Pages

Widziane oczyma duszy, czyli Szekspir sfilmowany

Dokładnie 400 lat temu pożegnano angielskiego barda, Williama Szekspira (Shakespeare, 1564-1616), uznawanego dziś za najwybitniejszego dramaturga wszech czasów. W londyńskim teatrze The Globe wystawiano jego sztuki przepełnione filozofią egzystencjalną, rozważające istotę dobra i zła, nieba i piekła, miłości i zemsty. Poetycki język jakim posługiwali się jego bohaterowie, ze względu na swoistą koturnowość, gonitwę myśli, pasuje do teatru, ale w kinie taka sztuczność pozostawia niesmak. Mimo tego kino, niemal od samego początku, adaptowało tę literaturę, często nie rezygnując ze staroświeckiego języka. Tematy jakie Szekspir podejmował w swoich sztukach są uniwersalne. Postacie zaś wielowymiarowe, kształtujące aktorską osobowość, stanowiące wyzwanie dla aktorów (ciekawe, że rolę Hamleta grały też kobiety, np. Asta Nielsen i Sarah Bernhardt).

„Jeżeli w książkach czyta się tylko to, co zostało napisane, to całe czytanie na nic” - zgodnie z tymi słowami utwory Szekspira pozwalają na dowolną interpretację, uruchamiają wyobraźnię i dlatego nie powinno dziwić, że przerabiano je na kino samurajskie, gangsterskie, western, musical, horror (Krwawy teatr z Vincentem Price'em doskonale wydobył czarny humor i makabrę tkwiące w tej staroświeckiej literaturze). Szekspir stał się nie tylko wybitnym autorem sztuk teatralnych, ale i genialnym scenarzystą filmowym oraz autorem kultowych dialogów. Nominacja do Oscara za scenariusz Hamleta z 1996 to wyróżnienie dla Szekspira, bo film jest adaptacją pełnego tekstu sztuki.

Dzisiaj na blogu hołd dla pisarza, który rzadko gościł na Panoramie Kina. 400. rocznica jego śmierci to doskonały pretekst, by przypomnieć, że nie tylko teatr, ale i kino wiele mu zawdzięcza. Chociaż już w epoce kina niemego ekranizowano jego utwory to właściwą karierę tego „scenarzysty” można podzielić na dwa okresy w kinie dźwiękowym. Pierwszy to lata 1944-72, czyli od kasowego i artystycznego triumfu Henryka V Laurence'a Oliviera aż do finansowych porażek Tragedii Makbeta Polańskiego oraz Antoniusza i Kleopatry Hestona, które dały do zrozumienia, że widzowie znudzili się Szekspirem. Drugi etap rozpoczął się za sprawą Kennetha Branagha w 1989 i właściwie trwa do dziś. Ostatnim sukcesem w tej materii był Makbet (2015) z Michaelem Fassbenderem, który udowodnił, że twórczość Szekspira jest wciąż niewyczerpanym źródłem inspiracji.

Przeglądając nawet pobieżnie zawartość bloga można zauważyć, że nie należę do entuzjastów elżbietańskiego teatru, jak również klasycznych adaptacji sztuk poety ze Stratfordu. Nie oznacza to, że nie doceniam wpływu jaki wywarł on na kino, zarówno klasyczne jak i współczesne. Aby temat ogarnąć w szerszej perspektywie zaproponowałem współpracę dwóm dziewczynom. Kasia Czajka, Iza Dzierżek - bez Was ten artykuł byłby znacznie uboższy. Zestawienie zawiera 10 tytułów (w tym jeden w dwóch wersjach).

