21 września Stephen King obchodził 70. urodziny. Warto z tej okazji przypomnieć interesujące –
niekoniecznie najlepsze – ekranizacje jego prozy. King jest wszakże
nie tylko najpopularniejszym i bardzo płodnym pisarzem, ale również
najczęściej ekranizowanym autorem. Jego filmografia składa się z
dwustu czterdziestu tytułów, na co duży wpływ miał sam pisarz,
gdyż prawa do sfilmowania opowiadań sprzedawał często za dolara
(tzw. dollar babies), pomagając tym samym studentom,
którzy wpisując do swojego CV współpracę ze Stephenem Kingiem
przyciągali uwagę potencjalnych pracodawców. Chociaż nazywano go „królem horroru”, tworzył również w ramach
innych gatunków: kryminału, fantastyki, powieści obyczajowej i
psychologicznej. Pisał nie tylko powieści i opowiadania, ale
również scenariusze filmowe, zarówno adaptowane jak i oryginalne.
Jeden film wyreżyserował, w kilku również wystąpił, przeważnie
były to epizody, ale zdarzyła mu się również ważna rola w The
Lonesome Death of Jordy Verrill, będącym częścią antologii
Creepshow (1982) George'a A. Romero.
Rok 2017 można nazwać rokiem Stephena Kinga. W ubiegłym miesiącu oglądano w kinach Mroczną wieżę, a w telewizji serial The Mist. We wrześniu kinowym ekranem zawładnęło To, a w odbiornikach telewizyjnych emitowany był serial Mr. Mercedes. To jeszcze nie wszystko, bo na jesień Netflix zaplanował Grę Geralda i 1922. Tymczasem gdzieś w Nowej Anglii przygotowywany jest serial Castle Rock. Jak widać „królem literackiego horroru” wciąż filmowcy się interesują. To dobry czas, by przypomnieć niektóre filmowe adaptacje. Postanowiłem nie bawić się w to sam i zaproponowałem współpracę czterem osobom – miłośnikom literatury i kina. W ten sposób powstało zestawienie składające się z ośmiu tytułów. Gośćmi na blogu są dzisiaj: Dorota Jędrzejewska (Z moich ust), Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach) i Simply (The Blog That Screamed).
Rok 2017 można nazwać rokiem Stephena Kinga. W ubiegłym miesiącu oglądano w kinach Mroczną wieżę, a w telewizji serial The Mist. We wrześniu kinowym ekranem zawładnęło To, a w odbiornikach telewizyjnych emitowany był serial Mr. Mercedes. To jeszcze nie wszystko, bo na jesień Netflix zaplanował Grę Geralda i 1922. Tymczasem gdzieś w Nowej Anglii przygotowywany jest serial Castle Rock. Jak widać „królem literackiego horroru” wciąż filmowcy się interesują. To dobry czas, by przypomnieć niektóre filmowe adaptacje. Postanowiłem nie bawić się w to sam i zaproponowałem współpracę czterem osobom – miłośnikom literatury i kina. W ten sposób powstało zestawienie składające się z ośmiu tytułów. Gośćmi na blogu są dzisiaj: Dorota Jędrzejewska (Z moich ust), Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach) i Simply (The Blog That Screamed).
* * *
MARIUSZ CZERNIC
Needful Things (1993), reż. Fraser C. Heston
Diabeł jest wśród nas.
Nie dajmy się zmanipulować. Niech chciwość i zło nie opanują
naszych umysłów, bo stworzy się chaos, którego nie sposób
powstrzymać. Needful Things (polski tytuł Sprzedawca
śmierci, tytuł książki Sklepik z marzeniami) to kinowy
debiut reżyserski Frasera Hestona, syna odtwórcy Ben-Hura.
Zrealizował on wcześniej bardzo udaną telewizyjną adaptację
Wyspy skarbów z ojcem w roli Długiego Johna Silvera.
Dokonana przez niego ekranizacja powieści Stephena Kinga została
przyjęta chłodno, ale po latach ten film jednak dzielnie się
broni. Może nie jako ekranizacja, bo niedoświadczony reżyser nie
do końca wiedział jak zwizualizować niektóre pomysły mistrza
literackiego horroru (być może taka opinia nie jest zbyt
sprawiedliwa, gdyż nie widziałem wersji reżyserskiej trwającej
trzy godziny). Fraser Heston stworzył thriller, w którym z każdą
kolejną minutą wzrasta wskaźnik wyznaczający poziom napięcia.
Zwiększa się również chaos – zaczyna się niewinnie, by
zakończyć anarchią.
