Pages

PODSUMOWANIE, czyli spojrzenie miłośnika starego kina na ROK 2017


W ubiegłym roku obejrzałem dużo starych filmów, nie znajdując w repertuarze kinowym zbyt wielu ciekawych dla mnie pozycji. Mimo wszystko postanowiłem podsumować miniony rok, biorąc pod uwagę nie tylko to, co można było oglądać w polskich kinach od stycznia do grudnia 2017 roku, ale też dzieła, które nie miały dystrybucji w naszym kraju. Albo takie, które można było obejrzeć na festiwalach. Nie sugerowałem się żadnymi nagrodami, więc niektóre moje wybory mogą być dyskusyjne. Ale cóż – niniejszy artykuł jest z pewnością przemyślany. Jeśli coś pominąłem to dlatego, że albo się nie znam, albo czegoś nie widziałem, albo po prostu mój subiektywny osąd odrzucił tę pozycję, nie zauważając w niej niczego wyjątkowego. 

Na zdjęciu głównym umieściłem przekornie kadr z filmu Mother!, bo akurat niniejszy wstęp piszę po ogłoszeniu nominacji do Złotych Malin. Film Darrena Aronofskiego zdobył wyróżnienia za reżyserię oraz aktorstwo Jennifer Lawrence i Javiera Bardema. Oczywiście, że się nie zgadzam z jurorami, którzy postawili ten film obok takich badziewi jak Baywatch. Słoneczny patrol i Ciemniejsza strona Greya. Może reżyseria faktycznie przeszarżowana, ale lepszego aktorstwa nie jestem sobie w stanie wyobrazić. 

NAJLEPSZY FILM


Wind River (reż. Taylor Sheridan)


Lubię takie proste historie, które naładowane są sporym ładunkiem emocjonalnym. Siła tego ładunku pozornie wydaje się niewielka, ale z czasem zostaje wzmocniona dzięki rozbudowaniu relacji między bohaterami oraz skonfrontowaniu postaci z surową, bezwzględną scenerią. Taylor Sheridan, współtwórca sukcesów Sicario i Aż do piekła, tym razem osobiście stanął za kamerą, prowadząc aktorów zgodnie z własnym – bezpretensjonalnym i błyskotliwym – scenariuszem. Znakomicie radzą sobie aktorzy. Jeremy Renner – dzięki dobrze napisanej roli – nie drażni, mimo iż wciela się w postać nieskazitelną moralnie. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Elizabeth Olsen. Choć ta aktorka nie jest mi zupełnie obca (widziałem jej świetny debiutancki występ w Martha Marcy May Marlene), ale w Wind River zwraca uwagę jej wyjątkowa charyzma, dzięki której nie musi się zbytnio wysilać, by zaskarbić sobie sympatię widza. No i przekonująca jest w roli niemalże podwójnej, kobiety i agentki FBI, czyli osoby z jednej strony niezłomnej, odważnej i pełnej zaangażowania, ale z drugiej - kobiecej i wrażliwej, przepełnionej lękiem.

NAJLEPSZY DEBIUT REŻYSERSKI


Uciekaj! (reż. Jordan Peele)


Żyjące w świecie poprawności politycznej Hollywood regularnie i do znudzenia tworzy kolejne filmy podejmujące kwestię rasizmu. Na szczęście Uciekaj to nie kolejny film z tej serii. Jeśli ktoś spodziewa się moralitetu na temat nietolerancji i ksenofobii, może być zawiedziony. Albo pozytywnie zaskoczony, tak jak ja. Film jest pozbawioną dydaktyzmu i banalnej refleksji tragikomedią. Pod przykrywką klasycznego straszaka maskuje się pokaźna porcja ironii i garść przytyków odnośnie liberalizmu we współczesnej kinematografii. W formie pełnej absurdu satyry Jordan Peele zakpił z obecnych w branży filmowej trendów, które wypełnione są hipokryzją i bezduszną kalkulacją. Prowadzi to do wykreowania i stosowania bez umiaru niewolniczych reguł, które zamiast łączyć dzielą ludzi na kategorie. Liberalizm jest iluzją, segregacja faktem... Ten film to jednak nie tylko błyskotliwa satyra, lecz również udany produkt z gatunku thriller/horror. Mocno wciąga, trzyma w napięciu, zapada w pamięć. Ciekawie został w nim także zaprezentowany motyw hipnozy.

Debiutami reżyserskimi są również: Maus (reż. Yayo Herrero), Midnighters (reż. Julius Ramsay), Ogary miłości (reż. Ben Young), Zabójcza ziemia (reż. Damien Power), Dead Shack (reż. Peter Ricq), a także m.in. Happy Hunting (reż. Joe Dietsch, Louie Gibson), współreżyserowany przez syna Mela Gibsona.