KASIA CZAJKA

Henryk V (1989), reż. Kenneth Branagh

Od dziś aż do skończenia świata
w pamięci ludzkiej będziemy żyć.
My, garść wybrańców, kompania braci.
Kto ze mną krew przeleje, ten mi bratem.
Oglądając dziś Henryka V w reżyserii Kennetha Branagha można zapomnieć lub nie dostrzec, ile wniosła ta adaptacja do sposobu patrzenia na ekranizacje Szekspira. Przed Branaghiem utwór ten przeniósł na ekran Laurence Olivier. Jego wystawna, kolorowa adaptacja miała przede wszystkim wydźwięk propagandowy - ówcześni widzowie nie mieli wątpliwości z kim tak naprawdę mierzą się wojska dzielnego Henryka i zdecydowanie nie chodziło o wojska francuskie. Mając w pamięci, że dla wielu widzów angielskich takie przedstawienie stanowi główny punkt odniesienia Branagh poszedł w innym kierunku. 
W pewnym stopniu produkcja rozpoczęła w adaptacjach Szekspira epokę naturalizmu. Teatralność wstępu i obecność narratora (Henryk V to sztuka epizodyczna, gdzie narrator odgrywa istotną rolę) zestawiono tu ze scenami, które przypominają średniowieczne realia. Widać to zwłaszcza w finałowej bitwie pod Azincourt. Zamiast pięknych zbroi i wspaniałego zwycięstwa widzimy bitwę toczoną w błocie i brudzie - daleką od teatralności. Na realizm postawiono także tworząc kostiumy (Oscar dla Phyllis Dalton), które są bliższe temu, co nosiło się w czasach Henryka, niż temu, co prezentowano na londyńskiej scenie. 
Co najważniejsze - nie zawiodła obsada. Branagh, który grał już Henryka V na scenie (jako jeden z nielicznych aktorów w historii był wówczas w wieku młodego księcia) wyszedł zwycięsko w zestawieniu z Laurence'em Olivierem. Obsadzenie w pozostałych rolach znanych brytyjskich aktorów scenicznych (z którymi Branagh wcześniej współpracował w ramach Renaissance Theatre) zaowocowało poczuciem, że oto oglądamy produkcję najwyższej próby. W jednej z mniejszych, ale istotnych ról pojawia się młodziutki Christian Bale. Warto też wspomnieć o fantastycznej muzyce Patricka Doyle'a, który w tym filmie debiutował jako kompozytor ścieżki dźwiękowej (wcześniej pracował w teatrze). 
Triumf Henryka V, niskobudżetowego debiutu reżyserskiego zdolnego aktora, otworzył Branaghowi drzwi do kolejnych adaptacji. Jednocześnie film pokazał, że jest na ekranie miejsce nie tylko dla dramatów, ale też dla kronik Szekspira. Do Henryka V powróciło niedawno BBC - obsadzając w tytułowej roli Toma Hiddlestona (protegowanego Branagha). Film ma swoje zalety, ale nie robi takiego wrażenia jak produkcja z 1989. Na koniec ciekawostka - to jeden z nielicznych tytułów, który na stronie Rotten Tomatoes ma wynik 100%.  