Druga sprawa jest taka, że
literacki pierwowzór nie należy do zbyt udanych, co przyznawał sam
autor. Bo ten utwór nie był ani straszny ani zabawny, natomiast z
założenia miał być farsą kpiącą z reaganowskiej Ameryki. Moim
zdaniem udało się Hestonowi wyeliminować obecną w książce
monotonię, a także wprowadzić charakterystyczną dla thrillera
nutę niepokoju. Chociaż nie brakuje makabrycznych fragmentów
(takich jak pies obdarty ze skóry), to w dużej mierze mamy tu do
czynienia z czarną komedią. Odbiorca wie znacznie więcej niż
bohaterowie, wie tyle samo co diabeł... I to jest właśnie źródłem
komizmu sytuacyjnego. Widzimy wtedy wyraźnie ludzką głupotę,
widzimy jak człowiek jest naiwny, podatny na manipulację, śmieszny
do czasu... gdy jego głupota uderzy w nas osobiście. A gdy to się
stanie czarna komedia zmieni się w ponury dramat. I wtedy dopiero
zauważymy, że ogień piekielny jest bliżej niż przypuszczaliśmy.
Autorzy, w tym adaptujący Kinga scenarzysta W.D. Richter, zdają się
mówić, że marzenia nie są na sprzedaż i nie przehandlujmy
własnej duszy, by je urzeczywistnić.
Ciekawostka: film został
wyprodukowany przez kompanię Castle Rock Entertainment (założoną
w 1987), której Stephen King niejako patronował, gdyż nazwa firmy
wywodzi się od Castle Rock w Nowej Anglii, gdzie rozgrywa się akcja
kilku utworów tego pisarza, w tym także Needful Things. To
fikcyjne miasteczko nabiera w tej historii ciekawego charakteru.
Symbolizuje zamkniętą społeczność, gdzie człowiek jest
instrumentem – wystarczy poruszyć w nim odpowiednią strunę, by
stworzyć melodię śmierci. Taką, która zaspokoi zmysły przede
wszystkim jednej istoty – diabła. Wiele ten film zyskuje dzięki
pracy aktorów. Na pierwszym planie Max von Sydow i Ed Harris, na
drugim J.T. Walsh i Amanda Plummer. Jedni zachowują powściągliwość,
drudzy szarżują bez opamiętania, przez co jeszcze bardziej widać
kontrast między realizmem i farsą, ładem i chaosem, gorącym
ludzkim temperamentem i chłodną diabelską determinacją.
Thinner (1996), reż. Tom Holland
Kolejna ekranizacja, która nie zdobyła
wielkiego uznania, mimo iż Stephen King wsparł ją jako aktor
(zagrał epizodyczną rolę farmaceuty). Powieść Thinner (na
rynku księgarskim jako Chudszy, w polskiej telewizji jako
Przeklęty) to historia w pewnym sensie autobiograficzna.
Pisarz miał problem z nadwagą i próbował z nią walczyć, gdyż –
jak powszechnie wiadomo – otyłość wpływa negatywnie na zdrowie.
Chociaż wiele mówi się o tym, że należy akceptować swój
wygląd, to jednak osoby z nadwagą z pewnością chciałyby być
chudsze. W utworze Kinga ten temat został wykorzystany bardzo
przewrotnie, gdyż to nie otyłość, lecz gwałtowny i
niekontrolowany spadek wagi jest źródłem strachu. Nagłe
chudnięcie zawsze jest powodem do niepokoju, bo też wiąże się z
chorobami: nowotworem, cukrzycą bądź inną. Tutaj mamy cygańską
klątwę, a więc temat bliższy fantastyce, jednak prawdziwe zło –
z jakim mają do czynienia bohaterowie – to brak kontroli. A jest
to już problem, z którym każdy człowiek mógł się zetknąć.
Pomysł
przypomina nieco opowieść Richarda Mathesona The Incredible
Shrinking Man, gdzie główny bohater malał bez końca i nie
mógł nic z tym zrobić. Thinner opowiada o szanowanym
prawniku, który waży prawie 300 funtów (czyli około 136
kilogramów). Doprowadza do wypadku, w którym ginie stara Cyganka.
Jej ziomek z taboru rzuca klątwę nie tylko na sprawcę wypadku, ale
też na dwóch ludzi, którzy przyczynili się do zatuszowania
sprawy. W wyniku klątwy jeden facet zamienia się w gada, drugi
staje się ludzką pizzą, a trzeci skazany jest na permanentne
chudnięcie. Duże tu pole do popisu dla charakteryzatora Grega
Cannoma, laureata czterech Oscarów, w tym jednego specjalnego za
opracowanie ulepszonego materiału
silikonowego do
trików
makijażowych. Do głównej roli nie można było zatrudnić
prawdziwego grubasa, więc Cannom otrzymał zadanie, by zamienić
Roberta Burke'a w brzuchatego mężczyznę, a potem zorganizować mu
błyskawiczną kurację odchudzającą.
Oprócz wspomnianego „Dust Devila”
Burke'a, który stworzył tu wyśmienitą kreację, ważną postać
zagrał Joe Mantegna, lecz on jednak nie zaskakuje, to rola poprawna
acz standardowa. Nie można tego powiedzieć o Kari Wuhrer, która w
roli wojowniczej Cyganki mocno zapada w pamięć i to nie tylko
dzięki urodzie. Aktorce mimo atrakcyjnego wyglądu udało się
wykreować paskudny charakter, który może się śnić po nocach.