NAJLEPSZA AKTORKA


Alma Terzic – Maus


Z kategoriami aktor/aktorka miałem duży problem, trudno było mi znaleźć tę jedną wyjątkową kreację. W ubiegłym roku w bardzo udanych rolach można było zobaczyć: Jessicę Chastain (Sama przeciw wszystkim), Emmę Booth (Ogary miłości), Alex Essoe (Midnighters), Isabelle Huppert (Elle), Michelle Pfeiffer (Mother!), Elizabeth Olsen (Wind River) oraz dwie kobiety, dla których stworzyłem osobną kategorię – aktorskie odkrycie roku. Karierę robi znana z The Witch Anya Taylor-Joy, którą rok temu można było oglądać w thrillerze psychologicznym Split. Bardzo mnie zaskoczyła Francesca Eastwood, córka Clinta, wcielająca się w rolę ofiary gwałtu w filmie M.F.A. Znakomita jest Jennifer Lawrence w filmie Mother! – wyróżnienie jej nominacją do Złotej Maliny dołącza do listy najgłupszych decyzji w historii tej żenującej nagrody. 

W tym miejscu postanowiłem docenić zupełnie nieznaną osobowość. Bośniacka aktorka Alma Terzic (rocznik '87) bardzo zapadła mi w pamięć występem w wojennym horrorze Maus reżyserowanym przez hiszpańskiego filmowca Yayo Herrero. Z tego co zauważyłem film jest trudno dostępny, a szkoda, bo chętnie bym go sobie powtórzył, gdyż jeden seans w trakcie Splat! FilmFest okazał się niewystarczający. Mam wrażenie, że nie zrozumiałem w pełni, co reżyser chciał przekazać. Historia jest w zasadzie prosta, ale bez wątpienia zawierająca drugie dno. Wymaga więc głębszego przeanalizowania. Film zahacza o tematykę powojennej traumy, a nawet współczesnego terroryzmu. Opowiada wydarzenia za pomocą metafory, łącząc dramat psychologiczny o niekończącym się koszmarze wojny z horrorem o nieprzewidywalnej ludzkiej psychice, kreującej sytuacje pełne napięcia i lęku. Wspaniała jest kreacja Almy Terzic wcielającej się w bośniacką muzułmankę Selmę. Zupełnie nieznana twarz, świeża i naturalna, wzbudzająca sympatię, ale też ogromny niepokój. Świetnie grająca spojrzeniem, mimiką i gestem. Potrafiąca zasugerować traumę, obłęd, gniew i strach. Mam nadzieję, że zobaczę ją jeszcze w jakimś filmie, najlepiej w zupełnie innej roli, która tylko potwierdziłaby jej nieprzeciętny talent aktorski.

NAJLEPSZY AKTOR (ex aequo)


Jackie Chan Pierce Brosnan – The Foreigner



Wiadomo, Oscary zgarną pewnie Gary Oldman (Czas mroku) i Sam Rockwell (Trzy billboardy za Ebbing, Missouri), ale mnie nie dane było jeszcze zobaczyć tych ról. Jednak nawet gdybym je widział to pewnie wolałbym docenić kogoś, o kim się zapomina, bo na przykład zagrał w jakimś mało ambitnym akcyjniaku. Skoro o akcyjniakach mowa to powiem, że podobały mi się obie role w filmie American Assassin (Dylan O'Brien i Michael Keaton). Przekonali mnie również Vince Vaughn (Brawl in Cell Block 99) i Jeremy Renner (Wind River). Mocno wryli się w moją pamięć: Steven Yeun (Mayhem), Daniel Kaluuya (Uciekaj!), James McAvoy (Split) i Ed Harris (Mother!). Jednak w tych rolach zabrakło czegoś, co by mnie totalnie zaskoczyło. 

Zaskoczył mnie jednak film Martina Campbella The Foreigner, dramat sensacyjny na motywach powieści Stephena Leathera The Chinaman. Nie jest to oczywiście kino wysokich lotów, ale w filmografii Jackiego Chana może być pozycją wyjątkową. Wprawdzie już występował w mocnych, niekomediowych rolach, np. w Nowej policyjnej opowieści (2004) oraz w Incydencie w Shinjuku (2009), ale jego twarzy z The Foreigner i nakreślonych na niej emocji długo nie zapomnę. Twarz zmęczona, lecz nie jest to zmęczenie kinem, tylko burzliwą przeszłością, która jest częścią życia Quana. Nie ma on już absolutnie niczego do stracenia, może jedynie ukarać tych, którzy odebrali mu wszystko. Próbuje szukać pomocy u polityka, byłego działacza IRA, bo jak mówi: „Politycy i terroryści to dwa końce tego samego węża... Czym się różnią?”. Polityk rzuca odpowiedź: „Jeden koniec gryzie, a drugi nie”.

