Pages

Southern Gothic. 6 dróg na Południe


Lato. Pora wymarzonych urlopów i nieznośnych upałów. Dni są długie i gorące, noce krótkie, lecz duszne, a mózg gotuje się tak, że trudno zebrać i poukładać myśli. Bezchmurne niebo często nawiedzają burzowe chmury, słychać złowieszcze grzmoty, deszcz leje jak z cebra. W relacjach między ludźmi jest podobnie - niezakłócany przez długi czas względny spokój może gwałtownie zmienić się we wściekłość i wrzask. Na gorąco-burzową porę roku przygotowałem (z dwojgiem gustopodobnych znajomych) zestawienie filmów zaliczanych do nurtów Southern Gothic lub Hixploitation.

Nurt wywodzi się z amerykańskiej literatury. Nie byłoby go bez takich autorów jak William Faulkner, Flannery O'Connor, Carson McCullers, Tennessee Williams. Spalone słońcem i zroszone krwią czarnych niewolników plantacje Południa są doskonałą scenerią dla opowieści o ludziach zdziczałych i wypalonych, o bigotach i dewiantach. Bagna Luizjany, równiny Teksasu czy też posiadłości w Missisipi to miejscówki z bogatą historią zamieszkiwane przez ludzi przywiązanych do tradycji, nieakceptujących zmian, a także przez biednych farmerów, ksenofobiczną „białą hołotę” (white trash, rednecks, hicks). Z ogromną nieufnością traktują gości, szczególnie tych pochodzących z Północy Stanów Zjednoczonych. I ta atmosfera nieufności wyczuwalna jest w najsłynniejszych filmach nurtu.

W uporaniu się z tematem pomogli mi Dorota Jędrzejewska (Superchrupka) i Simply (The Blog That Screamed). Zestawienie obejmuje 6 filmów z akcją osadzoną w rejonie zwanym potocznie Dixie. Jest więc także położona na środkowym wschodzie Wirginia Zachodnia, bo Southern Gothic to nie tylko konkretny rewir, ale też pewna mentalność.

* * *

MARIUSZ CZERNIC

The Long Hot Summer (1958), reż. Martin Ritt


Długi, gorący film na motywach dzieł Williama Faulknera: opowiadań „Spotted Horses” i „Barn Burning” oraz powieści „The Hamlet” („Zaścianek”). Do miasteczka rządzonego twardą ręką przez potężnego Willa Varnera przybywa młody i tajemniczy Ben Quick. Szybko zdobywa szacunek wpływowego przedsiębiorcy, który zaczyna go traktować niemal jak syna. Słońce praży coraz mocniej, a nad bohaterami wisi fatum, zasugerowane już w prologu. Bena Quicka oskarżono niegdyś o podpalenie, ale z powodu braku dowodów nie zamknięto w więzieniu, lecz wygnano z miasta. Fama podpalacza ciągnie się za nim przez całą drogę, a szorstki sposób bycia, spryt i wyrachowanie sprawiają, że trudno go poskromić tak jak narowistego konia. 

Pierwsze co stawia ten film wśród mistrzowskich dokonań amerykańskiej kinematografii to obsada. Paul Newman za swoją kreację otrzymał nagrodę aktorską w Cannes. W pobrudzonej, mokrej od potu koszuli oraz w czystym garniturze i pod krawatem prezentuje aktorstwo w stylu Marlona Brando, kreując podobną postać cynicznego buntownika, dyskretnie sugerując cierpienie. Wielki (dosłownie i w przenośni) jest Orson Welles (co ciekawe, dzięki podobnej patriarchalnej roli Oscarem wyróżniono wtedy Burla Ivesa). Klasycznie zaprezentowano kontrast między dwoma młodymi kobietami: szaloną, dziecinną i frywolną Lee Remick (świeżo po ukończeniu Actors Studio) oraz zrównoważoną, kontrolującą emocje Joanne Woodward, która swoją osobowością zachwyciła przede wszystkim Paula Newmana (porzucił on dla niej swoją żonę, z którą miał troje dzieci). Pamiętną kreację stworzył Anthony Franciosa, będący wówczas wschodzącą gwiazdą kina (w 1957 otrzymał nagrodę aktorską na festiwalu w Wenecji).