Wiele hałasu o nic (1993), reż. Kenneth Branagh
Speak low if you speak love.
Kolejna adaptacja sztuki Szekspira w wykonaniu Kennetha Branagha utwierdziła krytyków, ale i widzów w przekonaniu, że angielski reżyser najlepiej zna się na serwowaniu sztuk barda szerokiej widowni. Wiele hałasu o nic Branagha to rzeczywiście dowód na doskonałe wyczucie zapotrzebowania widzów. Słoneczna Toskania, gdzie przeniesiono akcję sztuki, sprawdziła się doskonale jako tło historii, która spokojnie może stawać w szranki ze współczesnymi komediami romantycznymi. Branaghowi udała się rzecz rzadka - komedia Szekspira jest nie tylko zabawna. Widz dość szybko przechodzi do porządku dziennego ignorując to, że główna oś fabuły (bohaterka zostaje porzucona w dniu ślubu po tym, jak jest podejrzana o zdradę) jest niesłychanie staromodna, żeby nie powiedzieć - trudna do przełknięcia dla współczesnego odbiorcy. 
Udało się to między innymi dzięki doskonałej obsadzie aktorskiej. Główne role, Beatrice i Benedicka, wciąż kłócącej się pary, która jest ewidentnie w sobie zakochana, zagrał Branagh i jego ówczesna żona Emma Thompson. Na ekranie tworzą świetny aktorski duet - zwłaszcza Thompson dorzuca do zadziornego charakteru bohaterki odrobinę koniecznej melancholii. Znakomicie dobrano aktorów drugoplanowych - Denzel Washington okazał się perfekcyjnym wyborem do roli Księcia, a Keanu Reeves zaskoczył wielu widzów i krytyków w roli jego „brata”. Mówi się jednak, że film ukradł Michael Keaton jako Dogberry. 
Wiele hałasu o nic to w interpretacji Branagha opowieść lekka, przyjemna, wypełniająca ramy komedii romantycznej. Wydaje się zresztą, że z dotychczasowych adaptacji ta wypada najlepiej i zostawia widzów z najlepszym nastawieniem do humoru Szekspira. Warto dodać, że to właśnie w tym filmie Branagh wypracował pewną strukturę filmu Szekspirowskiego, do której będzie wracać np. w Jak wam się podoba. Mamy więc doskonałą muzykę (ponownie Patrick Doyle), ładne okoliczności przyrody, żywą, daleką od teatralności grę aktorów i sztukę przyciętą tak, by nie nudziła współczesnego widza. Dla mnie osobiście film ma jeszcze jeden dodatkowy, emocjonalny aspekt. Była to pierwsza adaptacja Szekspira, jaką widziałam i od tego seansu datuję moją fascynację ekranizacjami sztuk barda.  

Stracone zachody miłości (2000), reż. Kenneth Branagh
 Love is a familiar. Love is a devil. There is no evil angel but love.
To jeden z tych filmów, o których wszyscy powszechnie wiedzą, że jest nieudany - mimo że niewielu naprawdę go widziało. Zanim Stracone zachody miłości trafiły do kin Branagh cieszył się opinią speca od Szekspira i miał podpisany kontrakt na trzy adaptacje jego sztuk z wytwórnią Miramax. Zaczął od jednego z mniej znanych i co tu kryć - jednego z gorszych utworów poety ze Stratfordu. Pomysł wyjściowy: trzech młodych mężczyzn, którzy przysięgają poświęcić się nauce i nigdy nie zakochać, spotyka trzy idealne dla nich młode dziewczyny. 

Branagh miał ciekawą koncepcję na film - historię przeniósł do lat 30. XX wieku, a pomiędzy (znacznie przycięte) fragmenty Szekspirowskiej sztuki wstawił amerykańskie standardy musicalowe z epoki. Co wyszło? Cóż, film przedziwny, ale zdaniem krytyki nieudany. Po latach przyglądając się Straconym zachodom miłości można jednak ocenić je nieco wyżej. Jasne, nie jest to film doskonały, ale kierunek jaki obrał reżyser jest niebanalny. Co więcej, produkcja ma sporo lekkości, a np. scena z Branaghiem stepującym w rytm pentametru jambicznego to perełka. 

Najsłabszym punktem produkcji jest obsada. Tym razem Branagh postawił na nowe twarze - ze średnim powodzeniem. Krytyków najbardziej zawiodła Natascha McElhone jako Rosaline - jedna z głównych bohaterek. Zaczęto też mówić, że być może Branagh jest reżyserem, który zbyt często ulega próżności Branagha-aktora, obsadzając go w każdym swoim filmie, mimo iż nie zawsze pasuje do roli. Nie wszystkich przekonała także (dziś znacznie bardziej upowszechniona) forma musicalu, gdzie aktorzy śpiewają tak jak umieją - niekoniecznie czysto. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia - gdy już pewne szalone zabiegi formalne się upowszechniły - film Branagha broni się kilkoma pozytywnymi aspektami. 

