Pages

Samuel Fuller. Zabójcza terapia


Dnia 12 sierpnia przypada rocznica urodzin Samuela Fullera, amerykańskiego filmowca tworzącego gdzieś na zapleczu Hollywood. Dysponując niewielkim budżetem pokazywał mało atrakcyjną stronę swojego kraju. Ameryka w jego filmach przypomina szpital pełen ludzi ułomnych o zróżnicowanym stopniu kalectwa. Z reporterską odwagą przedstawiał tematy kontrowersyjne, stawiając w centrum opowieści konkretnego człowieka, a nie wielkie wydarzenia historyczne, czy efektowną scenerię.

W sto piątą rocznicę urodzin Fullera następuje finał akcji, której pomysłodawcą jest Patryk Karwowski, autor bloga Po napisach. Chociaż deklarowałem chęć wzięcia udziału, do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy uda mi się porządnie zreasumować twórczość tego hollywoodzkiego mavericka. Wcześniej podjąłem się zrecenzowania tylko dwóch filmów tegoż twórcy (vide Podwójny seans z Samem Fullerem), a jeden tytuł włączyłem do wpisu Niedocenione '57. Niniejsze zestawienie to zbiór dziesięciu minirecenzji, w którym zawarłem opinie na temat wszystkich obejrzanych przeze mnie filmów Fullera. Moja przygoda z twórczością tego artysty nie dobiegła więc końca, ale myślę, że to jednak bardzo reprezentatywny zestaw utworów, świadczący o biegłości i inteligencji reżysera oraz jego wszechstronności w doborze tematów i gatunków.
 
Zabiłem Jessego Jamesa
I Shot Jesse James (1949 / 81 minut)
scenariusz: Samuel Fuller na podst. artykułu Homera Croya 


Wybierając materiał na swój reżyserski debiut Samuel Fuller postąpił niekonwencjonalnie. Pracując w niezależnej wytwórni dostarczającej prostą i tanią rozrywkę zamierzał stworzyć coś niebanalnego, co wywoła refleksję, a może i konsternację. Oto bowiem na pierwszym planie mamy tchórza, który szczyci się tym, że zastrzelił wspólnika, by uzyskać amnestię, zdobyć sławę i nagrodę. Dziki Zachód był wprawdzie miejscem naprawdę dzikim, ale pojęcie honoru było tu poważane, więc taka postawa musiała wzbudzać irytację, gniew, odrazę. Aktor John Ireland rzeczywiście może wzbudzać takie negatywne emocje i do tej roli pasował, ale jednak (przynajmniej w moim odczuciu) nie wyciągnął z tej postaci tyle, ile należało. Bez winy nie jest także Fuller, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, który opowiedział tę historię w sposób nieangażujący, pozbawiony jakiegoś mocnego punktu. Aktorzy snują się po ekranie, nie wywołując refleksji, a jedynie konsternację i niedosyt. Film widziałem dawno temu, ale tak bardzo wrył mi się w pamięć, że zraziłem się do twórczości amerykańskiego mavericka i dopiero tegoroczna akcja „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Samuela Fullera” zachęciła mnie do tego, by dać mu drugą szansę.

Baron Arizony
The Baron of Arizona (1950 / 97 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


Takie postacie jak Jesse James i Bob Ford zapisały się w świadomości nie tylko Amerykanów, więc i filmów o nich trochę było. Ale czy ktoś słyszał o Jamesie Addisonie Reavisie, zwanym „baronem Arizony”? Z pewnością słyszeli ci, którzy oglądali drugi film wyreżyserowany przez Samuela Fullera. Reżyser przedstawia w nim zapomniany fragment amerykańskiej historii. Trudno uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę, choć jak to zwykle bywa, trochę podkoloryzowano fakty. Aby zdobyć sławę i bogactwo ludzie potrafią być naprawdę bardzo wyrafinowani i przebiegli. Reavis był właśnie takim hochsztaplerem, który swój plan opracował bardzo precyzyjnie. Fałszowanie dokumentów, lawirowanie między Europą i Ameryką, wciskanie kitu szacownym prominentom, nie licząc się z konsekwencjami... Możliwe, że całe jego życie to jedno wielkie oszustwo, skoro także ślub jest częścią planu. Mimo iż akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku w Arizonie, a więc we właściwym dla westernu czasie i miejscu akcji, to jednak niewiele tu elementów prawdziwego westernu. Nie jest to oczywiście żadną wadą filmu, który dodatkowo jeszcze zyskuje przez obsadzenie w głównej roli Vincenta Price'a. To właściwie nie jest film Fullera, ale Price'a i jemu nikt nie jest w stanie ukraść show – ani pozostali aktorzy, ani operatorskie sztuczki Jamesa W. Howe'a, ani mise-en-scène Sama Fullera.