Film Martina Ritta ma w sobie humor, a bohaterowie są pełni życia. Jednak postać Bena Quicka jest jak iskra, która potrafi wzniecić pożar. Choć na ekranie dzieje się niewiele, pod skórą jest ogień, z początku niewielki, ale z każdą minutą niebezpieczeństwo rośnie. „Długie, gorące lato” to film szczery, bezpośredni, zmysłowy, opowiadający w barwny sposób o relacjach między ludźmi, między pokoleniami i osobami różnej płci. Bardzo zróżnicowane osobowości na jednym podwórku zwiastują burzliwy konflikt, ale konflikty, szczególnie te rodzinne, przeważnie prowadzą do pojednania i przewartościowania swoich uczuć i przekonań. Tak jest i tutaj. Gotyk ustępuje miejsca opowieści o południowej obyczajowości, rodzinnych korelacjach, uczuciowych zawirowaniach. Przedstawione jest to subtelnie, jak przystało na klasyczny hollywoodzki melodramatyzm.

The Beguiled (1971), reż. Don Siegel


W roku 1971 nastąpił przełom w karierach Dona Siegela i Clinta Eastwooda. Wtedy powstał „Brudny Harry”, który błyskawicznie stał się filmowym klasykiem. Wynoszenie tego filmu na wyżyny sprawiło, że w otchłań stoczył się „Oszukany”, w którym Eastwood mógł pokazać inne oblicze. Akcja rozgrywa się w trakcie wojny secesyjnej. Ranny żołnierz Unii John MacBurney trafia do szkoły dla dziewcząt, gdzie wywołuje totalny zamęt. Nie bez znaczenia jest miejsce akcji - Południe Ameryki dla Jankesa to bardzo niebezpieczny teren. Szkoła pełna młodych dziewcząt staje się dla żołnierza schronieniem przed wojenną wrzawą. Ale to wcale nie oznacza, że jest tu spokojnie i bezpiecznie. Wojna jest domeną mężczyzn, ale kobiety i niedojrzałe uczennice też potrafią zranić. Zazdrość i pożądanie w tak niespokojnych czasach eskalują, prowadzą do tego, że trudno odróżnić wroga od sojusznika, dobro od zła.

Już od pierwszej sceny, która nadaje ton całej opowieści, Siegel konsekwentnie buduje ponurą opowieść o Amerykańskim Południu jako urojonej oazie spokoju, przystani na pozór cichej i bezpiecznej, a w rzeczywistości budzącej grozę, wstręt i niepokój. Pełno tu napięcia, zarówno typowego dla thrillera (w scenach, w których bohaterowie są o krok od zdemaskowania przez żołnierzy), jak i seksualnego (facet otoczony jest kobietami w różnym wieku, a najmłodsza ma bodajże 12 lat). Znakomite są kobiece kreacje aktorskie. Doskonałym wyczuciem wykazała się szczególnie Geraldine Page, aktorka dziś już niezbyt znana, ale bez wątpienia wybitna. Zdobyła szereg nagród, zaś Oscara otrzymała po ośmiu nominacjach. W roli Marty Farnsworth, dyrektorki szkoły, jest bezbłędna. Idealnie dwulicowa: sympatyczna i lodowata, cechująca się nauczycielską dobroczynnością i nieprzyjemnym dyrektorskim formalizmem.