Nie sposób odmówić produkcji serca, a także przemyślanego sposobu na to, jak niezbyt ciekawą komedię Szekspira uczynić atrakcyjną dla szerokiej widowni. Być może to właśnie nieco zgubiło reżysera, gdzieś w szale popularyzowania dzieł barda stracił go z oczu. Z drugiej strony - nie sposób nie dostrzec pewnego wyzwania, jakim jest ekranizowanie dla szerokiej publiczności mało znanej i niełatwej do interpretacji sztuki Szekspira. Trudno więc mówić o kompletnej porażce. Choć oczywiście nadal pozostanie swoistą cenzurą w życiu słynnego reżysera - chwilą kiedy jego kariera się załamała i stracił na jakiś czas kredyt zaufania, jakim obdarzyli go miłośnicy twórczości angielskiego dramaturga.

IZA DZIERŻEK

Romeo i Julia (1968 vs 1996 / Zeffirelli vs Luhrmann)
Klasyczna baśniowość vs kampowy teledysk

To źle, że miłość, obraz łagodności,
szorstka i władcza jest w rzeczywistości.
To źle, że miłość, choć ślepa i głucha,
idzie, gdzie zechce i czego chce słucha.
> Przekład Macieja Słomczyńskiego <
Dwie ekranizacje najsłynniejszego dramatu Szekspira, Romea i  Julii, choć niezbyt odległe od siebie w czasie, przedstawiają dwie totalnie różne od siebie interpretacje, których spoiwem jest niewinna miłość dwójki nastolatków. Uczucie to niezbyt fortunnie zbiegło się z konfliktem ich rodzin, eskalowanym cały czas przez brawurę i dumę ich przedstawicieli. Czy miłość jest silniejsza niż gniew? Tak, kiedy odpowiednio wiele osób straci życie, zdaje się krzyczeć przez tekst Szekspir. Jak więc do tematu podeszli dwaj reżyserzy – Franco Zeffirelli oraz Baz Luhrmann? 

Wierna ekranizacja Zeffirellego uważana jest za najlepszą kinową wersję dramatu, a sam reżyser rozpoczął właściwie swą karierę od ekranizacji Poskromienia Złośnicy z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem, z Szekspirem był więc za pan brat w przeciągu całej swej kariery. To Romeo i Julia przynieśli mu nominację do Oskara za reżyserię, jednocześnie stając się wizytówką włoskiego mistrza. Co bowiem charakteryzuje jego filmy to specyficzna, teatralna scenografia i przepiękne, klasyczne kostiumy. Całość wypada iście bajkowo, oglądając – mimo iż filmy Zeffirellego nigdy nie są krótsze niż dwie godziny – ma się wrażenie, że reżyser idealnie oddał nasze mgliste wyobrażenia podczas czytania dramatów. Klimat renesansowych Włoch przebija z ekranu w każdej sekundzie.

Co jednak sprawia, że ten film tak bardzo zapada w pamięć? Aktorstwo. Nigdy już nie udało się stworzyć tak przekonywującej ekranowej pary. Młodej, a jednocześnie tak boleśnie doświadczonej przez los, gdzie pierwsze fascynujące uczucie pomieszane jest ze strachem i gniewem. Olivia Hussey oraz Leonard Whiting mimo młodego wieku odegrali bardzo autentycznie tę miłość, która wydaje się nie do zekranizowania bez otarcia się o patetyzm. Tutaj się to udało i nawet po wielu latach od premiery nie starzeje się i nie bawi. 

Zbawczy puginale! Tu twoje miejsce... Tkwij w tym futerale.
> Przekład Józefa Paszkowskiego <
Z kolei Australijczyk Baz Luhrmann podszedł do tematu ze znaną już sobie oryginalnością. Nie rezygnując z Szekspirowskiego języka ani nie zmieniając fabuły wsadził renesansowych bohaterów w amerykańską rzeczywistość tworząc Verona Beach. Uzbrajając bohaterów w pistolety i ubierając ich w hawajskie koszule, a całości nadając krzykliwego, teledyskowego wymiaru Romeo + Juliet stali się hymnem lat 90. Interesujące jest to, że tak niewielka zmiana w stosunku do fabuły, w zasadzie jej brak (inna jest tylko sceneria), tak bardzo zmienia sposób odbioru tego samego dzieła.