Właściwie żadna postać nie wzbudza sympatii, w każdym wyczuwa
się zepsucie. Całe miasteczko (chociaż to nie jest Castle Rock,
ale też gdzieś w nowoangielskim Maine) zdaje się być zatrute
jadem jakiejś piekielnej kreatury. Do wad tej ekranizacji zaliczano
przede wszystkim motyw zemsty, który w pewnym momencie bierze górę.
Ale ten motyw podkreśla tylko to zatrucie nienawiścią, jakie
panuje w małych miasteczkach. Na celowniku znajduje się społeczność
zaludniona przez dwie kasty cechujące się odmienną kulturą i
filozofią. Ta odmienność jest często przyczyną agresji w
rzeczywistym świecie.
Chudszy
jest najlepszą powieścią, którą King napisał pod pseudonimem
Richard Bachman. Można ją postrzegać jako mroczną baśń z
morałem, przez co reżysera można winić za to, że ten morał nie
wybrzmiewa zbyt wyraźnie. Trudno to jednak traktować jako
mankament, bo przecież nikt nie chodzi do kina po to, by słuchać
życiowych mądrości. Również fakt, iż wszystkie ważne postacie
są antypatyczne i nie ma się z kim utożsamiać, nie powinien
przekreślać tego filmu. Przeciwnie – to świadczy o pewnej
oryginalności, w amerykańskim kinie jest bowiem rzadko spotykane,
wśród ekranizacji powieści Kinga także jest nieczęstym
zjawiskiem. Film śmiało stawia opór konkurencji również dzięki
sferze wizualnej – praca ludzkich rąk wykreowała efektowny,
zdeformowany obraz naszej rzeczywistości. Za reżyserię odpowiadał
Tom Holland (Laleczka Chucky,
1988), który napisał
scenariusz wraz z Michaelem McDowellem (Sok z żuka, 1988),
przyjacielem Stephena Kinga i powieściopisarzem opisywanym
przez twórcę Carrie
jako „najlepszy autor pulpowy
współczesnej
Ameryki” (zmarł przedwcześnie w 1999).
I jeszcze jedno: w trakcie obrazu kilkakrotnie przewija się fragment opowiadania Washingtona Irvinga Legenda o Sennej Dolinie, z którym mocno identyfikuje się główny bohater. Być może miał to na uwadze Tim Burton, gdy w 1999 roku przy ekranizacji owej noweli w roli tajemniczego jeźdźca – wywodzącego się z irlandzkich legend Dullahana – obsadził właśnie Christophera Walkena.
The Woman in the Room (1983), reż. Frank Darabont
Muszę przyznać, iż niezbyt przepadam za ekranizacjami utworów Kinga dokonanymi przez Franka Darabonta – w większości są to dla mnie nieznośnie rozwlekłe filmidła, przesadnie ckliwe i łzawe (vide Skazani na Shawshank, Zielona mila). Szperając w odmętach YouTube trafiłem jednak na absolutną perełkę, która wyszła spod ręki Franka – jego krótkometrażowy debiut reżyserski, nakręconą za 30 tysięcy dolarów The Woman in the Room. Obraz ten należy do grona tzw. „dollar babies”, czyli obrazów, do których prawa autorskie King sprzedawał, głównie studentom filmówek, za symbolicznego dolara. The Woman in the Room to pro-eutanazyjny dramat, przejmująca, oszczędnie opowiedziana historia umierającej na raka kobiety i opiekującego się nią syna, podana przez Darabonta z niesłychanym wyczuciem jakże trudnego przecież tematu. Duża w tym zasługa operatora Juana Ruiza Anchii (Dom gry, Glengarry Glen Ross, Spartan) oraz bardzo dobrej gry aktorskiej tercetu Cornelison/Croxton/Libby (którzy powrócą w kolejnych obrazach reżysera). Film wszedł wraz z innymi „dollar babies”, The Boogeyman Jeffa Schiro oraz Disciples of the Crow Johna Woodwarda, w skład wydanego prosto na rynek VHS The Nightshift Collection. Sam King stwierdził, iż to najlepsze „dolarowe dziecko”, jakie widział. Poszukajcie na YouTube, naprawdę warto.
Stand by Me (1986), reż. Rob Reiner
* * *
KUBA HACZEK
The Dead Zone (1983), reż. David Cronenberg
„Jedynym
przychodzącym mi na myśl reżyserem, który z powodzeniem – i to
ogromnym – wyprawiał się do szarej strefy leżącej pomiędzy
sztuką i pornograficznym ekshibicjonizmem, nie czyniąc nigdy
fałszywego kroku, jest David Cronenberg” – te słowa Stephena
Kinga, pochodzące ze zbioru esejów na temat kina grozy pt. Danse
Macabre dobitnie ukazują stosunek pisarza do jednego z
najważniejszych twórców filmowej grozy. Opisywaną dziś Martwą strefę uznaje on za jedną z niewielu udanych ekranizacji własnej
twórczości.
