenzji chętnie je obejrzę :-) Pozdrawiam Angela
OdpowiedzUsuńWitam nową czytelniczkę. Ostatnio coraz mniej publikacji na blogu, ale staram się przynajmniej raz w miesiącu coś wrzucić :-)
UsuńPozdrawiam również.
Lubię ten nurt, ale chyba rozminęłam się z przedstawionymi tutaj filmami, bo widziałam raptem jeden tj. Długie, gorące lato. Ostatnio widziałam też (jak dla mnie) kwintesencję Southern Gothic "W zwierciadle złotego oka" (na podstawie powieści wspomnianej tu C. McCullers) i oprócz ciekawej formy, świetnych aktorów zostało mi samo rozczarowanie, bo tak rozlazłego i niespójnego filmu dawno nie widziałam. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMoże to "wina" autorki. Powieść McCullers "Serce to samotny myśliwy" nie przypadła Ci do gustu (oceniłaś na 5/10), więc i adaptacja jej powieści Cię rozczarowała. Ja nie czytałem tych książek, nie widziałem też ani adaptacji "W zwierciadle złotego oka" ani "Serce to samotny myśliwy". Ten drugi tytuł mógł się pojawić w powyższym zestawieniu, ale Dorota w ostatniej chwili zamieniła go na "Baby Doll". Pozdrawiam.
Usuń