Podwójny seans z Samem Fullerem

Wpis został zainspirowany wyzwaniem, jakie przed czytelnikami i blogerami postawił Patryk z bloga Po napisach (tutaj szczegóły na ten temat).

Samuel Fuller (1912-97) - amerykański reżyser, scenarzysta, producent i aktor. Hollywoodzki maverick, realizujący filmy (najczęściej według własnych scenariuszy), które bardzo różniły się od standardowej produkcji amerykańskich wytwórni. Do kina gatunkowego przemycał ambitne treści, by opowiedzieć o problemach współczesności (absorbował go szczególnie temat rasowych uprzedzeń i wojny wywołującej zamęt w ludzkiej psychice). Już jego debiut reżyserski wzbudzał kontrowersje - I Shot Jesse James (1949). Film o człowieku, który szczycił się tym, że zabił swojego kompana. Tytułowa ofiara była wprawdzie przestępcą, ale kino idealizowało takich outsiderów (wzorcowy przykład to Jesse James <1939> Henry'ego Kinga). Choć ten debiut pozostawia wiele do życzenia w kwestii realizacji i aktorstwa, to Sam Fuller osiągnął swój cel, bo już na starcie pokazał, że nie interesują go hollywoodzkie mity. Zainteresowań nie zmienił mimo nacisków ze strony jednostek oburzonych jego obrazoburczym nastawieniem. Pozostawał twórcą bezkompromisowym i konsekwentnym w piętnowaniu ludzkich przywar, prowokując widza do refleksji i burzliwych dyskusji. Udowodnił, że kino gatunkowe (westerny, kryminały, thrillery) nie musi służyć bezmyślnej rozrywce, a dramaty wojenne nie muszą służyć propagandzie.

Czterdzieści rewolwerów
Forty Guns (1957 / 79 minut)
scenariusz: Samuel Fuller

We wczesnej scenariopisarskiej karierze Sam Fuller nie zajmował się westernami, ale gdy dostał kamerę do ręki próbował niejednokrotnie sił w tym gatunku. W ciągu dziesięciu lat zrealizował cztery westerny: I Shot Jesse James (1949), The Baron of Arizona (1950), Run of the Arrow (1957) i Forty Guns (1957). Na początek zajmiemy się tym ostatnim, bo jest doprawdy kapitalny. Czarno-biały spektakl w dobie szerokoekranowych, barwnych widowisk musiał przejść niezauważenie. Tym większa satysfakcja, gdy po latach odkrywa się taką zakurzoną perłę. Czterdzieści rewolwerów to niespełna 80-minutowa ballada o babie i czterdziestu rozbójnikach. Mroczna i niesztampowa historia o zmierzchu epoki.

W krótkiej, bardzo kameralnej formie zmieściło się wiele ciekawych motywów i scen. Już prolog to absolutny majstersztyk, który zapewne nakręcono bez dubli. Szarża czterdziestu rewolwerowców prowadzonych przez kobietę w chmurach pyłu i kurzu wraz z ogłuszającym dudnieniem końskich kopyt to niecodzienny widok w starym amerykańskim kinie. Bo niełatwo taką scenę nakręcić. Jeszcze trudniejsza i jeszcze rzadziej spotykana w westernach jest trąba powietrzna, a tutaj ten kataklizm dotyka głównych bohaterów. Za wyczarowanie takiej sceny odpowiedzialny był L.B. Abbott, jeden z najsłynniejszych w Hollywood filmowych czarodziei. Współtworzył oprawę wizualną w siedmiu filmach, które zdobyły Oscara za efekty specjalne, lecz osobiście zgarnął cztery statuetki (w tym dwie nagrody specjalne).

Dobry scenariusz Sama Fullera, zapewne w połączeniu z charyzmatyczną osobowością reżysera, umożliwił zatrudnienie Barbary Stanwyck, która w latach 1938-49 zdobyła cztery nominacje do Oscara. Tak mniej więcej od połowy lat trzydziestych (kiedy to zagrała postać Annie Oakley) była dla hollywoodzkich bossów ucieleśnieniem kobiety nieustępliwej, zadziornej, pozbawionej ogłady. Za takie role była wyróżniana przez Akademię (np. Podwójne ubezpieczenie, 1944). W latach pięćdziesiątych nieco spadła jej popularność, ale wciąż jej nazwisko było gwarancją dobrej jakości. Aktorce towarzyszą Barry Sullivan (ważna rola w Pięknym i złym) oraz Dean Jagger (Oscar za drugoplanową rolę w dramacie wojennym Z jasnego nieba).