Fabuła
prezentuje się następująco – młodego nauczyciela języka
angielskiego, Johnny’ego Smitha (Christopher Walken), poznajemy jako
miłego i sympatycznego człowieka, związanego z jedną z uczennic,
Sarah (Brooke Adams). Pewnego dnia uczestniczy w wypadku
samochodowym, po którym zapada w śpiączkę. Budzi się z niej po
pięciu latach, mocno odmieniony – okazuje się, iż kilkuletnia
koma wzmocniła obecną w nim od dzieciństwa umiejętność
przewidywania przeszłości i przyszłości, który to dar okaże się
dla niego przekleństwem. Traktowany przez media jak dziwak i
odszczepieniec, wkrótce będzie musiał się zmierzyć z poważnym
zagrożeniem dla całej ludzkości – oto lokalny polityk Greg
Stillson okaże się zdolnym do wszystkiego, zaślepionym przez żądzę
władzy mężem stanu.
David Cronenberg, znany do tej pory z ponurych wizji rozkładu więzi społecznych i rodzinnych, w Martwej strefie odchodzi od krwawych jatek na rzecz mrocznej atmosfery i pogłębionej charakterystyki postaci. Historia Johnny’ego to opowieść o ludzkiej samotności i wyobcowaniu „innego”. Główny bohater to postać tragiczna, naznaczona przez los (Bóg wydaje się tutaj bytem nieobecnym), przyjmująca kolejne ciosy z podziwu godnym spokojem – nie odrzuca byłej dziewczyny, mimo iż ta rozpoczęła nowe życie, nie żali się na swój stan, nie czuje nienawiści do innych. Cronenberg pokazuje, że potrafi odnaleźć się nie tylko w podszytym cywilizacyjnym lękiem spektaklu gore, ale i w dramacie obyczajowym, prowadząc świetnie obsadzonych aktorów, co sprawia, że nawet drugoplanowe role zapadają głęboko w pamięć (jak Herbert Lom w roli opiekuńczego lekarza, wspomniana urocza Brooke Adams, czy choćby obecna na ekranie kilka minut Jackie Burroughs w roli matki bohatera). Całość w ryzach trzyma niesamowity Christopher Walken w jednej ze swych najlepszych ról – w sobie tylko znany sposób potrafiący w mgnieniu oka przejść od obezwładniającego smutku do chłopięcego uśmiechu. Błyszczy także Martin Sheen w roli Grega Stillsona, pozbawionego skrupułów polityka, dążącego do władzy za wszelką cenę – aktor wręcz miota się w gniewie i zapalczywości, doskonale oddając charakter swej postaci.
Martwa strefa to jednak przede wszystkim obraz naznaczony piętnem
nieopisanego smutku, pesymistyczny dramat skąpany w szarościach
codzienności, jedna z najlepszych ekranizacji prozy Kinga.
Zaskakująco bliska oryginałowi, nieznacznie tylko pomijająca i
zmieniająca kilka wątków z dosyć obszernej powieści. Należy
wspomnieć także o ścieżce dźwiękowej Michaela Kamena – na
potrzeby Martwej strefy Cronenberg zrezygnował z usług
etatowego współpracownika Howarda Shore’a, co jednak w żaden
sposób nie pomniejszyło wartości obrazu. Muzyka Kamena jest
wyjątkowo piękna, wręcz dostojna, zaś przejmujący motyw tytułowy
to w mojej opinii najpiękniejsza melodia jaką skomponował ów
kompozytor.
David Cronenberg, znany do tej pory z ponurych wizji rozkładu więzi społecznych i rodzinnych, w Martwej strefie odchodzi od krwawych jatek na rzecz mrocznej atmosfery i pogłębionej charakterystyki postaci. Historia Johnny’ego to opowieść o ludzkiej samotności i wyobcowaniu „innego”. Główny bohater to postać tragiczna, naznaczona przez los (Bóg wydaje się tutaj bytem nieobecnym), przyjmująca kolejne ciosy z podziwu godnym spokojem – nie odrzuca byłej dziewczyny, mimo iż ta rozpoczęła nowe życie, nie żali się na swój stan, nie czuje nienawiści do innych. Cronenberg pokazuje, że potrafi odnaleźć się nie tylko w podszytym cywilizacyjnym lękiem spektaklu gore, ale i w dramacie obyczajowym, prowadząc świetnie obsadzonych aktorów, co sprawia, że nawet drugoplanowe role zapadają głęboko w pamięć (jak Herbert Lom w roli opiekuńczego lekarza, wspomniana urocza Brooke Adams, czy choćby obecna na ekranie kilka minut Jackie Burroughs w roli matki bohatera). Całość w ryzach trzyma niesamowity Christopher Walken w jednej ze swych najlepszych ról – w sobie tylko znany sposób potrafiący w mgnieniu oka przejść od obezwładniającego smutku do chłopięcego uśmiechu. Błyszczy także Martin Sheen w roli Grega Stillsona, pozbawionego skrupułów polityka, dążącego do władzy za wszelką cenę – aktor wręcz miota się w gniewie i zapalczywości, doskonale oddając charakter swej postaci.