Zaangażowanie Leonarda DiCaprio, idola nastolatek, było strzałem w 10 i z pewnością korzyścią dla obu stron, zarówno reżysera jak i aktora. Zgrzyt filmu jest taki, że główna bohaterka filmu - pierwsza miłość przedstawicieli dwóch skłóconych rodzin - jest przez wszystkie innowacyjne elementy zdominowana i zdecydowanie mniej przekonywująca niż w przypadku filmu Zeffirellego. Przez to sam konflikt Capulettich i Montekich traci na odbiorze i dramatyzmie, a dodatkowo nie czujemy chemii między tytułowymi postaciami dramatu.

Analizować poszczególne różnice można by jeszcze długo, jednak z okazji okrągłej rocznicy śmierci Mistrza warto sobie którąś z tych ekranizacji obejrzeć. Teraz jest dobry moment, gdyż filmowi twórcy znów wracają do interpretacji dzieł Szekspira i to z tendencją do klasycznego ich przedstawiania. W dodatku stereotypowo myśli się, iż Romeo i Julia to najsłynniejszy romans i trudno coś więcej w tym temacie dopowiedzieć. Z tym się nie zgodzę i myślę, że Zeffirelli i Luhrmann również - w obu filmach bardzo ważni są drugoplanowi bohaterowie jak Tybalt i Merkucjo, którzy napędzają akcję, są bardzo niejednoznaczni, a sposób ich przedstawienia w obu tych filmach jest też bardzo różny i jednocześnie szalenie ciekawy. Zwróćcie na to uwagę i zapraszam do seansu!

MARIUSZ CZERNIC

Tower of London (1939), reż. Rowland V. Lee 

- A ty, poczwaro, ty żadnych praw nie znasz,
boskich ni ludzkich; najdzikszy zwierz nawet
zna przecie jakieś uczucia litości.
- Ja nie znam żadnych, przetom też nie zwierzę.
- Co za dziw, kiedy szatan mówi prawdę!
- Większy dziw, kiedy anioł tak jest gniewny.
> Przekład Józefa Paszkowskiego <
Nie tylko Kenneth Branagh flirtował z Szekspirem i Frankensteinem, ale także Rowland V. Lee, który w 1939 ukończył film grozy Syn Frankensteina i luźno inspirowany Ryszardem III dramat Tower of London. Książę Gloster to jedna z najbardziej przerażających postaci w historii literatury. Dla władzy gotów zabijać nawet członków najbliższej rodziny. Jak ukazali to bracia Lee (scenarzysta i reżyser) Ryszard traktuje siebie jak Boga, zaś ludzi jak figurki w swoim mini-teatrzyku. Utwór Szekspira powstał dla celów propagandowych, krytykował poprzednią władzę, by obecna prezentowała się w lepszym świetle. W okresie przed II wojną światową inne cele przyświecały autorom, ale czasy niewiele się zmieniły. Wciąż panowały niepokoje społeczne, wojna wydawała się nieunikniona, ludzkie umysły zostały zatrute przez faszystowski sposób myślenia polegający na eliminacji określonych grup społecznych.

Jak w klasycznych horrorach Universalu na pierwszym planie czarne charaktery. W roli bezwzględnego uzurpatora wybitny aktor szekspirowski Basil Rathbone, w roli jego wiernego pomagiera specjalista od ról potworów Boris Karloff. U Szekspira było dwóch wynajętych przez Glostera morderców, z których jeden miał skrupuły i po zbrodni najchętniej umyłby ręce jak Piłat. Łysy Karloff jest równie przerażający co Monstrum Frankensteina, bo jest tu stworzeniem nie znającym litości - katem w służbie zła, przemocy i tyranii. Drugi plan ukradł Vincent Price jako książę Clarence. Okazał się zbyt dobry, by uśmiercić go już w pierwszym akcie, a moment wrzucenia go do beczki z małmazją poprzedzony jest świetnym popisem Price'a. 23 lata później aktor wcielił się w Ryszarda Glostera w Tower of London Rogera Cormana, w którym bardziej wyeksponowano szaleństwo głównego bohatera, dodając też elementy fantastyczne.