Kradzież na South Street
inny polski tytuł: Kieszonkowiec z South Street
Pickup on South Street (1953 / 80 minut)
scenariusz: Samuel Fuller na podst. opowiadania Dwighta Taylora


Już na etapie scenariusza i kreacji postaci widać, że to nie jest materiał dla hollywoodzkiego wyrobnika, gdyż ktoś taki nie uczyniłby bohaterem swojego filmu kieszonkowca. Obrońcy moralności, zdający sobie sprawę jak wielką moc oddziaływania posiada kino, preferowali filmy o bohaterach szlachetnych, takich, z którymi łatwo się identyfikować. Natomiast złodziej zdecydowanie nie jest dobrym materiałem do naśladowania. W ramach kina noir filmowcy czasem pozwalali sobie na prezentację złodziejskiego fachu (vide Asfaltowa dżungla, 1950), z tym jednak zastrzeżeniem, że kradzież powinna zostać ukarana, by jasno dać do zrozumienia, że przestępstwo nie popłaca.

Swoje kino noir Fuller skonstruował nieco na przekór przyzwyczajeniom publiczności, bez dydaktyzmu, ale ze sporą dawką emocji i napięcia. Trochę słabnie poczucie realizmu, gdyż wątek miłosny jest nieprzekonujący, wyraźnie wciągnięty na siłę. Bardzo ciekawie prezentuje się jednak motyw rozdarcia pomiędzy patriotyzmem a korzyścią materialną. Liczne zbliżenia na twarze aktorów powodują, że lepiej widać rozterki bohaterów, ich walkę wewnętrzną, co zbliża ten film do dramatu psychologicznego. Fuller jest tu bardzo bliski rzeczywistości, pokazując różne typy zagrożenia, od złodziejstwa po komunizm. Mankamenty scenariusza nadrabiają aktorzy. Richard Widmark zagrał tu jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Świetna jest również Jean Peters, ale nawet gdyby się jeszcze bardziej starała, to i tak show ukradłaby jej Thelma Ritter, niekwestionowana mistrzyni drugiego planu, sześciokrotnie nominowana do Oscara.

Lot strzały
Run of the Arrow (1957 / 86 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


Filmowiec, który jest głównym bohaterem tego tekstu, wyraźnie unikał pracy w kolorze, lepiej czując się w czarno-białych klimatach. Jednak Run of the Arrow wyróżnia się głównie dlatego, że został nakręcony w Technicolorze, co miało zapewne nie tylko aspekt widowiskowy, lecz przede wszystkim pasowało do tej historii. Mamy tu bowiem istotną rolę Natury w kształtowaniu się ludzkich postaw, a plenery na pograniczu Utah i Arizony wzmacniają przekaz, gdyż barwa dodaje im majestatu. To opowieść o psie, który chciał zostać wilkiem, czego nie należy rozumieć dosłownie – człowiek wychowany w cywilizacji białych, przywiązanej do ciepła domowego ogniska, próbuje żyć zgodnie z indiańskimi zwyczajami, a więc bliżej natury. Można się domyśleć, co z tego wyniknie, ale i tak warto obejrzeć ten film, bo zawiera kilka mocnych akcentów, których próżno szukać w westernach z tamtego okresu („bieg strzały”, wyciąganie dzieciaka z bagna, obdzieranie żywego człowieka ze skóry...).

Rod Steiger to reprezentant najlepszej szkoły aktorskiej, która preferuje głębokie wejście w rolę, zrozumienie postaci, a nie tylko wyrecytowanie kwestii. Takie podejście aktora wpływa na odbiorcę, który stara się nie tylko obserwować wydarzenia, lecz także identyfikować z postacią, próbuje zrozumieć jej motywację. Rzadko który klasyczny western to umożliwiał. Z bohaterami takimi jak John Wayne mogliśmy sympatyzować, ale nie do końca nas przekonywali. Fuller osiągnął jednak coś więcej. Dzięki rzetelnej reżyserii i nieprzeciętnym występom aktorskim ten western – mimo iż nie powstał w oparciu o autentyczne wydarzenia – wydaje się wiarygodny i logiczny oraz angażuje widza. Nie bez znaczenia jest również to, że inspiruje innych filmowców (podobny pomysł przyniósł dwa Oscary Kevinowi Costnerowi – mowa o Tańczącym z wilkami).