Fullerowi zależało nie tylko na przekonującym aktorstwie, ale nade wszystko chciał stworzyć przytłaczający, posępny nastrój, który nie pasował do ówczesnych optymistycznych nastrojów kreowanych na potrzeby hollywoodzkich widowisk. Los sprawił, że spotkał operatora, który podobnie jak on nie mógł się za bardzo odnaleźć w amerykańskim przemyśle filmowym. Joseph Biroc najlepsze lata miał dopiero przed sobą (Oscara dostanie po niespełna dwudziestu latach - za Płonący wieżowiec). Wówczas dzielił czas między produkcje uznanych reżyserów, kino klasy B i seriale telewizyjne. W roku 1957 Sam Fuller ukończył trzy filmy (China Gate, Run of the Arrow, Forty Guns) i we wszystkich miał swój udział Joseph Biroc. Nie wykluczone, że Czterdzieści rewolwerów wygląda tak unikatowo, ponieważ operator wykorzystał metody, jakich nauczył się podczas pracy w telewizji, kinie niskobudżetowym i filmach głównego nurtu. Film straciłby większość walorów, gdyby go nakręcono w kolorze.

Poziom merytoryczny także jest dość wysoki. Mężczyzna i kobieta stanowią tu pewien kontrast. Kierują się innymi zasadami, inaczej postrzegają prawo. Aby dojść do porozumienia jedno z nich musi odrzucić własne reguły, podporządkować się. Wygląda to poniekąd jak metafora Hollywood. Jeśli reżyser chciał funkcjonować w tym świecie musiał się podporządkować. Istniały bowiem pewne normy, które po prostu należało przestrzegać. Bunt był dobrym tematem na film, ale w branży rozrywkowej nie był mile widziany.

Forty Guns wygląda jednak nieco inaczej od standardowej produkcji tamtych lat. Jest kameralny i widowiskowy zarazem. Dostarcza rozrywki, ale i coś przekazuje, na szczęście nienachalnie i spontanicznie. Istotny wątek to braterstwo. Dwaj bracia są już doświadczonymi strzelcami, najmłodszy jeszcze nie ma w tym wprawy. Bracia starają się go trzymać na dystans, nie chcą by zasmakował w zabijaniu, bo wiedzą, że broń palna uzależnia tak samo jak whisky. Jednak młody w pewnym momencie chwyta za broń i zabija człowieka. Tym samym ratuje życie swojemu bratu, więc postępuje słusznie. Ale pojawiają się także efekty uboczne tego czynu. Duma jaka ogarnia chłopaka tworzy w jego umyśle przekonanie, że zabijanie nie jest niczym złym. W formie ponurego widowiska Fuller podjął polemikę z klasycznymi westernami. Po terenach Arizony przepuścił trąbę powietrzną, która nie niszczy dawnych ideałów, ale je przenosi i rozprzestrzenia. Bo chociaż wizualnie wszystko się zmienia, to faktycznie nie da się wyplenić starych przyzwyczajeń.   

Biały pies
White Dog (1982 / 90 minut)
scenariusz: Samuel Fuller & Curtis Hanson na podst. opowiadania i powieści Romaina Gary'ego Chien Blanc

„Gdyby zwierzę zabiło z premedytacją, byłby to ludzki odruch”. Te słowa wypowiedział ponoć Stanisław Jerzy Lec, ale nie on jeden uważał, że zwierzęta bardziej zasługują na szacunek niż ludzie. Szczególnie dotyczy to zwierząt, które tysiące lat temu zostały przez człowieka udomowione i do dziś przyjaźnią się z ludźmi. Po nakręceniu oryginalnego dramatu wojennego pt. Wielka czerwona jedynka (1980) Sam Fuller zaadaptował prozę Romaina Gary'ego, laureata dwóch Nagród Goncourta (najbardziej prestiżowego wyróżnienia dla francuskich pisarzy). Autor literackiego pierwowzoru zmarł w 1980 roku, więc nie mógł zobaczyć filmu. A szkoda, bo powstało całkiem zgrabne dzieło, w sposób pomysłowy mieszające elementy kina klasy B (animal attack) z ambitną, społecznie zaangażowaną problematyką.

Temat rasizmu wałkowany był w kinie na wiele sposobów, ale tu mamy coś zupełnie innego. Bardzo sugestywnie, ale i metaforycznie, zaprezentowano kontrowersyjny temat. Czarnym (wbrew tytułowi) charakterem jest tutaj pies, ale to nie jego należy obwiniać za to, kim się stał. Zwierzę cechuje się instynktem, ale człowiek jest mu w stanie wpoić pewne zachowania. To od człowieka zależy, czy pies będzie domowym pupilem, obrońcą domowego ogniska czy zwyczajnym zabójcą. Tytułowy bohater filmu Fullera wydaje się łączyć wszystkie te cechy, ale najgorsze jest to, że wytresowano go na „białego” psa. Czy próba zmiany jego zachowania przyniesie oczekiwany skutek, czy tylko pogorszy sytuację, czyniąc w mózgu zwierzęcia niewyobrażalny chaos?