Juliusz Cezar (1953), reż. Joseph L. Mankiewicz

Trwożliwy stokroć umiera przed śmiercią,
mężny raz tylko czuje śmierci gorycz.
Ze wszystkich cudów, o których słyszałem,
to cud największy, że ludzie się boją,
wiedząc, że kresem śmierć nieuniknionym.
> Przekład Leona Ulricha <
Akces Josepha L. Mankiewicza do kina historycznego. Nie tak spektakularny jak Kleopatra (1963), ale pod wieloma względami ciekawszy. Mankiewicz to przede wszystkim pisarz, dla którego słowo było zawsze ważniejsze niż obraz. Szanował też Szekspira, dlatego w czołówce Juliusza Cezara nie wpisał autora scenariusza. Film jest wierną adaptacją sztuki - błyskotliwą, wypełnioną bogatym słownictwem, poruszającą. Dzisiaj, gdy w kinie liczy się ruch i akcja, takie kino ma niewielu zwolenników. Wprawdzie reżyser zadbał o porządną scenografię i odpowiednią ilość statystów, którzy nie są tu wyłącznie biernymi obserwatorami, to jednak przesadna dosłowność, figuratywność, zgodność z tekstem są odbierane jako dowód na brak wyczucia, nieumiejętność stworzenia prawdziwego kina na bazie doskonałej sztuki.

Kluczem do sukcesu (szczególnie artystycznego) okazała się świetnie dobrana ekipa aktorska. Marlon Brando (Antoniusz), James Mason (Brutus) i John Gielgud (Kasjusz) stworzyli wybitne kreacje, ożywiając historyczne postacie, czytelnie odgrywając miotające nimi emocje i po szekspirowsku chwiejąc się w rozterce duchowej. Film przenosi widza do starożytnego Rzymu, podejmując dyskusję dotyczącą słynnych wydarzeń z 44 roku przed Chrystusem. Czy Juliusz Cezar faktycznie był „odurzony zaszczytami i władzą” jak pisał Plutarch w Żywotach? Czy ambicje tego dyktatora były na tyle chore i perfidne, by uznać jego śmierć za wybawienie dla republiki? Centralne miejsce w filmie zajmują dwie przemowy - najpierw Brutus, potem Antoniusz próbują tak zmanipulować zgromadzoną publiczność, by przeciągnąć ją na swoją stronę. Widz także daje się zmanipulować - jeden i drugi orator zdradzają szlachetną postawę, brak złych intencji. Głos ludu jest ważny, tak było dawniej, tak jest dziś. Wpływa on na politykę i kino.

Tron we krwi (1957), reż. Akira Kurosawa

Nadcięty przez nas wąż, a nie zabity
zrośnie się znowu, będzie czym był wprzódy.
Złość nasza biedna zostanie jak dawniej
pod groźbą zębów jego jadowitych.
> Przekład Leona Ulricha <
Jeden z powodów, dla których Akira Kurosawa zdobył międzynarodowe uznanie to zbudowany przez niego most kulturowy między Wschodem i Zachodem. Pozostając pod wpływem japońskiej historii i tradycji adaptował Dostojewskiego i Szekspira, by wyrazić więź łączącą go z Europą. Przeniesienie historii szkockiego wodza Makbeta w realia feudalnej Japonii z pewnością nie było łatwe, ale ekipa Kurosawy stanęła na wysokości zadania, przyczyniając się do wykreowania fascynującego spektaklu. Powstała opowieść o rodzeniu się ambicji uruchamiającej niszczycielską machinę. Przepowiednia lub sugestia szerzej otwierają umysł, potęgują pragnienie, kreują wizję przyszłości i w końcu prowadzą do czynów. I tron spływa krwią, a człowiek gnije od wewnątrz jeszcze zanim kruki rozdziobią jego martwe ciało. 