Czterdzieści rewolwerów
Forty Guns (1957 / 80 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


Bardzo interesująca polemika z klasycznymi westernami, które w latach pięćdziesiątych nabierały kolorów i nastrajały optymistycznie. Fuller swój obraz Dzikiego Zachodu pozbawił koloru, by przedstawić ponurą wizję świata, w którym ideały dotyczące braterstwa i zabijania rozprzestrzeniają się w czasie i przestrzeni. Inaczej niż w wielu filmach głównego nurtu reżyser przedstawia w centrum westernowej rzeczywistości wyrazistą postać kobiecą. Dzieło nic na tym nie traci, bo w głównej roli została obsadzona Barbara Stanwyck. Film zyskuje także dzięki solidnej oprawie wizualnej. Zdjęcia Josepha Biroca i efekty L.B. Abbotta – który na długo przed słynnymi filmami katastroficznymi pokazał trąbę powietrzną (i to w westernie!) – współtworzą niepowtarzalny, trudny do podrobienia klimat.

Dość niezwykły to film, gdyż za pomocą skromnych środków stworzono kino względnie widowiskowe (już scena otwierająca to wspaniały tour de force). Biorąc pod uwagę niewielki czas trwania imponująca jest ilość treści, jaką autor zawarł w swojej pracy. Prosty przekaz (miłość zmienia ludzi, ale broń również) został oprawiony w przepiękne, na pozór staroszkolne, lecz w istocie nowatorskie ramy. Jest to filmowa ballada – oprócz niestandardowej fabuły zawiera liryczne ozdobniki, mieszając pełen goryczy fatalizm z atmosferą romantyczno-nostalgicznej przypowieści o wpadaniu w sidła uczuć. Udało się zachować równowagę między dwoma przeciwległymi biegunami.

Verboten!
(1959 / 93 minuty)
scenariusz: Samuel Fuller


Nie pierwsze i nie ostatnie spojrzenie Sama Fullera na wojnę i ludzi uwikłanych w tę szaleńczą zabawę. Verboten! znaczy zakazany i to słowo doskonale opisuje nasz świat, nie tylko ten powojenny, o którym film opowiada, lecz także nam współczesny. Żyjemy w świecie pełnym zakazów i jeśli nie będziemy ich przestrzegać znajdziemy się na marginesie, potępiani przez społeczeństwo, wykluczeni. W centrum uwagi hollywoodzkiego reżysera są relacje amerykańsko-niemieckie po drugiej wojnie światowej.

Związek pomiędzy Amerykaninem i Niemką był verboten, ale takie związki się zdarzały i w przeciwieństwie do Kradzieży na South Street wątek miłosny był tu potrzebny. Po pierwsze dlatego, że wprowadził nutę niepokoju, gdyż nie ma pewności, czy Niemka jest rzeczywiście zakochana w amerykańskim żołnierzu. Być może tylko udaje, aby nie umrzeć z głodu i pragnienia. W zniszczonym, okupowanym mieście lepiej trzymać ze zwycięzcami... Po drugie, zdrowo myślący człowiek bardziej uwierzy w miłosną relację między osobami różnych nacji, niż w uczucie do złodzieja, który wcześniej zwinął ci portfel i narobił masę problemów. Film jest bardzo sugestywny, trochę moralizatorski i patetyczny, ale tego chyba nie dało się uniknąć w obrazie o tematyce wojennej (znakomity jest fragment dotyczący procesu norymberskiego, kiedy to młody chłopak z Hitlerjugend uświadamia sobie ogrom hitlerowskich zbrodni).

Terapia wstrząsowa
Shock Corridor (1963 / 101 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


W tym filmie, jak w zwierciadle, może przeglądać się społeczeństwo, szczególnie amerykańskie, gdzie dominuje pogoń za sukcesem. Pęd ambitnego dziennikarza za sławą i prestiżem prowadzi go do gniazda anarchii, obłędu i cierpienia. W jednym miejscu spotykają się najgorsze ludzkie przywary, powodując eskalację negatywnych emocji. Umysł jest czymś nieodgadnionym. Jest jak układanka, która może się rozpaść, gdy będziemy próbowali ją na siłę złożyć w całość.