I jeszcze jedno: w trakcie obrazu kilkakrotnie przewija się fragment opowiadania Washingtona Irvinga Legenda o Sennej Dolinie, z którym mocno identyfikuje się główny bohater. Być może miał to na uwadze Tim Burton, gdy w 1999 roku przy ekranizacji owej noweli w roli tajemniczego jeźdźca – wywodzącego się z irlandzkich legend Dullahana – obsadził właśnie Christophera Walkena.
The Woman in the Room (1983), reż. Frank Darabont
Muszę przyznać, iż niezbyt przepadam za ekranizacjami utworów Kinga dokonanymi przez Franka Darabonta – w większości są to dla mnie nieznośnie rozwlekłe filmidła, przesadnie ckliwe i łzawe (vide Skazani na Shawshank, Zielona mila). Szperając w odmętach YouTube trafiłem jednak na absolutną perełkę, która wyszła spod ręki Franka – jego krótkometrażowy debiut reżyserski, nakręconą za 30 tysięcy dolarów The Woman in the Room. Obraz ten należy do grona tzw. „dollar babies”, czyli obrazów, do których prawa autorskie King sprzedawał, głównie studentom filmówek, za symbolicznego dolara. The Woman in the Room to pro-eutanazyjny dramat, przejmująca, oszczędnie opowiedziana historia umierającej na raka kobiety i opiekującego się nią syna, podana przez Darabonta z niesłychanym wyczuciem jakże trudnego przecież tematu. Duża w tym zasługa operatora Juana Ruiza Anchii (Dom gry, Glengarry Glen Ross, Spartan) oraz bardzo dobrej gry aktorskiej tercetu Cornelison/Croxton/Libby (którzy powrócą w kolejnych obrazach reżysera). Film wszedł wraz z innymi „dollar babies”, The Boogeyman Jeffa Schiro oraz Disciples of the Crow Johna Woodwarda, w skład wydanego prosto na rynek VHS The Nightshift Collection. Sam King stwierdził, iż to najlepsze „dolarowe dziecko”, jakie widział. Poszukajcie na YouTube, naprawdę warto.
* * *
DOROTA JĘDRZEJEWSKA
Stand by Me (1986), reż. Rob Reiner
Każda
dekada ma swoje tęsknoty. Własną nostalgię. Dzisiaj „gorącym”
przedmiotem nostalgii są lata 80-te, ich nastrój, obsesje, krucha
uroda. Z uporem maniaka oglądamy się wstecz, do tamtego czasu,
żywiąc przekonanie, że w celebrowaniu przeszłości jesteśmy
najlepsi. Czyżby? Przecież mityczne „ejtisy” również
potrafiły tęsknić.
Stand
by Me Roba Reinera to film przesiąknięty nostalgią.
Podobną do tej, którą znamy z szeregu innych tytułów tamtej
dekady: z Dirty Dancing, Peggy Sue wyszła za mąż czy
ikonicznego w tym temacie Powrotu do przyszłości. Jest co
wyliczać. Tak jak dzisiaj kino na nowo przerabia epokę neonów i
legginsów, wówczas chętnie przenosiło się do ery brylantyny i
rozkloszowanych spódnic. Nierzadko idealizując ją – układając
lepszą, słodszą wersję przeszłości, odizolowaną od ówczesnych
napięć politycznych, lęków i konfliktów. Bohaterowie Stand by
Me nie słuchają w radiu natrętnych informacji o wyścigu
zbrojeń i Nixonie. Najbardziej interesuje ich dobiegający z
odbiornika zwycięski rock and roll.
Reiner
oparł swój film na opowiadaniu Stephena Kinga pt. Ciało
(zamieszczonym w zbiorze Cztery pory roku), jednym z rzadszych
tekstów w dorobku pisarza pozbawionych elementów nadnaturalnych.
Jednocześnie bardzo bliskim kingowskiej mitologii – małe
miasteczko, urok zwyczajności, przyjaźń, młodzi bohaterowie w
konfrontacji z patologią świata dorosłych z jednej strony, z
drugiej - z bandą starszych oprychów. A na dokładkę trup.
„Chcecie zobaczyć martwe ciało?” – pada kluczowe pytanie.
Odpowiedź przychodzi natychmiast. Będzie nią przygoda, wyprawa w
nieznane.