Tytułowe zwierzę to nie tylko owczarek niemiecki w kolorze białym. On jest symbolem niebezpiecznego zjawiska, sięgającego jeszcze czasów niewolnictwa. Zmuszano wtedy czarnych niewolników do bicia psów, aby te zwierzęta mogły sobie łatwiej przyswoić, kto jest ich wrogiem. Niedawno Quentin Tarantino w swoim westernie pt. Django Unchained (2012) pokazał czarnego niewolnika rozszarpywanego przez psy. To właśnie efekt tego zjawiska. Sam Fuller w schyłkowym okresie swojej kariery, z typowym dla siebie emocjonalnym chłodem, przypomina że taki ukryty rasizm stanowi problem do dziś. Zresztą opowiadanie Chien Blanc (potem rozbudowane do rozmiarów powieści) Romain Gary napisał w oparciu o własne doświadczenia.


Żyjemy w świecie pełnym obłudy i hipokryzji. Ludzie udają dobrych, uczciwych obywateli, ale w głębi duszy nienawidzą świata zaludnionego przez wielokulturowe, wielorasowe społeczeństwo. Czy  życie w jednolitym rasowo narodzie byłoby czymś doskonałym? Czy wtedy nie dochodziłoby do konfliktów i wszyscy byliby szczęśliwi? Z pewnością nie, bo jest wiele innych rzeczy, przez które powstają burzliwe konflikty i wybuchają niszczycielskie wojny. Ludzie zawsze znajdą powód, by zabijać. Problem tkwi w psychice człowieka.

Pod tą historią kryje się także coś więcej. Wbrew pozorom widać tu szacunek do zwierząt i współczucie dla ich losu. Bo to co uważamy za śmiertelnie niebezpieczne okazuje się tak naprawdę tylko ofiarą, sterowaną przez człowieka. Większość z nas lubi psy, ale gdy widzimy takiego czworonoga łażącego samotnie bez kagańca, to raczej staramy się go nie prowokować (jeśli mamy choć odrobinę zdrowego rozsądku), bo nie możemy przewidzieć, do czego jest zdolny. Zdajemy sobie sprawę, że to stworzenie może wykorzystać swoje ostre zęby przeciwko nam. Jeśli uzna, że jesteśmy dla niego zagrożeniem.

Fuller wykorzystał nasze lęki, by stworzyć intensywny, pełen napięcia thriller. Napięcie zbudował rozsądnie, nie epatując nadmiarem krwi, powoli lecz konsekwentnie brnąc w stronę oczekiwanego finału. Oprócz psa, którego zagrało aż pięć owczarków, wystąpili w filmie Kristy McNichol i Paul Winfield, ale dla miłośnika starego kina szczególnie istotny jest występ Burla Ivesa - piosenkarza folkowego, który w latach pięćdziesiątych zaliczył kilka rewelacyjnych ról (m.in. w Kotce na gorącym blaszanym dachu oraz w nagrodzonej Oscarem kreacji w Białym kanionie). Nie można również przejść obojętnie obok ścieżki dźwiękowej, gdyż jej autorem jest Ennio Morricone, a on napięcie budować potrafi. White Dog nie był rozpowszechniany w USA, bo cenzorzy uznali, że film propaguje rasizm, co jest ewidentną bzdurą. To wartościowe kino, które prowokuje do myślenia. Film, który więcej mówi o ludziach i naszym świecie, niż typowy hollywoodzki dramat psychologiczny.

6 komentarze:

  1. "Czterdzieści rewolwerów" jeszcze przede mną. "White dog" to jest zajebista rzecz, i zawsze tak samo się dziwię, gdy kolejny raz czytam, że film był uznany za rasistowski. To przecież obraz wyjątkowo piętnujący takie przypadki. A Romain Gary, to ten sam Romain Gary, który gdy był jeszcze dyplomatą we francuskim konsulacie prosił Fullera, by ten zmienił początek w "China Gate". Fuller jak to Fuller stanowczo odmówił :)

    No i cieszę się, że początek wyzwania wypadł dla Ciebie tak obiecująco :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "China Gate" i "Run of the Arrow" będą w następnej kolejności. Może któryś z nich trafi do zestawienia Niedocenione '57 ;)

      Usuń
  2. No właśnie w 57 roku Fuller zrobił czarno-białe "40 guns", a przecież już w latach czterdziestych kręcono wielkie westerny w technikolorze, jak choćby "Western Union" Fritza Langa, "Pojedynek w Słońcu" Kinga Vidora czy "Nosiła Żółtą Wstążkę" Johna Forda ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Różnie z tym bywało. W '57 Anthony Mann nakręcił czarno-białą "Gwiazdę szeryfa", a John Ford w '62 nakręcił w czerni i bieli "Człowieka, który zabił Liberty Valance'a" ;)

      Usuń
    2. Aha... i wspomniałeś "Western Union" Fritza Langa, ale poprzedni western Langa "Powrót Franka Jamesa" też powstał w kolorze, podobnie jak "Jesse James" Henry'ego Kinga i "Dodge City" Michaela Curtiza (oba z '39).

      Usuń
  3. ... Andre De Toth z ,, The Day of the Outlaw'' z 59' , no i last but not least - Jim Jarmush.

    OdpowiedzUsuń