Fuller rozpoczyna swój film od cytatu z Eurypidesa „Kogo Bóg chce zgubić, temu rozum odbiera”, by potem zaprezentować własną interpretację tego, co nazywa się szaleństwem. Rasizm, bigoteria, wojna, dążenie do globalnej dominacji – taki jest szpital Sama Fullera, taka jest Ameryka. Ale to nie wszystko, bo autor zahacza tu również o tematy kazirodztwa, nimfomanii, zakłamania, chorobliwej ambicji... i pewnie coś jeszcze by się znalazło. Wszystko może prowadzić do obłędu, gdyż nie wiadomo, gdzie przebiega granica. Kawał dobrej roboty wykonał Stanley Cortez, znakomity operator (Noc myśliwego, 1955), ale trudno też znaleźć odpowiednie słowa uznania dla pracy aktorów (nie wymienię nazwisk, bo chyba całą obsadę musiałbym przepisać). Terapia wstrząsowa to jeden z najbardziej intensywnych i niepokojących filmów okresu klasycznego. Intryga kryminalna przetworzona przez umysł takiego killera jak Fuller zamienia się w kino o szalenie oryginalnym charakterze. Można się parę razy uśmiechnąć, ale konkluzja jest przeraźliwie pochmurna, obrazoburcza i bezpardonowa.

Nagi pocałunek
The Naked Kiss (1964 / 90 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


Jeśli złodziej otrzymał u Fullera szansę na lepsze życie, to dlaczego prostytutka miałaby takiej szansy nie dostać? W sekwencji inicjującej protagonistka jawi się jako twarda babka, nieco przerażająca ze względu na ogoloną głowę, ale pozory mylą. To istota wrażliwa, pragnąca żyć w zgodzie z prawem i z ludźmi. Zostaje pielęgniarką i opiekuje się niepełnosprawnymi dziećmi. Ma szansę odkupić swoje winy, ale droga nie będzie łatwa. Idylliczne miasteczko skrywa bowiem, chyba jak każde inne, liczne ułomności i to znacznie poważniejsze niż schorzenia ortopedyczne. Tam, gdzie są ludzie, nie ma oazy spokoju, jest podwójna moralność, jak walizka z ukrytym dnem.

W roli głównej Constance Towers, którą Fuller obsadził wcześniej w Terapii wstrząsowej – tam nie miała zbyt wyrazistej postaci do zagrania, ale reżyser czuł jednak, że sprawdzi się w roli bardziej wymagającej, znacznie skomplikowanej. Chociaż autor zrobił z dziwki anioła, to nie uczynił z niej postaci nudnej. Film trzyma w napięciu do końca, ale ogląda się świetnie także dzięki pracy operatora (w tej funkcji ponownie Stanley Cortez). Zarówno w filmie Shock Corridor jak i The Naked Kiss reżyser igra z przyzwyczajeniami publiczności i gatunkowymi schematami. W poprzednim obrazie korzystał w nietypowy sposób z elementów kryminału, tym razem do głosu dopuścił melodramat, by go wykorzystać w niekonwencjonalny sposób. Oba utwory doprawił sporą dawką kiczu, ale zrobił to z głową, przez co scenariusz nie stracił mocy, nabrał jednak innowacyjnego kolorytu.

Wielka Czerwona Jedynka
The Big Red One (1980 / 113 minut)
scenariusz: Samuel Fuller


Chociaż Fuller realizował już wcześniej dramaty wojenne, dopiero Wielka Czerwona Jedynka jest jego najbardziej osobistym filmem, wykorzystującym wojenne doświadczenia autora. Podczas drugiej wojny światowej amerykański filmowiec służył w 1. Dywizji Piechoty, nazywanej Wielką Czerwoną Jedynką. Od ciężkich walk w Afryce Północnej aż po wyzwolenie obozu koncentracyjnego Falkenau był świadkiem wielu okropieństw, dlatego realizacja filmu o tych wydarzeniach musiała być ciężkim przeżyciem. Aby oddać hołd licznym ofiarom należało porzucić styl kina klasy B, a więc okres przygotowawczy powinien być dłuższy, a budżet wyższy w stosunku do poprzednich prac reżysera. W latach siedemdziesiątych Fuller nie kręcił już filmów, by solidnie się przygotować do realizacji swojego – jak zapewne sam przypuszczał – dzieła życia. Recenzje zdobył w większości pozytywne, ale u mnie wzbudza jednak masę zastrzeżeń.

Film rozciągnięty jest w czasie od roku 1918 do 1945, ale nie czuje się tutaj ani upływu czasu, ani rozległej przestrzeni. Wraz z jednostką wojskową (plutonem dywizji) przemierzamy Afrykę Północną, Sycylię, Francję, Niemcy i Czechosłowację, ale trudno uwierzyć w tę całą eskapadę. Izrael, Irlandia i Kalifornia udawały te wszystkie miejscówki, co według mnie nie wpłynęło dobrze na klimat i jakość opowieści. Także w warstwie humanistycznej (by nie powiedzieć psychologicznej, bo Fuller unikał psychologizowania) coś tu nie zagrało jak należy, być może to wina aktorów, nie potrafiących w sposób realistyczny oddać emocji. Trudno przejąć się losami żołnierzy, bo i porządnych scen bitewnych zabrakło, albo chociaż takich, które byłyby „mocnym uderzeniem” ze względu na zaskakujące przedstawienie wojennego okrucieństwa. Są ludzie pośrodku piekła, ale emocje zanikają przez chaotyczną reżyserię i niedopięty do końca budżet. Dzieło Fullera, mimo ogólnej aprobaty krytyków i satysfakcji widzów, jest dla mnie rozczarowaniem.

Biały pies
White Dog (1982 / 90 minut)
scenariusz: Samuel Fuller & Curtis Hanson na podst. opowiadania i powieści Romaina Gary'ego Chien Blanc


Jedna z najgroźniejszych epidemii, jakie nawiedziły tereny Stanów Zjednoczonych, to epidemia nienawiści rasowej, która jest tak silna, że poprzez człowieka może dotknąć też zwierząt. Biały pies to symbol niebezpiecznego zjawiska – ukrytego rasizmu, który daje o sobie znać w niespodziewanych momentach. Fuller nieraz zetknął się z tym problemem i niejednokrotnie umieszczał go w scenariuszu, by zwrócić uwagę na to, jak wielki absurd w tym tkwi. Bo ta choroba nie bierze się znikąd, nie jest wywoływana przez naturalne kataklizmy czy jakieś nadprzyrodzone moce, ale rodzi się w człowieku. I gdyby człowiek chciał, potrafiłby ją zwalczyć. Dlaczego więc ludzie tak bardzo chcą nienawidzić? Dlaczego nie potrafią zaakceptować wielokulturowego, wielorasowego społeczeństwa? Czy naprawdę wierzą, iż życie w jednolitym rasowo narodzie byłoby rajem?

Przez całą swoją karierę Fuller znajdował się gdzieś pomiędzy komercją i kinem autorskim, między niskobudżetową rozrywką a pełnokrwistym dramatem społecznym. I ten film jeszcze lepiej niż poprzednie łączy te dwie drogi twórcze – z jednej strony będąc prostym thrillerem w stylu animal attack, ale z drugiej manifestem przeciwko nietolerancji. Czworonożne stworzenie jest tutaj obiektem analizy – jest ono wewnętrznie skomplikowane, posiada cechy domowego pupila, okrutnej bestii i sterowanej przez człowieka maszyny. Biały pies to dzieło frapujące, refleksyjne i nastrojowe. Stanowi doskonały materiał do przemyśleń i analiz. Długo pozostaje w pamięci i daje ostateczną odpowiedź na pytanie: „Czy Samuel Fuller był wybitnym reżyserem?”.

Moje Top 5:
1. Biały pies
2. Terapia wstrząsowa
3. Kradzież na South Street
4. Czterdzieści rewolwerów
5. Baron Arizony
_________________________________

- Polecam wywiad z reżyserem, zamieszczony w serwisie The Blog That Screamed (link).
- Warto też zerknąć na podsumowanie inicjatora akcji, który obejrzał 22 filmy Fullera (link).

3 komentarze:

  1. Co do J. Irelanda to mi się jego Bob Ford bardzo podobał. Niestety Jesse James w wykonaniu Reeda Hadleya stabizna, a już O'Kelly w wykonaniu Prestona Fostera to nieporozumienie. Z powyższych westernów najlepszy imo to 40 Rewolwerów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie J. Ireland nie przekonał nawet w nominowanej do Oscara roli w "Gubernatorze" (1949). Ale zgadzam się, że najlepszy western Fullera to "Czterdzieści rewolwerów".

      Usuń
  2. W ,, Gattling Gun'' Paolo Bianchiego Ireland był spoko , jako zły , podobnie w ,, The Cost of Dying'' ( bardzo solidny zimowy spaggie ) . Mam sporo zaległości w spag westach i inszej włoszczyźnie z jego udziałem , a trochę tego natrzaskał. W jakimś westernie Cormana też chyba zagrał. Aa dobry był jeszcze w ,, Satan Cheerleaders''. Ogólnie chłop trochę jakby za mało wyrazisty.

    OdpowiedzUsuń