Stand
by Me to adaptacja idealna. Film z doskonałą intuicją wyciąga
z tekstu Kinga to, co najważniejsze, fragmenty zdań, kluczowe
rzeczy. Operuje skrótem, ale nie gubi nic ze stworzonej przez
pisarza atmosfery. Chłopięcy świat, który kreuje, jest pełny,
plastyczny i uniwersalny. To ta rzeczywistość, w której wspólne
chwile spędzone na złomowisku, paplaniu o niczym i rzucaniu
kamieniem w puszkę urastają do rangi symbolu. W której drogę
należy pokonać pieszo, torami, nawet dodając sobie kilometrów, bo
stopem to już nie to samo. Jazda stopem jest dla frajerów.
Reiner
uprawia nostalgię na dwa fronty, co zresztą często zdarza się w
kinie. Z jednej strony przywołuje nastrój „modnej” wówczas
dekady, z drugiej pielęgnuje uniwersalne, bo bliskie każdej epoce,
słodkie wspomnienie dzieciństwa. Tęsknota za pierwotną
niewinnością, czasem pierwszych (i poniekąd ostatnich) iluminacji,
porządkiem charakterystycznym dla lat młodzieńczych, gorącym
latem. „Wszystko wokół nas było prawdziwe. Wiedzieliśmy, dokąd
zmierzaliśmy” – mówi narrator, pisarz wracający myślami do
czasów, gdy miał dwanaście lat i jedyny raz w życiu prawdziwych
przyjaciół. Chłopięca przyjaźń jest w tej historii wartością
naczelną i ostateczną. „Rozmawialiśmy o rzeczach, które
wydawały nam się ważne, zanim jeszcze zwróciliśmy uwagę na
dziewczyny” – wspomina. I faktycznie. Dziewczyn nie ma tu wcale. Na
dziewczyny przyjdzie jeszcze czas.
Stand
by Me to niezwykły film, który z czasem staje się jeszcze
lepszy, zbiera żniwo nostalgii wśród kolejnych pokoleń,
regularnie umacnia swój mit. Jego siła tkwi nie tylko w idyllicznym
spojrzeniu na późne dzieciństwo, ale w świadomości jego
nieuchronnego końca. Smutna myśl, że to ostatni taki epizod – już
za chwilę się rozejdziemy, dorośniemy, a powrót w to miejsce nie
będzie możliwy – towarzyszy tej opowieści od samego początku. Po
pierwsze, za sprawą narratora, dorosłego faceta, który dobrze wie,
że ostatnie dni niewinności niedługo ustąpią prawom dorosłego
świata. Po drugie, poprzez nieustanną obecność śmierci. Celem
podróży chłopców są zwłoki, ale ze śmiercią obcują oni także
na co dzień. Gordie niedawno stracił ukochanego brata w wypadku, a
jego rodzina wciąż pogrążona jest w żałobie, Teddy ma
niezdrowe, „samobójcze” zapędy, co chwilę igra z losem (np.
uskakuje przed rozpędzonymi pociągami), no i Chris, o którym
szybko dowiadujemy się, że zginie za wcześnie, w bezsensownych
okolicznościach.
Dwa
cudowne ostatnie dni sierpnia podszyte są więc w Stand by Me
goryczą, żalem za na zawsze utraconym rajem. Być może rajem tylko
wyobrażonym, ale to przecież nieistotne.
* * *
PATRYK KARWOWSKI
Silver Bullet (1985),
reż. Daniel Attias
Srebrna kula to kwintesencja
tego, do czego wraca się obecnie przy nostalgicznych próbach
odtworzenia retro stylistyki. Innymi słowy film ma wszystko to, za
czym my widzowie tęsknimy, a twórcy nawiązują. Jak w przypadku
Stranger Things (czy najnowszego To),
którego i ja jestem fanem. I jako fan Netflixowego serialu zalecam
również od czasu do czasu powrót do korzeni, w tym przypadku
niezwykle udanej adaptacji powieści autorstwa Stephena Kinga.
Senne miasteczko, zamknięta
społeczność i morderstwa, które wstrząsają lokalnym
środowiskiem, a mają miejsce dokładnie przy okazji pełni
księżyca. Wilkołak! - myśli dzielny dzieciak na wózku i nie myli
się! Srebrna kula to opowieść o odwadze, dzieciństwie,
koszmarach, mocarnym wujaszku, rodzinie, czyli wszystkim z czym
wiążemy gros powieści Kinga. Horror jest tu jak najgorszy koszmar,
bo dotyka chłopaka, który musi walczyć przede wszystkim sercem.
Unieruchomiony na wózku jest (wydawałoby się) łakomym kąskiem
dla wilkołaka, ale nie z takimi bestiami radzili sobie bohaterowie
Kinga. Tym więcej emocji jest przy oglądaniu zmagań nastolatka,
któremu musi wystarczyć hart ducha, pomysłowość, pomoc
najbliższych (to ważny i krzepiący element filmowy, a wujek
alkoholik robi wszystko, by odbudować dobre relacje z rodziną) i w
końcu dusza wojownika.