Jackie Chan nie udaje młodzieniaszka i chociaż wciąż popisuje się swoim kung fu to widać, że każdy cios sprawia mu ból. Każdy większy wysiłek przypomina mu i nam, widzom, że jego najlepsze lata już minęły. Czy aby na pewno? Być może to właśnie teraz rozpoczyna się nowy etap w jego karierze aktorskiej. Jest w filmie kilka absurdalnych scen, które narzucają skojarzenia z Rambo (1982). Raziłyby mnie z pewnością, gdyby tę postać zagrał ktoś inny, jednak w wykonaniu Jackiego Chana wydają się one elementem charakterystyki postaci. Dlatego ja to akceptuję i chcę oglądać więcej takich popisów. Chcę oglądać więcej takich filmów, bo tego typu brutalne i oldskulowe kino sensacyjne nie jest dziś częstym zjawiskiem. Od lat pozostaje w cieniu superbohaterskich blockbusterów nafaszerowanych efektami CGI. Tutaj bardziej od efektów liczy się autentyczny wysiłek aktorów.

W pewnym momencie chiński hirou schodzi na dalszy plan, by ustąpić pola Irlandczykowi, Pierce'owi Brosnanowi, który z reżyserem Martinem Campbellem zna się jeszcze z czasów GoldenEye (1995). Polityk Liam Hennessy to postać bardzo odległa od Jamesa Bonda. Człowiek z niechlubną przeszłością, zdradzający żonę, próbujący odciąć więzy łączące go z terroryzmem. Motyw zemsty chińskiego imigranta w niebanalny sposób został połączony z bardziej złożonym wątkiem politycznym. Wątek polityczny mógłby być nudny, gdyby w postać Hennessy'ego wcielił się inny aktor. Brosnan w swojej roli jest naprawdę wiarygodny i nie odniosłem wrażenia, aby powtarzał którąś ze swoich wcześniejszych ról. O takich filmach mówi się często, że służą do jednokrotnego obejrzenia i zapomnienia, ale ja myślę, że do tego filmu można wielokrotnie wracać. Nie z powodu intrygi, ale aktorów.  

AKTORSKIE ODKRYCIE ROKU (ex aequo)


Jessica Rothe – Śmierć nadejdzie dziś


Nieżyjącego już Harolda Ramisa trudno uznać za wybitnego reżysera, ale stworzył jeden film, który doczekał się licznych przeróbek. Film zachwycił także Quentina Tarantino, który zaliczał go do najlepszych filmów roku. Mowa o Dniu Świstaka (1993) według ponadczasowego pomysłu Danny'ego Rubina. Motyw powtarzającego się w nieskończoność dnia zainspirował między innymi Vince'a Gilligana i Johna Shibana, autorów jednego z odcinków serialu Z archiwum X (Monday, 1999), a także japońskiego pisarza Hiroshiego Sakurazaki, którego powieść All You Need Is Kill została przerobiona na film z Tomem Cruisem Na skraju jutra (2014). W roku ubiegłym do polskich kin trafił film o angielskim tytule Happy Death Day, będącym trawestacją życzeń urodzinowych (Happy Birthday!). Tytuł polski – Śmierć nadejdzie dziś – jest trafny, aczkolwiek niejednokrotnie spotkałem się w recenzjach z pomyłką wynikającą z podobieństwa tytułu do bondowskiego Śmierć nadejdzie jutro.

Dla Jessiki Rothe rola w tym filmie nie jest debiutem, ale dla mnie to zupełnie nowa twarz. Na pierwszy rzut oka wyróżnia się urodą typowej szkolnej piękności i taką gra w istocie. Nie wzbudza jednak sympatii, przynajmniej z początku. Wydaje się osobą zarozumiałą, wredną, złośliwą. Przy bliższym poznaniu można się do niej zrazić. Gdy zostaje zamordowana, łatwo się domyśleć, że każdy miał powód, by ją zabić. Tylko że ta dziewczyna nie umiera. Budzi się i przeżywa ten sam dzień na nowo, za każdym razem padając ofiarą mordercy. Twórcy filmu – reżyser Christopher Landon i scenarzysta Scott Lobdell – do slasherowej koncepcji dodali sporą dawkę humoru. I to działa, bo Jessica Rothe najwidoczniej posiada talent komediowy. Z każdą kolejną minutą aktorka coraz głębiej zanurza się w tej satyrycznej konwencji, zyskując coraz większą przychylność widza, wzbudzając coraz większe zainteresowanie. Ale w scenach niekomediowych, wymagających wyrażania konkretnych emocji, typowych dla horroru bądź dramatu, Jessica Rothe też przekonuje. W dodatku – co na pewno nie jest bez znaczenia – cały film trzyma się głównie w oparciu o jej kreację. Gdyby aktorce coś nie wyszło z pewnością film na tym by stracił, a on trzyma równy poziom od pierwszej do ostatniej minuty. Mam nadzieję, że jeszcze o niej usłyszę przy okazji innego – mniej rozrywkowego – filmu.