Po wybitnym przedsięwzięciu jakim jest Siedmiu samurajów (1954) trudno było stworzyć coś równie wspaniałego - efektownego i mądrego zarazem. Pomógł stary niezawodny Szekspir i młody energiczny Toshirô Mifune wcielający się z typową dla siebie ekspresją w postać japońskiego Makbeta. Autorzy opowiadają o twardym, odważnym samuraju, który ma słabą wolę, łatwo ulega pokusom. Pozwala by wąż pod postacią kobiety sączył mu jad do ucha. Pozwala by irracjonalne pragnienie władzy odebrało mu rozum. Z prostej drogi wyznaczonej przez samurajski kodeks honorowy zbacza w najmroczniejsze rejony, symbolizowane tu przez Pajęczynowy Las - istny labirynt, skąd ciało może się wydostać, lecz dusza nigdy nie odnajdzie spokoju. Bez ambicji mężczyzna jest nikim, ale czymże jest ambicja?

Zły śpi spokojnie (1960), reż. Akira Kurosawa

- Najlepsza jednoaktówka, jaką widziałem.
- Jednoaktówka? To dopiero prolog.
Skoro Kurosawa wziął już na warsztat Makbeta to czemu nie iść za ciosem i spróbować przerobić drugie koronne dzieło Szekspira, czyli opowieść o duńskim księciu Hamlecie. Postanowił jednak podejść do tematu inaczej i osadzić akcję we współczesnej Japonii. Kôichi Nishi (rozważnie odgrywany przez Toshirô Mifune) żeni się z córką bogatego przedsiębiorcy, ale miłość nie jest najważniejszym powodem tego mariażu. Nie są nim także pieniądze, jak niektórzy podejrzewają. Zostając zięciem biznesmena bohater zamierza się do niego zbliżyć, by zadać mu śmiertelny cios. Kieruje nim pragnienie zemsty - chce pomścić ojca i przy okazji ujawnić korupcję w firmie, dla której ojciec pracował.

Kwestią sporną pozostaje, czy uznać ten film za adaptację sztuki Szekspira, ale ja nie mam wątpliwości. Bo chociaż reżyser nie zachowuje wierności z oryginałem to jednak interpretuje treść sztuki na swój sposób. Główny bohater hamletyzuje, nie zastanawia się wprawdzie czy być czy nie być, ale jest rozdarty wewnętrznie. Zemsta jest dla niego naturalnym, logicznym następstwem wydarzeń, ale kiedy przychodzi co do czego nie potrafi odebrać życia człowiekowi. Ubolewa nad tym, że gdy dokona zemsty stanie się takim samym draniem jak jego przeciwnicy. Niewykluczone, że adaptacja klasycznego dramatu była dla reżysera pretekstem do politycznej wypowiedzi - do krytycznej oceny rządów w powojennej Japonii, gdzie na najwyższych szczeblach władzy panuje korupcja. W następstwie już tylko niewielki krok dzieli ludzkość (w tym także porządnych obywateli) od moralnego upadku.

Johnny Hamlet (1968), reż. Enzo G. Castellari

  Find the man who never lied and offer him your soul.
Szekspir pewnie przewraca się w grobie... ze śmiechu. Jego filozoficzno-egzystencjalny dramat został przerobiony na efektowną produkcję rozrywkową, a bierny w swej postawie, naznaczony tragizmem duński książę przemienił się w dynamicznego action hero. Motywem jego postępowania jest śmierć ojca, a trop prowadzi na ranczo Elseñor, gdzie wdowa zabawia się z bratem zmarłego. Weteran wojny secesyjnej Johnny 'Hamlet' Hamilton nie będzie mógł jeszcze odłożyć broni, bo kolejny bratobójczy konflikt wydaje się nieunikniony. Zaskakujące, że imiona bohaterów sztuki pozostały właściwie bez zmian. Jest Horacy, Claude (Klaudiusz), Ross i Guild (czyli Rosencrantz i Guildenstern), Gertruda... Ofelię zamieniono na Emilię, zaś z Poloniusza zrobiono skorumpowanego szeryfa.