Ale nie tylko nośną fabułę ma
Srebrna kula. W głównej roli wystąpił Corey Haim,
bożyszcze nastolatków, którego młoda, wdzięczna, sympatyczna i
nieco łobuzerska facjata zdobiła okładkę co drugiego „młodzieżowego” filmu w wypożyczalni. Wujek to Gary
Busey, tutaj jako wyjątkowy gość do rany przyłóż i kurde...
zazdrościć tylko takiego wujka i jego krzepiącej łapy, a w
ostatecznych zmaganiach wsparcia nie tylko duchowego. Nad
miasteczkiem unosi się wyjątkowo sielska atmosfera, niemal
wakacyjna, pomimo trwającego roku szkolnego. Są też sąsiedzi,
których znasz od podszewki i uczucie, jakbyś już był w tym
miejscu, choćby przejazdem.
Groza jest odpowiednio nasilona, bo
wilkołak się nie certoli w tańcu. Odrywa głowy, szarpie, rozrywa,
a samo przeobrażenie zostało też niczego sobie ukazane. To ten typ
filmu, który niszczą krytycy, a widzowie uwielbiają. Pewna ręka
włoskiego operatora Armando Nannuzziego (uznany operator, który w
latach 50. i 70. pracował między innymi z Pasolinim i Viscontim)
zaowocowała solidnymi zdjęciami zamykającymi trwogę w odpowiednio
tajemniczej aurze. Co najważniejsze Srebrna kula
się nie zestarzała, a w dobie retro retrospekcji jest dziełem jak
najbardziej wskazanym do nadrobienia lub powtórnego obejrzenia.
Maximum Overdrive (1986), reż.
Stephen King
Co tam Skynet z Terminatora!
Maksymalne przyspieszenie to było dopiero zagrożenie!
Świadomość i krwiożercze zamiary względem ludzkości posiadły
wszystkie urządzenia. Wszystkie. Elektryczne noże, samochody,
kosiarki, tostery, flippery, lokówki, nawet rozdrabniacze w zlewach,
które nigdy do nas nie dotarły (na taką skalę). Stało się to z
przyczyny bardzo prostej - nad naszą planetą przelatywała kometa,
która objęła swoim wpływem te niecne przedmioty, bez których nie
możemy żyć. To była zapewne młodsza siostra komety z Nocy
Komety Thoma E. Eberhardta, która przelatywała nad ziemią dwa
lata wcześniej.
Więc maszyny sieją grozę,
zniszczenie i śmierć, a fabuła filmu skupi się na ocalałej
grupce, która znalazła schronienie na stacji benzynowej. Pod
dystrybutory zajeżdżają ciężarówki, a przywódcą zdaje się
być potężny model Western Star 4800 z frontem przyozdobionym gębą
Zielonego Goblina - przeciwnika Spidermana. W tle przygrywa AC/DC
(król się uparł, król płaci, więc zespół nagrał ścieżkę
dźwiękową). Wiele zarzucano tej adaptacji i pewnie większość
słusznie. Klapa finansowa (w wynikach nie pomogła późniejsza
ugoda z operatorem filmowym Nannuzim na 18 milionów dolarów, który
to na planie stracił oko), złote maliny dla aktorów, a sam King
pytany przez dziennikarza, dlaczego nie wyreżyserował nic innego
poza Maksymalnym przyspieszeniem, skwitował lakonicznym: „Have you ever actually seen Maximum Overdrive?”. Do
dzisiaj mistrz grozy uważa zapewne, że jest twórcą najgorszej
adaptacji prozy Stephena Kinga, ale hola, hola...
Być może
Maksymalne przyspieszenie nie ma predyspozycji, by być filmem dobrym, ale ma aż nadto, by zostać uznanym jako „zajebisty”. Cudowny camp, większy niż Camp Nou.
Zmiksowany rwanym montażem pomiędzy love-story, akcją przeplataną
strzelaniem z bazook do krążących osiemnastokołowców a
górnolotnymi przemowami o przeżyciu, ludzkości i maszynach. Na to
wszystko w kółko biega z niesłabnącą energią mój przyjaciel z
lat 80., zawadiacki Emilio Estevez, któremu można przybijać piątkę
za piątką, a i tak nie będzie to obciachem. Gdzieś tu czuć ten
obskurny flirt, pomiędzy amatorką, a tlącym się zjawiskowym
kultem z Kingiem za sterami podczas kokainowego cugu. Wspomniany kult
chciał ulecieć, ale ja w ostatniej chwili go złapałem i bawiłem
się wyśmienicie.