Samara Weaving – Opiekunka i Mayhem


Już kiedyś widziałem tę aktorkę – w serialu Ash kontra martwe zło, ale wystąpiła tylko w trzech odcinkach i słabo ją zapamiętałem. W roku 2017 obejrzałem jednak dwa filmy, w których była naprawdę wyśmienita, choć – podobnie jak w przypadku Jessiki Rothe – nie musiała odgrywać zbyt wymagającej, dramatycznej roli. Aby stworzyć tak zabawne i (w zamierzeniu) karykaturalne postaci – jak w filmach Opiekunka i Mayhem – nie wystarczą lekcje aktorstwa na prestiżowej uczelni. Potrzebna jest charyzma, pewien dystans i poczucie humoru, a także – a może przede wszystkim – niewyczerpane pokłady energii. W obu filmach stworzyła postać, która pod cielesną powłoką ukrywa szereg negatywnych cech charakteru, w szczególności skłonność do przemocy. Te bohaterki po bliższym poznaniu okazują się zupełnie różne. W pierwszym mamy do czynienia z czarnym charakterem, miłośniczką mrocznych rytuałów, która jest w stanie zmanipulować i skrzywdzić nie tylko dorosłego faceta, lecz również dziecko. W drugim obrazie – pokazywanym w trakcie Splat! FilmFest – aktorka wciela się w klientkę firmy prawniczej, która u boku jednego z pracowników toczy walkę z biurokratycznym, bezdusznym systemem. Walka jest szalona i brutalna, pochłaniająca wiele ofiar, ale gra jest warta świeczki. Natomiast gra aktorska – warta docenienia.

NAJLEPSZY SERIAL


Dark (autorzy: Jantje Friese & Baran bo Odar)


Bardzo prosty tytuł jak na taką niebanalną, wielowarstwową historię. Jest to niemieckojęzyczny dziesięcioodcinkowy serial zrealizowany dla Netflixa. Mamy tutaj pomysł z dwóch pierwszych części Powrotu do przyszłości (1985-89). Nie chodzi o sam pomysł podróży w czasie – bo on pojawia się już w The Chronic Argonauts (1888) H. G. Wellsa – ale o równomierny rozstrzał czasowy na trzy epoki. W filmach Roberta Zemeckisa był układ 1955/1985/2015, czyli co 30 lat, w serialu Netflixa istotny jest 33-letni cykl lunarno-solarny, więc bohaterowie przenoszą się o 33 lata w przeszłość lub przyszłość. Rozpoczynamy od 2019 roku, cofając się najpierw do 1986, potem do 1953. Jednak w przeciwieństwie do wspomnianej komedii przygodowej, omawiany serial cechuje się zupełnie innym klimatem. Tytuł produkcji, mimo prostoty, dobrze opisuje atmosferę – jest ona bowiem mroczna jak w klasycznych thrillerach. Od razu widać jak bardzo serial odbiega od kolorowej bajki science fiction.

Pisząc scenariusz na temat podróży w czasie można łatwo wpaść w pułapkę licznych paradoksów i czarnych dziur, ale scenariusz serialu Dark jest bardzo starannie skonstruowany. Zaczyna się cytatem z Alberta Einsteina: „Różnica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest tylko iluzją, choć trwałą...”. Autorzy opowiadają historię za pomocą licznych niedomówień i niuansów, które odsyłają widza nie tylko do teorii względności i teorii Mostu Einsteina-Rosena, ale także ezoterycznej Tablicy szmaragdowej. Oglądając serial można łatwo się poddać, bo wymyślona przez niemieckich autorów historia jest bardzo enigmatyczna i trudna do interpretacji. 

Zostajemy wrzuceni do miasteczka Winden, gdzie znajduje się elektrownia atomowa, a także pewien tajemniczy tunel. Miejscowe dzieciaki giną w tajemniczych okolicznościach, atmosfera jest nerwowa, panuje wszechobecny lęk, trwa szaleńcza gonitwa myśli. Serial ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, próbując zrozumieć sytuację, próbując zrozumieć czym właściwie jest czas i czy można go jakoś oszukać. Całość ukazana bez łopatologii i z dużą dawką napięcia, które z każdym kolejnym odcinkiem osiąga coraz wyższą wartość. W finale jest furtka do kolejnego sezonu, a zarazem zapowiedź, że twórcy nie zamierzają iść na łatwiznę i wciąż będą eksperymentować z kolejnymi płaszczyznami czasowymi. Strona wizualna, montaż i aktorstwo to także elementy zasługujące na pochwałę. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu i chodzi sprawnie jak w zegarku (porównanie nieprzypadkowe, bo i jednym z bohaterów jest zegarmistrz).

Wciąż świetnym serialem pozostają Wikingowie, ale po nim już wiem, czego się spodziewać. Nie muszę go polecać, bo ci, którzy nie oglądali poprzednich czterech sezonów i tak nie będą raczej miały ochoty, by je nadrabiać. Natomiast Dark warto polecić, bo jest produkcją nową, na razie dziesięcioodcinkową, która w kolejnych latach może sporo namieszać. To serial dla tych, którzy szukają intelektualnych wyzwań, a nie wyłącznie prostej rozrywki, mającej na celu wywołać konkretne emocje.  

NAJLEPSZA MUZYKA


Vladimir Cosma – Un profil pour deux / Mr. Stein Goes Online


Nie ma potrzeby oglądać filmu, by stwierdzić, że soundtrack jest bardzo udany. Ale jednak wybierałem spośród tytułów, z którymi miałem okazję się zapoznać. Z muzyką jest u mnie podobnie jak z filmami, to znaczy cenię stare utwory i niejednokrotnie do nich wracam, nie znajdując ciekawych pozycji wśród współczesnych dokonań. No ale zdecydowałem się sporo kawałków przesłuchać i coś wybrać. Nie było łatwo, bo raczej w niewielu filmach szczególną uwagę przykuła muzyka. Natomiast o tym, że soundtrack do Wind River jest dziełem duetu Nick Cave & Warren Ellis dowiedziałem się dopiero wiele dni po seansie. W grę wchodziły niezapomniane afrykańskie rytmy Sikiliza Kwa Wahenga Michaela Abelsa ze ścieżki dźwiękowej filmu Uciekaj! oraz nadzwyczaj efektowna kompilacja Daniela Pembertona przygotowana do Króla Artura: Legendy miecza. Ta pierwsza ścieżka z upływem czasu może łatwo się znudzić, natomiast druga cierpi na tę samą przypadłość co film – jest zbyt efekciarska i głośna, widz i zarazem słuchacz odczuwa przesyt. Dlatego zwróciłem się w stronę klasyków, bo oni wiedzą, że czasem mniej znaczy więcej. I trafiłem na „weterana kina francuskiego” – Vladimira Cosmę – który po trzydziestu latach powrócił do współpracy z Pierre'em Richardem. 


Komedię „romantyczną” Un profil pour deux (Profil dla dwojga) w reżyserii Stéphane'a Robelina oglądałem we francuskiej wersji językowej bez napisów. Nie mogę więc z czystym sumieniem polecić, bo nie wiem jak prezentują się dialogi i humor w nich zawarty. Ale jest to film toczący się w wolnym tempie, przypominający raczej pełen nostalgii i goryczy komediodramat niż klasyczną farsę. Nie mówiąc już o tym, że raczej daleko tej produkcji do typowej komedii romantycznej, skoro na pierwszym planie jest osiemdziesięciolatek odkrywający uroki internetu i portali randkowych. Film znany jest także pod angielskim tytułem Mr. Stein Goes Online. Jest to szesnasty wspólny film Vladimira Cosmy i Pierre'a Richarda. Dobrze wiedzieć, że ceniony niegdyś artysta (Tajemniczy blondyn w czarnym bucie - 1972; Pechowiec - 1981) zachowuje wciąż godną pozazdroszczenia formę (rocznik '40). W jego soundtracku jest wszystko to, co najlepsze w jego starych kompozycjach: wpadająca w ucho melodia, lekkość, nostalgia i duża dawka pozytywnej energii. Żadnego przypadkowego brzdąkania i bębnienia, tylko spójne i nastrojowe dzieło. 



PS. Zastanawiałem się jeszcze nad kategorią największe rozczarowanie roku, ale po przemyśleniu sprawy okazało się, że nie miałem żadnych wygórowanych oczekiwań względem żadnego z filmów powstałych w roku ubiegłym. Dlatego nawet jeśli film mi się nie podobał (jak Król Artur: Legenda miecza) to raczej nie ma mowy o rozczarowaniu. Ot, kolejny typowy blockbuster. Duże oczekiwania mam tylko wobec Quentina Tarantino, a on swój kolejny film pokaże dopiero w 2019.

Powiązane z tematem:

12 komentarzy:

  1. Wygląda trochę, że jako miłośnik starego kina patrzyłeś na kino współczesne (poza pewnymi wyjątkami) tylko podczas Splat!Film festiwalu, bo sporo rzeczy, które wymieniasz grali właśnie tam :) W sumie moglibyśmy się spiknąć na spotkanie w realu, bo ja też tam byłem na kilku filmach, m.in. MAYHEM, MAUS, HAPPY HUNTING i DEAD SHACK.