Dzięki tej produkcji Clint Eastwood dorzucił do swojego aktorstwa nowe środki wyrazu, stworzył kreację dojrzałą, daleką od schematyczności ról z westernów i filmów sensacyjnych. Ale ci którzy znali go osobiście wiedzą, że prywatnie pożerał damskie serca, więc ta rola była idealnie skrojona pod niego. Film jest zaś idealnie skrojony pod nową, kontestacyjną publiczność, domagającą się śmielszych obyczajowo obrazów, opozycyjnych wobec klasycznych pozycji z Hollywood. Przemiany, jakie miały miejsce na przełomie lat 60. i 70. otwierały drzwi rozszalałym filmowcom ceniącym twórczą swobodę, skłonnym do burzenia schematów i otwartym na nowe trendy. Siegel bawi się w prowokatora i skandalistę, próbując zmienić przyzwyczajenia widzów. Ten zwodniczy, bezwzględnie szyderczy i pozornie mizoginiczny dreszczowiec jest w istocie antywojenną satyrą. „The Beguiled” to przewrotny tytuł - do końca nie wiadomo kto kogo oszukuje, kto kogo uwodzi. Być może najważniejsze w kontekście całego artykułu jest to, że dostrzega się tu nie tylko opowieść o Amerykańskim Południu, lecz przede wszystkim autentyczny gothic horror.

Frailty (2001), reż. Bill Paxton


Wyobraźcie sobie, że prowadzicie śledztwo w sprawie okrutnych zbrodni. Nie macie podejrzanych, nie macie tropów, które choć na krok przybliżyłyby was do rozwiązania zagadki. I wtedy zjawia się facet, który mówi, że wie kto jest zabójcą. Daje gotową odpowiedź i uwiarygadnia ją za pomocą historii swojego życia. Słuchacz poznaje nadzwyczajną i ponurą historię o człowieku, który rzekomo otrzymał od Boga misję niszczenia demonów w ludzkiej skórze. Podejrzewamy chorobę psychiczną wywołaną samotnością (śmiercią żony), codzienną rutyną (praca i dzieci) lub dogmatyzmem religijnym. Szczególnie dojmujące jest to, że w misjach oszalałego ojca uczestniczą jego nieletni synowie. Kojarzące się z dzieciństwem rozarium dla nich jest cmentarzem.

Wykorzystując swoje doświadczenia zdobyte na planach filmowych u rozmaitych reżyserów Bill Paxton postanowił sam stanąć za kamerą. I miał w sobie tę bożą iskrę, by doprowadzić do końca cały projekt i się przy tym nie sparzyć. „Frailty” (polski tytuł „Ręka Boga”) to jego pełnometrażowy profesjonalny debiut reżyserski. Bez wątpienia bardzo udane dzieło wpisujące się w nurt southern gothic i zawierające elementy thrillera psychologicznego. Do produkcji Paxton zaangażował aktorów mówiących z południowym akcentem, urodzonych w Teksasie, czyli siebie oraz Matthew McConaugheya i Powersa Boothe.

Nie sposób wyrzucić tego obrazu z pamięci. To nastrojowy, trzymający za gardło film o świecie pełnym demonów i dzieciństwie kształtowanym przez nawiedzonego ojca. Weź siekierę i rękawice, znajdź sobie demona i spełniaj boskie posłannictwo! Trochę to absurdalne, lecz zrobione tak, że śmiech uwiera w gardle, a na twarzy maluje się nerwowość i dyskomfort. Patologia rodzi się na uboczu, w samotności, ale rozwijać się może wszędzie. Paxton nie ma pokaźnego dorobku jako reżyser. Może słusznie, bo aktorem jest lepszym. Jednak „Frailty” (dosł. skaza, rysa, ułomność) to znakomity thriller. Z każdą minutą nerwy kotłują coraz mocniej, a poziom suspensu nie obniża się ani na jotę. Reżyser wprawną ręką poprowadził aktorów, zarówno dorosłych jak i dziecięcych. Sprawił, że scenariusz rodowitego Teksańczyka Brenta Hanleya nabrał na ekranie odpowiednich barw.

* * *

DOROTA JĘDRZEJEWSKA

Baby Doll (1956), reż. Elia Kazan


Nic dziwnego, że po premierze „Laleczki” rozpętała się burza. Film wyklęto, potępiono i oskarżano o amoralność, a on, jak na złość, zdobył ogromną popularność. Elia Kazan nie wstrzymał ręki. Na spółkę z Tennessee Williamsem stworzył dzieło bezczelne, kipiące od dziewczęcego erotyzmu i rozkosznie niegrzecznych aluzji. Na ekranie zobaczymy ledwie jeden pocałunek, ale będziemy się rumienić przez co najmniej pół seansu. 