* * *
SIMPLY
Graveyard Shift (1990), reż. Ralph S. Singleton
Ekranizacja młodzieńczego opowiadania domatora z Bangor w stanie
Maine, które na początku lat 70-tych sprzedał dla magazynu „Cavalier” (uboższa wersja Playboya) za 200 dolarów. Nowelka ta jest
podrasowanym chorą wyobraźnią pokłosiem osobistych doświadczeń autora z
czasów, gdy dorabiając do czesnego pracował dorywczo w fabryce
tekstylnej. Nocna zmiana to jeden z nielicznych utworów
Kinga, gdzie autor mierzy się z motywem creature feature. Wykreowany
potwór jest nie tylko oryginalny sam w sobie, ale – jak na miejską
legendę przystało – grasuje w przestrzeni całkowicie realnej i
prozaicznej, gdzie uprawia się konkretny fach. Mamy więc horror „robociarski”, nad którym unosi się duch mistrza tejże formuły,
Stefana Grabińskiego. Ten nie tylko potrafił perfekcyjnie zdemonizować
mikroświat kolejarski i pożarniczy, ale powołał także do życia zrodzone z
sadzy osobliwe monstrum wysysające krew z kominiarzy („Biały
Wyrak”), dalekiego krewniaka kingowskiej kreacji. Mimo skromnych
środków, w ekranizacji Singletona skrzętnie zadbano zarówno o pełny
realizm miejsca akcji, jak i dający widzowi należną mu satysfakcję
poziom ohydy. Spreparowanej fachowo i z sercem.
Tułający się za chlebem od miasta do miasta Johnny (podobny do
młodego Toma Berengera David Andrews) ląduje w jakiejś dziurze, gdzie
trafia mu się wybitnie gówniana robota w starej przędzalni bawełny.
Zakład najwyraźniej pamiętający czasy Karola Borowieckiego z powodów
bezpieczeństwa powinien być już dawno zamknięty, ale bezlitosny
właściciel ma to gdzieś i eksploatuje ustrojstwo bez litości. W halach
produkcyjnych roi się od szczurów, które nie atakują wprawdzie ludzi, za
to cierpliwie czekają na okazję. Całkiem mądrze, od czasu do czasu
zdarza się komuś wpaść do ogromnej zgrzeblarki i stado gryzoni dostaje
sutą porcję mielonego, co w filmie podane jest z całą malowniczością.
Do tego obiekt ma podziemne połączenie z rzeką (która zdążyła już
zalać pobliski zabytkowy cmentarz) i jest regularnie podtapiany, cały
czas brodzi się po kolana w niosącej Bóg wie jakie fekalia brei.
Jakby tego było mało, gdzieś pośród zakamarków niszczejącej manufaktury
gnieździ się niewyobrażalna, przyczajona groza; a to mignie mam przed
oczami para podwójnych jak u wyolbrzymionego leniwca szponów, a to
końcówka porośniętego rzadką szczeciną ogona grubości rynny pogrąży się w
burych odmętach wody...
Tytułowa nocna zmiana to podwójnie płatna fucha w postaci
porządkowania zalanych piwnic, jaką szef zaproponuje Johnny'emu i kilku
pracownikom, mając w tym własny, morderczy cel. Umiarkowana w tempie
akcja ruszy od tej chwili na złamanie karku, a nieświadomi niczego
bohaterowie zmuszeni będą walczyć o życie nie z jednym, a dwoma
potworami; z tym ludzkim również.
Potężnym atutem filmu jest sceneria, za którą robi autentyczny
nieczynny zakład tekstylny (najstarszy w USA obiekt tego typu w Harmony
w stanie Maine), wnosząc pożądany autentyzm. Skorodowane dźwigary
stropowe i rury, po których ganiają watahy szczurów, czy zwisające z
nich sparciałe szmaty, od których aż bije rakotwórczą stęchlizną są nie
do podrobienia. Gdy bohaterowie schodzą na coraz niższe kondygnacje
robi się niemal gotycko. Pojawią się stosy kości, zmurszałe pływające
trumny i sina mgła tuż nad ziemią. Osobną wartością jest sama lateksowa
gadzina (zmutowany szczuro-nietoperz gigant), jak na skromniutki
budżet tego filmu wykonana i animowana wyśmienicie. Nie zabraknie też
odpowiedniej porcji gore, choć pod tym względem filmowi raczej daleko do
ekstremum. Aktorstwo jest momentami do przesady przerysowane, ale to w
tym wypadku żaden zarzut. Samego siebie przechodzi tu Brad Dourif z
dzikim wytrzeszczem oczu w roli licencjonowanego szczurołapa, który
popija ze swoim psem Jacka Danielsa z jednej szklanki (jego wspomnienia
wietnamskiej traumy, kiedy to „szczury przeszły na stronę Vietcongu” – bezcenne!). Dostaniemy jeszcze parę podobnie absurdalnych kwiatków,
idealnie sprawdzających się w, jakże pożądanej dla tego typu produkcji,
canabisowo-chmielowej przestrzeni odbiorczej. Co do jednego nie mam
wątpliwości: to nie w coming of age'owej nostalgii z dreszczykiem, ani
nie za tapetą na ryju jakiejś cyrkowej pajaczycy, a właśnie w takich
jak to, srogich filmidłach, bije autentyczne serce horroru lat 80-tych.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz