Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
„Gdybym
był właścicielem Teksasu i Piekła, wynajmowałbym Teksas i żył w Piekle”
– to słowa generała Philipa Sheridana. Sugerują one, że western z
horrorem coś łączy, mimo iż Sheridan zmarł, zanim powstało kino.
Ukształtowanie filmowych gatunków ułatwiło życie filmowcom i widzom, ale
dało też ciekawe pole dla eksperymentów polegających na łączeniu
składników. Być może najtrudniejsze jest mieszanie westernu z horrorem,
czego dowodzi wiele przykładów. Myślę, że ranking dziesięciu najlepszych
pozycji w tym przypadku nie ma sensu, dlatego w poniższym zestawieniu
znalazły się również niezbyt udane, ale mimo wszystko ciekawe przykłady.
Kończąc wstęp, należałoby jeszcze wspomnieć, że istnieje wprawdzie
osobny nurt zwany Weird West, ale w tym sformułowaniu zawarte są nie
tylko westerny i horrory, lecz także filmy fantasy i science fiction. To
już materiał na inne zestawienie.
Krzyk śmierci (El grito de la muerte, 1959), reż. Fernando Méndez
W Meksyku chętnie realizowano westerny i horrory, bo nie wymagały wielkich nakładów finansowych. Plenery były na wyciągnięcie ręki, a scenariusze pisały się same dzięki barwnej meksykańskiej kulturze i historii. Krzyk śmierci to połączenie opowieści o jeźdźcu na białym koniu z legendą o Płaczącej Kobiecie. Słynna meksykańska legenda głosi, że żyła niegdyś kobieta, która po odejściu męża utopiła swoich synów w rzece, a następnie popełniła samobójstwo. Nie zostanie wpuszczona do krainy zmarłych i nie zazna spokoju, dopóki nie odnajdzie swoich dzieci. Dlatego na wpół martwa błąka się wśród żywych, porywając dzieci, a tego, kto usłyszy jej płacz, czeka nieszczęście. Scenarzysta nieco zmienił tę opowieść. Głównym bohaterem jest tutaj kowboj w typie Toma Mixa, który przybywa do małego miasteczka, gdzie prowadzi śledztwo wokół tajemniczej hacjendy. Miejsce – jak sądzą przesądni obywatele – jest nawiedzane przez ducha kobiety, której dzieci utopiły się w pobliskim bagnie. Winną tragedii jest poniekąd siostra zmarłej, która teraz obawia się zemsty zza grobu.
Film jest kolorowy, co w
kinie meksykańskim lat 50. nie było niczym szczególnym (pierwsza barwna
produkcja z tego kraju powstała już w 1942), ale zamiast piękna
meksykańskiego folkloru oferuje niedoświetlony obraz, co akurat pasuje
do tego filmu ze względu na elementy grozy. Krzyk śmierci wygląda
bardziej ubogo niż gotyckie dzieła Rogera Cormana inspirowane
twórczością Edgara Allana Poego. Nazwisko tego pisarza musiało paść w
kontekście filmu Méndeza, gdyż widoczne są tu pokrewieństwa z Przedwczesnym pogrzebem, co zresztą sugeruje anglojęzyczny tytuł The Living Coffin. O ile seria Cormana jest spójna, intrygująca i nastrojowa, o tyle Krzyk śmierci
to jedynie mało zajmujący miks gatunków – nie powstał z tego ani dobry
charro-western, ani udany gotycki horror, jedynie filmowa ciekawostka
dla tych, co lubią odkrywać zapomniane filmy. Aby opisać w skrócie
poziom tego dzieła, wspomnę, że jest tutaj scena, w której koń głównego
bohatera strzela z rewolweru, pociągając za sznurek.
Civil War Trilogy (1961–62), reż. Robert Enrico
Trzy krótkometrażowe filmy, które prezentowano również jako pojedynczą antologię W sercu życia (Au coeur de la vie,
1963). Projekt zrealizowano w oparciu o nowele Ambrose’a Bierce’a,
który swoje doświadczenia z wojny secesyjnej doskonale przekuł na
krótkie opowieści grozy. Jedna z nich, Przy moście nad Sowim Potokiem (An Occurrence at Owl Creek Bridge, 1890), została zaadaptowana przez Alfreda Hitchcocka (show tv Alfred Hitchcock przedstawia – sezon 5, epizod 13) i Janusza Majewskiego (etiuda Most), ale największe uznanie zdobyła ekranizacja Roberta Enrico pt. La rivière du hibou (1961)
– wyróżniono ją nagrodą BAFTA, Złotą Palmą i Oscarem w kategorii
najlepszy film krótkometrażowy. Dzieło zostało także przygarnięte przez
twórców serialu Strefa mroku – można je oglądać jako odcinek 22
sezonu piątego. To historia żołnierza Unii skazanego na śmierć przez
powieszenie. Wojenny dramat miesza się z optymistyczną wizją powrotu do
domu, ale czy to marzenie może być realne? Tak jak Bierce za pomocą
krótkiej formy literackiej, tak i Enrico poprzez krótką formę filmową
przedstawił w sposób niebanalny i budzący emocje próbę ucieczki z
wojennego piekła, usiłowanie uwolnienia się ze szponów śmierci. Małe
kino podejmujące tematy wielkiej wagi, opowiadające o nieuchronności
śmierci w sposób oniryczny, ale szczery i poruszający.
Druga część tryptyku nosi tytuł Chickamauga (1962)
i jest to miejsce jednej z najkrwawszych bitew wojny secesyjnej (odbyła
się w dniach 18–20 września 1863 roku, a łączne straty szacuje się na
około 35 tysięcy ludzi). Opowieść koncentruje się na losach małego
głuchego chłopca, syna żołnierza uczestniczącego w wojnach z Indianami,
współtworzącego obecny cywilizowany świat. Dzieciak odchodzi od domu w
stronę lasu, gdzie natyka się na pełzające niczym nieziemskie kreatury
ofiary bitwy toczonej już nie z „dzikusami” – obie armie stanowią
przykład cywilizacji opartej na niszczeniu najpierw „gorszej rasy”, a
potem samych siebie. Widok, jaki ukazuje się na ekranie, jest koszmarny
(choć opisy Bierce’a sprawiały większe wrażenie), gdyż wiadomo, co on
symbolizuje. Dla dziecka nie ma takiego znaczenia, bo ono nie wie, co
się tak naprawdę wydarzyło. W dodatku uszkodzony słuch nie oddaje całego
dramatu sytuacji.
Kolejne opowiadanie Bierce’a, Drozd (The Mocking-Bird), zostało przez Enrico zekranizowane jako L’oiseau moqueur (1962).
Wybitnie nastrojowe są początkowe sceny z doskonałą stroną dźwiękową, w
której na pierwszy plan wysuwa się ćwierkanie ptaków, jakby drwiących z
pozycji głównego bohatera (mocking-bird dosłownie znaczy drwiący
ptak). Ale tytułowy drozd ma również inny, głębszy sens – jest symbolem
braterstwa i niewinności, które podczas wojny przestają mieć znaczenie.
Pierwszoplanową postacią jest młody żołnierz Unii, który w leśnej
ciemności pełni funkcję wartownika. Jego zadaniem jest ostrzeżenie
kompanów przed nadciągającym wrogiem, ale ironia sytuacji polega na tym,
że on nie może dostrzec nikogo – ani sojusznika, ani wroga. Mimo to
oddaje strzał w stronę ciemności i to go później dręczy – nie wie, czy
kogoś zastrzelił. Następnego dnia, gdy żołnierze oddają się rozrywkom
takim jak walka kogutów, on postanawia dowiedzieć się, co tak naprawdę
stało się ostatniej nocy.