    ... a WIND RIVER to straszny syf :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A propo WIND RIVER, to też mogłeś na dużym ekranie obejrzeć, bo grali na Dwu Brzegach w Kazimierzu Dolnym. Ja właśnie tam widziałem.

      Usuń
    2. Jak będziesz w tym roku na Splacie to daj znać :) Chyba że wybierasz się do Lublina na premierę "Hagazussy" (2 lutego) to wtedy spotkalibyśmy się wcześniej.

      ... a skoro na temat WIND RIVER masz taką radykalną opinię to wypadałoby ją umotywować :) Znam wprawdzie Twoją ocenę z filmwebu, piszesz tam o tym, że Jeremy Renner wszystkich poucza przez cały czas, co nie wydaje mi się wystarczającym argumentem.

      Usuń
    3. Do Splata jeszcze daleko, ale bardzo prawdopodobne, że jakieś seanse tam zaliczę :) W ogóle nie wiedziałem o tej premierze, brzmi fajnie, ale przyszły piątek nie jest dla mnie idealnym terminem, więc pewnie mnie nie będzie. Jakieś dwa tygodnie temu byłem w kinie, w Lublinie - zaliczyłem COMMUTERA w Plazie i FLORIDA PROJECT w Centrum Kultury :)

      Ale on naprawdę ciągle wszystkich poucza w WIND RIVER i to jest strasznie irytujące :) Tego chłopaka jak być dobrym indianinem z rezerwatu. Jak sobie radzić z żałobą. Jak Elizabeth Olsen powinna oceniać swoje dokonania w śledztwie. I tak dalej. Poza tym, cały film wydaje się fałszywy. W swoich poprzednich scenariuszach Sheridan miał agentkę FBI, którą otaczający mężczyźni wykorzystali do swoich celów, sterroryzowali i powiedzieli, że nie nadaję się do męskiej roboty. Miał też indianina, który umarł, by stary kowboj mógł się za niego mścić, ale tak naprawdę chyba po prostu wolał nie przechodzić na emeryturę, niż mu zależało na swoim partnerze. W WIND RIVER niby przeprasza za te scenariusze i ciągle gada jak ta indiańska dziewczyna była silna, a agentka sobie dobrze poradziła, ale wypada to nieszczerze, bo za agentkę tak naprawdę wszystko robi facet/kowboj, a indiańska dziewczyna jest tu do zgwałcenia i żeby ten sam facet/kowboj mógł potem opowiadać jak to się dzielnie dała zgwałcić i zabić. Nie wiem, czytałem parę recenzji, które wydaje mi się lepiej artykułują problemy tego filmu, niż ja potrafię to zrobić:

      http://www.filmjournal.com/reviews/film-review-wind-river

      https://www.washingtoncitypaper.com/arts/film-tv/blog/20972182/wind-river-reviewed

      https://newrepublic.com/article/144457/wind-river-reveals-tricky-politics-feeling-bad-cops

      Jest jeszcze coroczna lista Better-Than Armonda White'a, na której znalazł się WIND RIVER:

      http://www.nationalreview.com/article/455151/annual-better-movies-list-european-films-dominate

      Usuń
    4. Mnie to nie irytowało, może dlatego, że było prowadzone konsekwentnie od początku do końca, więc było częścią charakteru postaci. Ja nie przepadam za Rennerem (chyba jedynie w "Mieście złodziei" Afflecka podobała mi się jego rola), ale tutaj mnie nie drażnił, co według mnie wynika z dobrze napisanej roli. Poza tym, wierzę że tacy ludzie istnieją. Może to, co mówił nie było do końca szczere, co trochę stawia tę postać w innym świetle. Być może przy drugim seansie zauważę pewne niuanse, jednak póki co film zrobił na mnie wrażenie jak żaden inny w roku ubiegłym. No ale prawdą jest, że wielu filmów w zeszłym roku nie widziałem. Obejrzałem sporo horrorów, zresztą większość filmów spoza Splatu, jakie widziałem, to były horrory, tak się akurat złożyło. O "Florida Project" dużo pozytywnych opinii słyszałem, ale nie miałem okazji obejrzeć.

      PS. Podlinkowane artykuły przeczytam później jak będę miał więcej czasu.

      Usuń
    5. "Może to, co mówił nie było do końca szczere, co trochę stawia tę postać w innym świetle."

      Tzn. nie chodzi mi o to, że postać grana przez Rennera jest nieszczera, tylko film (jego scenariusz) jest nieszczery. W poprzednich filmach Sheridana postacie nie przejmowały się kobietami czy Indianami, a tutaj bohater tak się przejmuje i film ma niby pokazywać siłę i wytrwałość przedstawianych kobiet czy Indian, ale tak naprawdę są tak samo albo i gorzej tłamszeni jak w SICARIO i HELL OR HIGH WATER.

      Wg mnie aż tyle po FLORIDA PROJECT nie musisz sobie obiecywać, film jest w porządku (Dafoe gra bardzo sympatyczną postać), ale to nie jest znowu jakieś tam arcydzieło. Szczerze mówiąc, PASAŻER z Neesonem bardziej mi się podobał.

      Z takich niedocenianych, mało omawianych, głównie gatunkowych filmów, które widziałem w 2017 polecałbym:

      Small Crimes (2017), reż. E.L. Katz; pol. tyt. Drobne zbrodnie
      ---
      Nie widziałem SHOT CALLERA, o którym ludzie trochę szumieli, ale Nikolaj Coster-Waldau gra też naprawę zajebistego antybohatera/recydywistę w tym neo-crime-noirze.

      Headshot (2016), reż. Timo Tjahjanto, Kimo Stamboel
      ---
      Widziałem sporo utyskiwań nad scenariuszem, ale wg mnie to jakieś bzdury, film można spokojne stawiać obok RAIDÓW.

      Secuestro (2015), reż. Mar Targarona; ang. tyt. Boy Missing
      ---
      Hiszpański, coenowski caper film.

      War on Everyone (2016), reż. John Michael McDonagh
      ---
      Teraz coś tam słychać o THREE BILLBOARDS IN EBBING MISSOURI, a ta czarna buddy-cop komedia, którą nakręcił drugi McDonagh przeszła bez echa lub z (IMO niesłusznie) chłodnymi recenzjami.

      Teo-neol (2016), reż. Kim Seong-hun; alt. tyt. The Tunnel, ang. tyt. Tunnel, pol. tyt. Tunel
      ---
      Znakomite, łzawe (w dobrym sensie, takim jak w BOO-SAN-HAENG / BUSANHAENG / TRAIN TO BUSAN) kino katastroficzne z Korei. Jak jeszcze nie widziałeś to polecam też KKEUT-KKA-JI-GAN-DA / KKKEUTKKAJI GANDA / GGEUT-GGA-JI GAN-DA / A HARD DAY, tego samego reżysera. Na końcu ma naprawdę świetną walkę w ciasnym pomieszczeniu.

      6 Days (2017), reż. Toa Fraser; alt. tyt. Six Days, pol. tyt. 6 dni
      ---
      Brytyjski thriller, który może się równać z DUNKIRK pod względem podpięcia historycznego wydarzenia pod nieszablonowy filmowy suspens.

      Allied (2016), reż. Robert Zemeckis; pol. tyt. Sprzymierzeni
      ---
      Wszyscy skupili się na zapożyczeniach z CASABLANKI, a ja lubię to jak film zmienia się w drugiej połowie w, osadzone podczas II wojny światowej, SPY GAME - z Pittem w roli Redforda i Cotillard w roli Pitta.

      Billy Lynn's Long Halftime Walk (2016), reż. Ang Lee; pol. tyt. Najdłuższy marsz Billy'ego Lynna
      ---
      Ciekawy żołnierski dramat nakręcony w nowoczesnej technologii, która sprawia, że film momentami wygląda super tanio i dziwaczenie, a momentami przeobraża się w pełen przepychu musical.

      Forsaken (2015), reż. Jon Cassar
      ---
      B-klasowo tani, klasyczny western zrobiony przez twórców serialu 24.

      Ngai sing / Wei Cheng / Wei Cheng Jian Ba / Xi Yang Wu Shi (2016), reż. Benny Chan Muk-Sing; ang. tyt. Call of Heroes, alt. tyt. The Deadly Reclaim, pol. tyt. Zabić, żeby żyć
      ---
      Nawet fajna wuxia.

      Savage Dog (2017), reż. Jesse V Johnson; pol. tyt. Wściekły pies
      ---
      Boyka: Undisputed (2016), reż. Todor Chapkanov; alt. tyt. Boyka: Undisputed IV, alt.tyt. Undisputed IV, pol. tyt. Champion 4: Walka o honor
      ---
      Eliminators (2016), reż. James Nunn
      ---
      Hard Target 2 (2016), reż. Roel Reine
      ---
      Zhan Lang (2015), reż. Wu Jing; ang. tyt. Wolf Warrior, alt. tyt. Special Force: Wolf Warrior, alt. tyt. Wolf Warriors, alt. tyt. War Wolves, alt. tyt. Wolf, alt. tyt. Warg
      ---
      Wszystko to solidne karate akcyjnaki ze Scottem Adkinsem.

      Usuń
    6. Ze starszych tytułów mogę polecić:

      Six Ways to Sunday (1997), reż. Adam Bernstein
      ---
      Dziwactwo z czasów, gdy wszyscy starali się być jak Quentin Tarantino.

      Quigley Down Under (1990), reż. Simon Wincer; Quigley na Antypodach
      ---
      Selleck, Giacomo i Rickman są spoko, i ma przezajebistą rewolwerową strzelanie w finale.

      Poussière d'ange (1987), reż. Edouard Niermans; ang. tyt. Killing Time, alt. tyt. Angel Dust
      ---
      Ma tylko 3 głosy na filmwebie, chociaż to taki typ francuskiego kryminału, po którym człowiek spodziewa się licznego kultu oddanych wielbicieli.

      Usuń
    7. Nigdy po filmach nie oczekuję arcydzieła (bo to nie jest dobre podejście), nawet gdy słyszę masę pochlebnych opinii.

      Ten western zrobiony przez twórców "24" muszę szczególnie dorwać, nawet nie wiedziałem, że powstał, a "24" uwielbiam. Niektóre z wymienionych zamierzam wkrótce nadrobić, w szczególności "Boykę" z Adkinsem. No i "Pasażera" z Neesonem. Lubię filmy Jaume Collet-Serry, widziałem wprawdzie tylko dwa - "Tożsamość" i "183 metry strachu", ale oba dostarczyły mi sporo frajdy. Z wymienionych wyżej widziałem chyba tylko "Quigleya" i "Train to Busan".

      A propos tego, co napisałeś o Sheridanie to moim zdaniem źle do tego podchodzisz, bo oceniasz ten scenariusz przez pryzmat jego poprzednich prac. "Sicario" i "Aż do piekła" to nie były jego filmy, być może reżyser i producent ingerowali w teksty Sheridana, być może autor nie był zadowolony z końcowego efektu i dlatego kolejny swój scenariusz postanowił zrealizować samodzielnie. Nawet jeśli tak nie było, to nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. W "Wind River" mamy zupełnie inną historię, innych bohaterów. Kobiety i Indianie nie są tłamszeni gorzej od innych, tu każdy może być ofiarą.

      Usuń
    8. Jest zbyt dużo podobieństw, tych samych wątków i motywów, by mówić, że to nie były jego filmy. Co do zmian w scenariuszach, to zawsze chyba jakieś są, mniejsze czy większe. Pamiętam, że przy SICARIO mówiło się, że del Toro chciał usunięcia większości swoich kwestii, ale to by tylko znaczyło, że jest mądrzejszym aktorem od Rennera i mądrzejszym scenarzystą od Sheridana. Bo on tam w sumie gra te samą postać co Renner - twardziela z przeszłością, który wykazuje paternalistyczną troskę o młodą, niedoświadczoną agentkę, bo stracił swoją rodzinę - ale bez tylu kwestii wypada znacznie lepiej. Jest przerażający i interesujący, i sympatyczny kiedy zacieśnia się więź między nim a Blunt. I jego i jej rozmowa na końcu filmu ma jakiś tam sens, a nie jest jakiś tam głupim głaskaniem typu - nic ci nie wyszło, to ja wszystko za ciebie zrobiłem, ale przeżyłeś, będziesz płakać? no już dobrze, już dobrze...

      Zresztą, nawet gdyby nie usunęli kwestii del Toro i też by wszystkim rad udzielał, jak Renner, to pewnie nie brzmiałoby przy tym jak idiota. Jest latynosem, więc nie byłoby sytuacji jak w WIND RIVER, gdzie biały koleś udziela rad młodemu Indianinowi jak ma żyć, chociaż nie mieszka na tym rezerwacie i nie ma jego doświadczeń.

      "Kobiety i Indianie nie są tłamszeni gorzej od innych, tu każdy może być ofiarą."

      No nie wiem, jedyni biali faceci, którzy są ofiarami w tym filmie to ci policjanci, co pojechali z Olsen do tych strażników w lesie, ale jeden z nich od razu wyczuł, że coś jest z nimi nie tak, więc jest lepszym stróżem prawa od Olsen (właściwe to ci policjanci są głównie ofiarami jej niekompetencji), i Bernthal. Ale pokazali jak Bernthal broni siebie i swoją dziewczynę przed gwałcicielami, a jego dziewczyna niby miała być taka waleczna, ale właściwie to widać tylko jak ją gwałcą.

      Usuń
  2. 'Wind River", dokładnie! Aż dziw, że film przeszedł zupełnie bez echa, a był wspaniały. I bardzo smutny. Widziałam już jakiś czas temu i wiele scen nadal tkwi mi w pamięci, aż do finałowego płaczu bohaterki granej przez Olsen, kiedy jest już po wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Liritio! Tak dawno Cię tu nie było, że system uznał Cię za spam i nie opublikował Twojego komentarza. Musiałem go wyciągać ze spamu ;)

      Usuń
    2. Haha, w takim razie, dzięki, że mnie wyciągnąłeś :)

      Usuń