Bohaterką „Laleczki” jest tak samo słodka, jak humorzasta lolitka (w tej roli Carroll Baker, tutaj łudząco podobna do Jennifer Jason Leigh), która lada moment skończy dwadzieścia lat. Data urodzin jest znacząca, bo – według umowy zawartej między jej mężem, a nieżyjącym już ojcem – po przekroczeniu tejże granicy wieku, małżeństwo wreszcie może zostać skonsumowane. Dodajmy: ku niezadowoleniu dziewczyny. Mąż to podejrzany, parszywy typ. Rasista i kombinator, któremu ostatnio nie powodzi się w interesach. Interesy świetnie idą za to jego konkurentowi – imigrantowi z Sycylii. Wyelegantowany amant wkrótce stanie się trzecim ogniwem tego gwałtownego trójkąta. 

Akcja filmu rozgrywa się głównie w dziwacznym, niemal gotyckim domu bohaterki, rozsypującym się i jakby opuszczonym, usytuowanym gdzieś w upalnej krainie bawełny. To tutaj bohaterowie będą się wzajemnie ścierać – kłócić, znieważać, przekomarzać, flirtować, wchodzić w kolejne gry, pozy i role. Film wciąga widza w barwny kocioł, od absurdalnej komedii po dramat pełną gębą, od namiętności po gniew. Przy czym cały ogrom emocji buchających z ekranu Kazan trzyma w ryzach. Nie przekracza granicy, doskonale go dyscyplinuje, wprawnie sterując zarówno uczuciami bohaterów, jak widzów. Z premedytacją stawia nas w kolejnych niezręcznych sytuacjach, które obserwujemy nieraz z uczuciem zmieszania, ale też z niemałą satysfakcją.  

Lone Star (1996), reż. John Sayles


No więc mamy kryminalną zagadkę. Co ważne: dotyczącą odległej o 40 lat przeszłości. W tle amerykańsko-meksykańskie pogranicze, pełny społecznych napięć i trudny pod względem historyczno-kulturowym rejon. Mamy też poczciwego szeryfa, który samotnie próbuje dotrzeć do dawno pogrzebanej w piachu prawdy. Prawdy niełatwej, bo powiązanej z legendą jego ojca, lokalnego bohatera, ale w świetle faktów – nie tak szlachetnego człowieka, jakim widzą go mieszkańcy. John Sayles drąży głębiej. Jego film w pewnym momencie urasta do rangi czegoś znacznie większego niż teksański kryminał. Wraz z powoli rozwiązywaną zagadką każe swoim bohaterom zmierzyć się z własną przeszłością, historią i dziedzictwem zapisanym w genach. Robi to jednak tak subtelnie, że niemal niezauważalnie. 

Zarówno prawda, niekoniecznie wygodna, jak i emocje oraz namiętności bohaterów docierają do nas między słowami i faktami  – poprzez drobne gesty, subtelne kwestie, szczeliny niespiesznie rozgrywanej fabuły. „Lone Star” to szlachetny film, zarówno w realizacji, jak i w wymowie. Sayles doskonale i z elegancją odwzorowuje klimat parnego, pełnego tajemnic miasteczka na granicy, w całym jego multikulturowym kolorycie. Jednoznacznie staje po stronie moralności i sprawiedliwości, udowadniając też, że w tych kwestiach prawda zwykle nie jest czarno-biała. Piękny wątek miłosny i pełnokrwista postać szeryfa (bezbłędna rola Chrisa Coopera), to kolejne wielkie zalety tego znakomitego filmu.

* * *

SIMPLY

White Lightnin' (2009), reż. Dominic Murphy

Warto na wstępie zaznaczyć, że ten film, będący jednym z najbardziej sugestywnych w historii kina portretów rustykalnej, apallachijskiej społeczności, jest fabularnym debiutem Anglika zajmującego się na co dzień produkcją klipów reklamowych (a wcześniej autora dokumentów o Alejandro Jodorowsky'm i historii kina grozy), nakręconym w większości w Chorwacji; Globalna Wiocha Pictures release.

To nie jest kino dla wydelikaconych; tak dbający o komfort psychiczny piątkowi obciągacze hollywoodzkich, aktualnych premier, powinni trzymać swój popcorn jak najdalej od „White Lightning”. Tu nie ma żadnego grania na boisku konwencji, cierpienie i szaleństwo są prawdziwe, powracający koszmar to jedyna jawa, a brudna jak ściera przemoc wybucha i gaśnie z częstotliwością stroboskopu. Tutaj w ciemność ludzką wchodzimy głęboko i bez asekuracji. Głównemu bohaterowi nie tak łatwo jest sekundować, bo nawet on sam nie wie, do czego potrafi się posunąć i to w ułamku sekundy. A co więcej, ma tego świadomość. Polubiłem typa.

„White Lightning” to filmowa pseudo-biografia obficie podlana sosem kina eksploatacji ze wskazaniem na drug- i hicksploitation. Ten ostatni trend, zapoczątkowany przesławnym „Deliverance” Johna Boormana, uczynił swym bohaterem nader malowniczą postać, jaką jest hillbilly; hardy i - mówiąc eufemistycznie - umiarkowanie cywilizowany góral z Apallachów, gatunek drapieżny, występujący w wyizolowanych, samowystarczalnych społecznościach. Ksenofobiczny, nierzadko kazirodczy redneck o mózgu chlupoczącym w odmętach bimbru, pitego w przemysłowych ilościach przy dźwiękach bluegrass pod nieśmiertelną konfederacką flagą (Stars & Bars). Śmierdzący acetonem sodomita z naładowaną bronią zawsze pod ręką, z którym nie tyle nie warto zadzierać, co - jak naucza kino hicksploitation, w najlepiej pojętym własnym interesie - w ogóle na jego teren nie wchodzić. Prawdziwa sól ziemi. Z reguły w tego typu filmach przyjmowano punkt widzenia pechowych przybyszów z zewnątrz i ofiar zwierzęcej agresji lokalsów, stąd tak paskudną prasę zrobiło im kino. Tym razem dostajemy insiderską perspektywę „białych śmieci” z hrabstwa Boone w Zachodniej Wirginii i mamy szansę pooglądać otaczający świat ich oczami, lecz wcale lepiej to nie wygląda.


Bohater opowieści, Jesco White, to postać prawdziwa, według wszelkich znaków jeszcze wśród żywych. Zwali go Outlaw Dancer. Zasłynął jako wirtuoz opartego na stepowaniu apallachijskiego tańca regionalnego, którego mistrzem był wcześniej jego ojciec. Nakręcono o nim kilka filmów dokumentalnych, pojawił się też w teledysku do „Losera” Becka (nic dodać, nic ująć). Dominic Murphy postanowił jednak nie trzymać się ściśle faktów, lecz, wykorzystując niektóre epizody z przesranego żywota Jesco, opowiedzieć o atawistycznym tasiemcu na dnie białej, amerykańskiej duszy, winie, karze i samounicestwieniu. Niemniej, czas jego dojrzewania potraktowano tu z grubsza zgodnie z prawdą.

Jesco zaczął ćpać w wieku 6 lat, a jego ulubionym sztucznym rajem stała się benzyna (gł. w formie paliwa do zapalniczek Zippo), którą inhalował się dzień w dzień, dokonując ostatecznego rozwiązania na swoich szarych komórkach. Większość dzieciństwa i nastoletniej młodości spędził w poprawczaku i w specjalnym więzieniu dla psychicznie chorych, gdzie, katowany przez towarzyszy niedoli, nauczył się sztuki przetrwania. Mamy tu scenę, w której pobity, filigranowy Jesco montuje ze szczoteczki do zębów i żyletki broń odwetu, którą fachowo zrobi befsztyki tatarskie z twarzy swoich trzech rosłych prześladowców. Po długoletniej chemoterapii częściowo wyleczony Jesco (niesamowity Edward Hogg) wraca na stare śmieci i tu zaczyna się jego kariera knajpianego mountain dancera i krótki okres szczęścia. Miłosne spełnienie znajdzie w ramionach Cilli - post balzacowskiej, zamężnej milf, która uwielbia „pójść w długą” i pofiglować z młodymi, ostrymi chłopakami. W tej roli nieprawdopodobny comeback zalicza (uwaga!) Carrie Fisher, idealnie odnajdując się w rejonach Moonshine Galaxy.


Wkrótce jednak demony uśpione w zdewastowanym umyśle Jesco wyrwą się na swobodę, wciągając go w ten rodzaj piekła, gdzie zło przywraca  doraźnie wewnętrzną harmonię, gdyż dobro i odsłonięcie się przyniosło ból  i udrękę. Jedną z najbardziej wstrząsających scen w filmie jest moment, gdy Jesco chcąc bezwzględnie ukarać wiarołomną Cillę wygra wewnętrzną walkę, kanalizując gniew w okrutne samookaleczenie.

Ale to jeszcze nic. Jesco popadnie w obsesję pomszczenia makabrycznej śmierci swego ojca sprzed lat i wtedy dopiero ten mocny i surowy film wybuchnie prawdziwą orgią szaleństwa, niczym otwarta rana natarta parującą gnojówką i obandażowana zardzewiałym drutem (będzie i taki moment). Odwrotnie niż zwykle w horrorach makabra (rodem z dwóch pierwszych filmów Tobe'a Hoopera) imploduje w stężoną „gotycką” grozę. Finał przybierze postać jakiegoś niewiarygodnego redneckiego „Lśnienia” w pigułce.
 
Doskonale ujęte zostało środowisko w jakim egzystują bohaterowie, tłumaczące aż nadto straceńczy pęd Jesco ku zatraceniu. Uniwersum zamknięte, letargiczne, wtórnie kanibalizujące coraz bardziej zdezelowany sprzęt, jak i niespełnione marzenia o lepszym jutrze (służące głównie za duchową przepitkę do codziennej bani), gdzie nawet sflaczały zegar z obrazu Salvadora Dalí by stanął. White lightning to w ogóle synonim bimbru - który pędzi tu każdy - i skoro np. taki Texas ochrzczono Stanem Samotnej Gwiazdy stan West Virginia mógłby przywdziać miano Stanu Samotnej Księżycówy. Wraz z sąsiedzkim Kentucky tworzą kolebkę amerykańskiej muzyki folkowej. W bogatym soundtracku do filmu poczesne miejsce zajmuje country'owy evergreen „Cindy” znany z  pamiętnej sceny w „Rio Bravo”, a także z wykonania super duetu Nick Cave - Johnny Cash.

W „Hollow Men” T.S. Eliota czytamy: „pomiędzy zamiarem a czynem, żądzą a spełnieniem, możnością a istnieniem kładzie się cień”. „White Lightning” to film z akcją w tym cieniu.

* * *

4 komentarze:

  1. Bardzo dobry wpis; nie znam tych filmów. Po tej recenzji chętnie je obejrzę :-) Pozdrawiam Angela

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam nową czytelniczkę. Ostatnio coraz mniej publikacji na blogu, ale staram się przynajmniej raz w miesiącu coś wrzucić :-)
      Pozdrawiam również.

      Usuń
  2. Lubię ten nurt, ale chyba rozminęłam się z przedstawionymi tutaj filmami, bo widziałam raptem jeden tj. Długie, gorące lato. Ostatnio widziałam też (jak dla mnie) kwintesencję Southern Gothic "W zwierciadle złotego oka" (na podstawie powieści wspomnianej tu C. McCullers) i oprócz ciekawej formy, świetnych aktorów zostało mi samo rozczarowanie, bo tak rozlazłego i niespójnego filmu dawno nie widziałam. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to "wina" autorki. Powieść McCullers "Serce to samotny myśliwy" nie przypadła Ci do gustu (oceniłaś na 5/10), więc i adaptacja jej powieści Cię rozczarowała. Ja nie czytałem tych książek, nie widziałem też ani adaptacji "W zwierciadle złotego oka" ani "Serce to samotny myśliwy". Ten drugi tytuł mógł się pojawić w powyższym zestawieniu, ale Dorota w ostatniej chwili zamieniła go na "Baby Doll". Pozdrawiam.

      Usuń