Trylogia Enrico to
bardzo ciekawa rzecz, urzekająca wizualnie dzięki pracy operatora Jeana
Boffety’ego, wieloznaczna za sprawą znakomitych pierwowzorów literackich
i interesująca formalnie dzięki pomysłom reżysera. Za wysoką wartość
artystyczną tych filmów w dużej mierze jest odpowiedzialny producent
Paul de Roubaix, ojciec kompozytora François de Roubaix’go (1939–1975),
tworzącego w późniejszych latach piękną muzykę między innymi dla Roberta
Enrico (np. Człowiek w pięknym krawacie, Bulwar Rumu, Stara strzelba).
A Knife for the Ladies (1974), reż. Larry G. Spangler
Alternatywne tytuły tej produkcji brzmią Jack the Ripper Goes West i Silent Sentence. Ponoć za każdym z trzech tytułów filmu kryje się inny czas trwania, co jest związane z różną ilością krwi i nagości (na rynek europejski miało być tego więcej). Ale obojętnie którą wersję obejrzymy, nie będziemy mieli do czynienia z poziomem Sama Peckinpaha ani nawet Andrew V. McLaglena. Pierwsza scena, w której widzimy roznegliżowaną kobietę zaatakowaną przez mordercę, wiele obiecuje, ale film tych obietnic nie spełnia. Również w warstwie formalnej jest rozczarowanie, bo zaprzepaszczono szansę stworzenia amerykańskiej odpowiedzi na filmy giallo i spaghetti westerny. Autorem scenariusza jest reprezentant klasycznego Hollywood, Seton I. Miller, mający w dorobku takie klasyczne dzieła jak Człowiek z blizną (1932), Kid Galahad (1937), Przygody Robin Hooda (1938) i Morski jastrząb (1940). Zmarł w maju 1974, a więc wtedy, kiedy premierę miał A Knife for the Ladies ( film był już jednak gotowy pół roku wcześniej, ale napotkał problemy z dystrybucją).
Obraz Larry’ego
Spanglera całkiem słusznie nie dołączył do grona klasyków. Nie ma w nim
ducha epoki, o której opowiada, trudno dostrzec również umiejętności
twórców w budowaniu nastroju grozy. Natomiast fabuła sprowadza się do
infantylnej i przewidywalnej opowieści o zmęczonym życiem szeryfie,
który popada w konflikt z młodym detektywem, ale w końcu postanawiają
działać razem, by dopaść mordercę terroryzującego okolicę. W filmie
wystąpił Jack Elam i jest to rzadka okazja, by zobaczyć go w
pierwszoplanowej roli, jego specjalnością były wszakże drugoplanowe
postacie (np. w Rio Lobo) lub epizody wykorzystujące fizjonomię zakapiora (prolog Pewnego razu na Dzikim Zachodzie). W obsadzie jest również Ruth Roman, która mogła się pochwalić współpracą z Alfredem Hitchcockiem przy Nieznajomych z pociągu
(1951). Chociaż wspomniani aktorzy dobrze wywiązują się z zadania, nie
ratują przeciętnego scenariusza, tym bardziej że i reżyserii brakuje
pazura. Zakończenie jest kiczowate, ale w dobrym znaczeniu tego słowa i
gdyby cały film był utrzymany w takim stylu, byłby lepszą rozrywką.
Finał jest znośny także dlatego, że w napisach końcowych można usłyszeć
elektryzującą piosenkę Evil Lady w wykonaniu Michaela Stulla.
Biały bizon (The White Buffalo, 1977), reż. J. Lee Thompson
Jeśli filmy z motywem animal attack zaliczymy do horrorów, to Biały bizon
też powinien się znaleźć w niniejszym zestawieniu. Żaden wcześniejszy
western nie przygotował nas na to, co zobaczymy w tym filmie. Nie
oznacza to, że fabuła jest w pełni oryginalna – są tu motywy
zaczerpnięte z Moby’ego Dicka (1851) Hermana Melville’a i Szczęk (1974) Petera Benchleya, ale na gruncie westernu jest to coś nowego. Charles Bronson
wcielił się w sławnego Billa Hickoka, który staje przed niezwykłym
wyzwaniem, jakie postawił przed nim scenarzysta i zarazem autor powieści
Richard Sale. Wielki biały bizon sieje śmierć i zniszczenie w
indiańskich osadach, a Hickok sprzymierza się z wodzem Siuksów, Szalonym
Koniem, by dopaść bestię. Dla obu bohaterów jest to schyłek życia
(akcja filmu toczy się 2–3 lata przed ich śmiercią), zabicie białego
bizona to ostatnia próba udowodnienia własnej wartości i pokonania
największych lęków. Bo nawet słynni bohaterowie Dzikiego Zachodu mieli
swoje fobie.
Podstawową zaletą filmu
jest to, że nie oszukuje widza. I tak jak wskazuje tytuł największą jego
atrakcją są sceny z bawołem-albinosem. Bestia została zbudowana przez
Carla Rambaldiego, wybitnego włoskiego specjalistę od efektów, który
zastosował podobną technikę co w King Kongu (1976), wprowadzając
jednak pewną innowację – sposób poruszania się zwierzęcia, na
specjalnych szynach, był czymś nowatorskim. Wyprodukowany przez Dino De
Laurentiisa film nie został przez widzów i krytyków zrozumiany, przez co
pokonały go liczne negatywne recenzje i poważne straty finansowe. Ale
dzisiaj, szczególnie gdy przegląda się twórczość J. Lee Thompsona i
Charlesa Bronsona z lat 70. i 80., omawiana produkcja nie wygląda źle.
Przeciwnie – to jedna z najciekawszych mieszanek gatunkowych tamtych
czasów. Nie tylko stanowi świetną rozrywkę, ale daje też materiał do
przemyśleń na temat kondycji mieszkańców Dzikiego Zachodu, zarówno
osadników, jak i rdzennych plemion. Historia dowodzi, że niektóre
gatunki i cywilizacje muszą wyginąć, żeby dać miejsce innym, których
zadaniem jest zbudować nowy świat.
Fatalny rewolwer (Dead Man’s Gun, 1997–1999), pomysł serii: Howard Spielman, Ed Spielman
Na przełomie wieków serial był emitowany przez polską telewizję, ale
został już przez nią zapomniany. Nie był wtedy wielkim hitem, ale mnie
zainteresował, choć na pewno nie oglądałem do końca. Ponoć w ostatnim
odcinku okazuje się, że pierwszym właścicielem tytułowego rewolweru był
Ponury Żniwiarz i ten element nadprzyrodzony jeszcze dobitniej podkreśla
przynależność serialu do gatunku horroru. W czołówce Kris Kristofferson
wypowiada formułkę o następującej treści: „Na amerykańskim Zachodzie
broń dotknięta złem przechodziła z rąk do rąk, zmieniając życie
wszystkich, którzy ją posiadali. Wraz z rozwojem legendy stała się znana
jako fatalny rewolwer” („dead man’s gun” można też tłumaczyć dosłownie
jako „broń truposza”). Ten opis, którego autorami są bracia Ed i Howard
Spielmanowie, mówi właściwie wszystko o koncepcji serialu. Jest to
telewizyjna antologia, coś jakby westernowa wersja Strefy mroku,
gdzie każdy odcinek opowiada inną historię, przedstawia innych
bohaterów, ale wszystkie epizody łączą się w opowieść o ludziach, nad
którymi wisi fatum.
Gdy 20 lat temu
oglądałem ten serial, zaskoczyły mnie występujące w niemal każdym
odcinku sceny seksu lub nagości. Tym bardziej, że pora emisji była dość
wczesna. Nie było tu gwiazd kina, ale dla polskich widzów może być
interesujący występ Joanny Pacuły w roli mściwej wdowy. Siłą serialu był
pomysłowy scenariusz dotykający różnej maści problemów – materializmu,
krętactwa, próżności i innych, będących domeną nie tylko epoki Dzikiego
Zachodu. Jeden z odcinków, The Photographer (reżyseria: Brad Turner; scenariusz: Howard Friedlander), wygląda jak pierwowzór Wolnego strzelca
(2014) Dana Gilroya. Opowiada o młodym fotografie, który przypadkiem
uwiecznia na kliszy ostatnie chwile uczestnika napadu na bank, sprzedaje
zdjęcia do gazety i z czasem coraz bardziej pociąga go mroczna strona
zawodu. W serialu nie brakuje czarnego humoru, na przykład w odcinku o
kucharzu, który kończy jako potrawka w tawernie, co narrator kwituje
słowami „dobry szef kuchni żyje według własnego menu”. Miło wspominam ów
serial, ale przyznaję, że w dzisiejszych czasach, a nawet już 10 lat
temu – po emisji Deadwood
(2004–2006) – produkcja Spielmanów straciła swoją moc i próba ponownego
oglądania pewnie skończyłaby się rozczarowaniem. Ale sentyment
pozostał.
Drapieżcy (Ravenous, 1999), reż. Antonia Bird
Scenariusz Teda Griffina
jest luźną interpretacją wydarzeń, które rozegrały się zimą 1846/47 w
górach Sierra Nevada i dotyczyły grupy osadników pod przewodnictwem
George’a Donnera. Wydarzenia z zasypanych śniegiem kalifornijskich gór
stanowią niechlubną kartę w historii amerykańskiej migracji na Zachód.
Reżyserować miał Miłczo Manczewski, macedoński filmowiec, laureat
Złotego Lwa w Wenecji za film Zanim spadnie deszcz (1994), który wyróżniono także nominacją do Oscara (przegrał z dziełem Nikity Michałkowa Spaleni słońcem).
Po dwóch tygodniach produkcji zwolniono reżysera i za namową jednego z
aktorów, Roberta Carlyle’a, zatrudniono do kierowania projektem jego
znajomą, z którą nakręcił już dwa filmy. Brytyjka Antonia Bird ogarnęła
produkcję, wykazując się sprawnością techniczną i umiejętnością pracy z
dobrymi aktorami. Tym dziwniejsze, że już nigdy później nie odniosła
sukcesu. Być może siła filmu tkwi w kapitalnie skonstruowanym
scenariuszu i wiarygodnym aktorstwie, a nie mistrzowskiej reżyserii.
Chociaż w to wątpię, bo dzięki reżyserii opowieść trzyma za gardło,
dostarcza masy emocji i chwil grozy, a punkty zwrotne wywołują efekt
zaskoczenia i ciarki na plecach.
Akcja Drapieżców
toczy się w tym samym okresie, co tragedia grupy Donnera, a ponieważ
rozgrywała się wówczas wojna meksykańsko-amerykańska, głównymi
bohaterami uczyniono żołnierzy armii USA stacjonujących w forcie. Do
koszar trafia wygłodniały (słowo użyte celowo, bo tak należy tłumaczyć
angielski tytuł) mężczyzna mówiący ze szkockim akcentem i opowiada
mrożącą krew w żyłach historię o kanibalizmie, którego ofiarą padli jego
towarzysze. Zadaniem wojska jest w tej sytuacji wyprawa w celu poznania
rozmiarów tragedii i ratowania pozostałych przy życiu osadników. Gdy
docierają do mrocznej jaskini, ma miejsce gwałtowny zwrot akcji –
pierwszy z wielu, osadzony w odpowiednim momencie i przez to wywołujący
właściwy efekt. Trudno odnieść wrażenie, aby to były dwa filmy w jednym –
horror i western są ze sobą tak precyzyjnie i przebiegle zespolone, że
mamy spójny i logiczny film survivalowy, a przy okazji także
niesztampowy i drapieżny. Znakomite kreacje w tym obrazie stworzyli Guy
Pearce, Robert Carlyle, a także Jeffrey Jones, zazwyczaj pomijany w
recenzjach (pamiętną rolę zagrał w oscarowym Amadeuszu, gdzie jako cesarz Józef II Habsburg ośmielił się zarzucić ambitnemu Mozartowi, że ten napisał za dużo nut).
Martwe ptaki (Dead Birds, 2004), reż. Alex Turner
Podczas wojny secesyjnej do zwykłego miasteczka przybywa grupa konfederackich żołnierzy, by skorzystać z usług miejscowego banku. Jednak tuż za nimi podążają bandyci i w banku dochodzi do masakry, w której giną zarówno wojskowi, jak i cywile. W tej scenie poznajemy głównych bohaterów – nie są to zwykli rabusie, lecz rasowi mordercy, co dobitnie zaprezentowano za pomocą efektów gore. Gdy zostaje użyty nóż, strumyk krwi wylewa się z szyi, gdy pada strzał, czerwona farba zalewa ściany, a jednej z ofiar zostaje odstrzelona głowa. Mało tego, podczas ucieczki zostaje zabite dziecko. W grupie jest jedna kobieta, która wcale nie ustępuje mężczyznom, jeśli chodzi o poziom brutalności – bez chwili wahania zabiła nożem kasjera, po czym uśmiechnęła się z dumą. Zaczynamy więc z grubej rury i już na wstępie wiemy, że z tymi bohaterami nie będziemy sympatyzować. Przestępcy zamierzają uciec do Meksyku, ale by zmylić pościg, decydują się przeczekać w pewnym domostwie otoczonym polem kukurydzy, strzeżonym przez… stracha na wróble.
Debiutujący twórcy,
reżyser Alex Turner i scenarzysta Simon Barrett, rozpoczęli film od
mocnego uderzenia i udało im się zainteresować odbiorcę. Otrzymali także
do dyspozycji całkiem niezłą przestrzeń do zbudowania klimatycznej
opowieści o nawiedzonym domu. I połączenie jej z historią o Dzikim
Zachodzie mogłoby wprowadzić powiew świeżości do sztampowych motywów.
Niestety, w momencie przekroczenia progu domostwa film traci tempo,
staje się przeraźliwie nudny i przewidywalny. Atmosfera grozy w kilku
partiach prezentuje się całkiem nieźle, ale pomiędzy bohaterami brakuje
napięcia, co obniża jakość widowiska. Warto jednak oglądać do końca,
gdyż ostatnie sceny są kapitalne, szczególnie od momentu odkrycia
tożsamości stracha na wróble. Efekty specjalne i charakteryzacja są
pomysłowe i wykonane solidnie. Aktorstwo jest przekonujące, zwłaszcza
gdy spojrzy się na przemianę bohaterów – na początku są łajdakami
nieznającymi litości, a pod koniec cykorami, nad którymi los się nie
lituje.
Krwawa czerwona ziemia (Blood Red Earth, 2008) i Pogrzebani (The Burrowers, 2008), oba w reż. J.T. Petty’ego
Pierwszy szkic scenariusza o podziemnych kreaturach, po angielsku nazywanych „burrowers”, J.T. Petty napisał w 2002 roku, a gdy zebrał fundusze, rozwinął pomysł na dwa filmy. Najpierw była 18-minutowa Krwawa czerwona ziemia. Tytułowe Red Earth to także imię głównego bohatera, Indianina z plemienia Lakota. Film zrealizowano w języku rdzennych Amerykanów z tego plemienia. Produkcja została nakręcona w plenerze i zawiera przepiękne zdjęcia przyrody. Sfilmowano nawet pająka w sieci i przypuszczam, że zrobiono to nie tylko dlatego, by ładnie wyglądał na ekranie, lecz także by miał znaczenie w kontekście fabuły. W końcu tematem historii jest walka o przetrwanie. Chęć przeżycia mają w swojej naturze wszystkie gatunki chodzące po ziemi i pełzające pod jej powierzchnią.