Enzo Castellari dopiero w następnej dekadzie odniósł sukces, głównie dzięki charyzmatycznej gwieździe jaką był Franco Nero. Tutaj nie ma takich magnetyzujących protagonistów, ale ogląda się wyśmienicie wyłapując nawiązania do pierwowzoru i przewidując rozwój wypadków. Filmowi, w zależności od kraju, nadawano różne tytuły. Oryginalny włoski tytuł jest niesprecyzowany - to po prostu Brudna historia z Dzikiego Zachodu. W krajach niemieckojęzycznych ochrzczono Johnny'ego Hamiltona jako Django, dodając podtytuł Grabarz już czeka. Anglojęzyczne tytuły To Kill or Not to Kill? i Johnny Hamlet nie bez przyczyny wskazują na powiązanie z Szekspirem. Dzieło Castellariego nie stało się wielkim hitem i zostało już niemal zapomniane, ale dzięki zapożyczeniom z Szekspira powiewa świeżością i ogląda się to jak intrygujący persyflaż wyśmiewający pretensjonalność i niezamierzoną kiczowatość klasycznych adaptacji. Atutem filmu jest muzyka, którą skomponował Francesco De Masi oraz piosenka Find the Man.

Ran (1985), reż. Akira Kurosawa

 W naszym świecie tylko szaleniec jest przy zdrowych zmysłach.
Ostatnie epickie dzieło Kurosawy, które bez wsparcia zagranicznych inwestorów mogłoby nie powstać. Film został zrealizowany w oparciu o Króla Leara. Efekt końcowy przerósł najśmielsze oczekiwania. Mamy tu bezapelacyjnie do czynienia z arcydziełem, które śmiało może stawać w szranki ze sztandarowymi utworami japońskiego Mistrza. Zachwyt i emocje towarzyszą przez cały czas trwania seansu, czyli dwie i pół godziny. Przypowieść ma w sobie coś z okrutnej baśni i wnikliwego dramatu społecznego. Tematem są wybory dokonywane przez ludzi oraz ich konsekwencje. Dasz komuś władzę, stracisz godność i rozum. Nie można przewidzieć, jaki wpływ na kogoś będą miały twoje decyzje. Nie można przewidzieć, kto zostanie twoim sojusznikiem, a kto wrogiem.

Starego Hidetorę zagrał świetny aktor Tatsuya Nakadai, ale najlepszy występ w tym filmie zaliczyła Mieko Harada w roli lisicy o żmijowatym języku i wilczym apetycie, ubranej w falujące szaty. Ran to wizualny i merytoryczny majstersztyk, w którym elżbietański teatr elegancko wystrojono w kostiumy z teatru Nō (w roli błazna wystąpił zresztą aktor tej japońskiej odmiany sztuki). Współpraca z zagranicznymi inwestorami zapewniła japońskiemu reżyserowi imponujący budżet, który pozwolił urzeczywistnić jego marzenie. Siedmiu samurajów i Tron we krwi wydają się przy nim skromnymi produkcjami. 70-letni reżyser pokazał, jak inspirującym i niesłusznie pomijanym dziełem jest Król Lear. Stworzył wzorcową adaptację, która mimo iż czerpie ze sztuki teatralnej imponuje nie tylko bogactwem treści, ale i widowiskową stroną formalną.

RESZTA JEST MILCZENIEM

4 komentarze:

  1. Fajne zestawienie. Mój absolutny numero uno to "Wiele hałasu o noc" - żywiołowe, rozbrykane, aż tryskające witalnością. Świetne aktorsko - zwłaszcza Thompson, Branagh, Washington i i Keaton. Nie pasuje mi tylko masakrycznie sztywny Reeves. Świetna, wyluzowana adaptacja, oglądamy z żoną każdego lata :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się. "Wiele hałasu o nic" to niesamowicie lekka i energiczna komedia, którą świetnie ogląda się dzięki doborowej ekipie aktorskiej.

      Usuń
  2. A ja właśnie kończę lekturę Króla Leara na zajęcia z literatury brytyjskiej. Bardzo pomocny post, już od dawna mam w planach wszystkie filmy w reżyserii Kennetha Branagha :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Kennetha Branagha koniecznie muszę obejrzeć "Henryka V".

      Usuń