Kolonizatorzy pragnący
podbić nowy kontynent przeczesali niemal wszystkie równiny, pozbywając
się tych, którzy stanowili dla nich zagrożenie. Prawdopodobnie nie
sprawdzali jaskiń, co podsunęło niektórym filmowcom pomysł, że w
jaskiniach poukrywali się kanibale bądź troglodyci (Drapieżcy, Bone Tomahawk).
Z wiadomych powodów nie sprawdzali również, co kryje się pod ziemią,
choć krążyły legendy o ukrytych skarbach, lecz najpewniej nic poza
robalami tam nie było. Tajemniczy, bo nieujawniający swojego imienia,
reżyser J.T. Petty sięgnął po motywy z Poszukiwaczy (1956) Johna Forda, by opowiedzieć o podróży w sam środek piekła. W przeciwieństwie do Krwawej czerwonej ziemi, Pogrzebani
opowiadają historię z punktu widzenia białych Amerykanów. Gdy dochodzi
do masakry, podczas której kilkoro osadników zostaje porwanych, tworzy
się grupa pościgowa przekonana, że mają do czynienia z Indianami na
wojennej ścieżce. Nie mają pojęcia, że wróg czai się pod ziemią, a broń,
dzięki której zdobyli Dziki Zachód, na nic się nie zda.
Film miał premierę na
festiwalu w Toronto. Jest to zaskakująco dobre kino. Świetnie się
sprawdza zarówno jako western, jak i horror. Klimat starego Zachodu jest
mocno wyczuwalny i są tu treści typowe dla rewizjonistycznych
westernów. Dominuje fatalistyczny ton, a wypełzające spod ziemi potwory
nie psują budowanej od początku atmosfery. Oba gatunki nie wchodzą ze
sobą w konflikt, dzięki czemu całość wygląda jak utwór muzyczny, w
którym wykorzystano kilka różnie brzmiących instrumentów, ale dzięki
sprawnej koordynacji nie odczuwa się fałszu. Myślę, że dobre wrażenie
zostało spotęgowane dzięki udanym kreacjom aktorskim i starannym efektom
specjalnym.
Bone Tomahawk (2015), reż. S. Craig Zahler
Ze wszystkich motywów horrorowych kanibalizm wydaje się najlepiej sprawdzać w westernach. Dowodzi tego dzieło Antonii Bird Drapieżcy oraz zrealizowany przez debiutanta Craiga Zahlera Bone Tomahawk. Ma to związek z indiańską legendą o Wendigo, potwornej istocie ludzkiej dokonującej aktów kanibalizmu. Nie obce są mieszkańcom Ameryki także opowieści o zamieszkujących jaskinie, żywiących się ludzkim mięsem troglodytach. Kanibalizm stanowi część amerykańskiej historii i mitologii. Nic więc dziwnego, że dobrze się sprawdził w westernie. Ale oczywiście trzeba było do tego zdolnego reżysera, który miałby też w sobie odwagę, by podjąć kontrowersyjny, budzący wstręt motyw zjadania ludzkiego mięsa i osadzenia go w świecie Dzikiego Zachodu zamiast w tradycyjnym horrorze.
S. Craig Zahler, pełniący funkcję reżysera i autora scenariusza, wziął temat podróży i – podobnie jak twórca Pogrzebanych – podążył szlakiem wyznaczonym przez Poszukiwaczy
(1956) Johna Forda, a następne odarł western z bezpiecznej powłoki, tak
jak kanibal obdziera człowieka ze skóry. Nie przypadkiem do głównej
roli zaangażowano Kurta Russella, czyli współczesne wcielenie Wyatta
Earpa. Widząc tę postać, spodziewamy się zobaczyć w nim heroizm i
brawurę; z początku te cechy faktycznie będą dominować, ale wkrótce
zamienią się w bezradność i strach. Widok tej postaci w klatce,
czekającej na swoje przeznaczenie, to wyjątkowo przygnębiający obraz.
Człowieka i zwierzę wiele łączy – jedno i drugie stworzenie ma wspólnego
wroga, którym jest głód. By go zaspokoić, gotowi są zabić, a najlepiej
smakuje mięso. Oba wyróżnione w tekście kanibalistyczne westerny pobudzą
wasz apetyt… na jeszcze większą dawkę grozy i survivalowych przygód na
amerykańskim Zachodzie.
Wiatr / Demony prerii (The Wind, 2018), reż. Emma Tammi
Westerny i horrory to
gatunki będące, w powszechnym mniemaniu, domeną mężczyzn. A jednak do
niniejszego zestawienia trafiły dwa filmy zrealizowane przez kobiety.
Pierwszy to Drapieżcy Antonii Bird, drugi to Wiatr
Emmy Tammi według scenariusza Teresy Sutherland. Żaden z powyżej
omówionych filmów nie miał na pierwszym planie kobiecej bohaterki.
Dlatego Wiatr, znany też jako Demony prerii, wyróżnia się
pod tym względem, że pokazuje amerykański Dziki Zachód z punktu widzenia
kobiety. W fabule wykorzystano motyw gorączki preriowej atakującej
osadników migrujących na Zachód. Surowe warunki, rozległe pustkowia,
uciążliwe wyprawy przez Wielkie Równiny powodowały często załamanie
psychiczne, nierzadko również szaleństwo.
„U podstaw filmu leży
thriller psychologiczny. Ramy to western, a brutalność codziennego życia
bohaterów popycha nas w przestrzeń horroru, czasem nawet podwyższoną
przez zjawiska nadprzyrodzone” – tak mówiła Emma Tammi o swoim
reżyserskim debiucie. Film oparty jest w dużej mierze na warstwie
wizualnej, a nie dialogach. Z otchłani nocy wydobywa się odgłos wyjącego
wiatru, a krajobrazy są filmowane tak, by podkreślić pustkę, która ma
wpływ na stany wewnętrzne bohaterów. Westerny przyzwyczaiły nas do
prostoty, do tego co wizualnie piękne, jak majestatyczna sceneria i
urokliwe miasteczka z saloonem i bankiem albo nieskazitelnie czyste
kostiumy po długiej podróży konno lub dyliżansem. Ale rzadko który
western próbował odpowiedzieć na pytanie, co kryje psychika tych ludzi,
umęczonych podróżą i konfliktami, zestresowanych widokiem trupów. Aby
stworzyć taką cywilizację, jaka jest teraz, trzeba było nie tylko
przejść po trupach, ale też doświadczyć wewnętrznych katuszy i licznych
koszmarów.
Nie jest to może kino
tak dogłębne, jak mogłoby być, ale dobrze wykorzystuje problem izolacji i
szaleństwa do stworzenia nastrojowego kina grozy. Film nieco traci
przez użycie retrospekcji, ale zyskuje dzięki niedomówieniom i bardzo
dobrej kreacji Caitlin Gerard. Warto zapamiętać również nazwisko
operatora Lyna Moncriefa, Niektórzy recenzenci zauważają podobieństwa do
Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii (2015) Roberta Eggersa, ale dla mnie to zupełnie inne kino. W swoim gatunku, jako folk horror, film Eggersa jest doskonały, natomiast Wiatr ma swój własny charakter, może trochę niedoszlifowany, ale osobisty, odizolowany tak jak jego bohaterka.
___________________
Korekta: Sandra Popławska
___________________
Korekta: Sandra Popławska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz