KAIJŪ EIGA, czyli japońskie filmy o potworach. Bomba atomowa to za mało!

Godzilla został ochrzczony w ogniu bomby wodorowej i przeżył. Co mogłoby go teraz zabić? Naszym priorytetem powinno być zbadanie jego niesamowitej mocy przetrwania.
Dr Kyohei Yamane (Takashi Shimura, 1954)

Z okazji zbliżających się 70. urodzin Godzilli, drugiego – po King Kongu – najsłynniejszego potwora w historii kina, widzowie otrzymali bardzo udany filmowy hołd dla tej kultowej postaci. Godzilla Minus One (2023, reż. Takashi Yamazaki) podobał się nie tylko masowej publiczności szukającej w kinie przede wszystkim rozrywki, lecz także krytykom oczekującym od kina czegoś więcej. Poza tym – jako jedyny z całej serii – film został wyróżniony Oscarem za efekty specjalne. Cały hype wokół produkcji mógł zachęcić młode pokolenie odbiorców do sięgnięcia do japońskiej klasyki, a u starszych wzbudził z pewnością poczucie nostalgii, tym bardziej że wykorzystano w nim fragmenty doskonałej muzyki Akiry Ifukube.

Dzieła z nurtu kaijū były w naszym kraju pokazywane na kinowych ekranach i cieszyły się ogromną popularnością. Wspomnę choćby rok 1978, kiedy to na pierwsze miejsce polskiego box office’u trafił amerykański King Kong, a do pierwszej dziesiątki załapały się jeszcze Godzilla kontra Gigan i Ebirah - potwór z głębin. Niniejszy wstęp piszę jeszcze przed rozpoczęciem Timeless Film Festiwal, odbywającej się w Warszawie imprezy, gdzie fani Godzilli powinni być usatysfakcjonowali, gdyż w programie są trzy kinowe projekcje pionierskiego obrazu Ishirô Hondy (9 i 13 kwietnia w kinie Atlantic oraz 14 kwietnia w kinie Iluzjon). Komu jednak festiwal nie po drodze, ten ma alternatywę w postaci platformy Flixclassic, gdzie dostępne są do obejrzenia cztery japońskie kaijū – Godzilla (1954), King Kong kontra Godzilla (1962), Ghidorah - trójgłowy potwór (1964) i Mothra kontra Godzilla (1964). Pierwowzór jest darmowy, pozostałe w ramach abonamentu.

Na tym blogu filmy omawianego gatunku były z reguły pomijane, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że właśnie teraz jest dobry moment, by te braki zacząć uzupełniać. W związku z powyższym dzisiejsza zbiorówka ma na celu zwrócenie uwagi na Japonię i jej nieoceniony wkład w historię kina fantastycznego. Zachęcam do odkrywania podobnych rejonów kinematografii i zapraszam do lektury, którą oprócz mnie tworzyli: Caligula i Haku z ekipy Savage Sinema oraz Mateusz R. Orzech z Kinomisji. Nasza uwaga skupiała się głównie na klasycznych pozycjach z trzydziestolecia ery Shōwa (1954–1984). Oryginał z 1954 został jednak pominięty, bo to zbyt oczywisty przykład, a najważniejszym celem Panoramy Kina jest popularyzowanie mniej znanych, zapomnianych tytułów.

* * *

1964 – Mothra kontra Godzilla (reż. Ishirô Honda) – Kuba Haczek



Choć Mothra vs Godzilla to czwarty film z serii Shõwa, to sama Mothra zadebiutowała jako kaiju na dużym ekranie już w 1961 w eponimicznie zatytułowanym filmie, gdzie niszczyła Tokio próbując uratować mieszkanki wyspy Infant porwane przez pewnego niegodziwca. Sukces tego filmu i późniejszej wariacji King Kong vs Godzilla (1962) doprowadził producentów do kolejnych pomysłów, w ramach których Godzilla miał spotykać się w widowiskowych starciach z najpopularniejszymi potworami. Mothra to gigantyczna ćma ze stada Tytanów, najbardziej oddana ludzkości i w większości swoich występów w serii broniąca jej przed zakusami mniej przychylnie nastawionych potworów. Jako iż nie posiada specjalnej broni, jej główną mocą jest możliwość tworzenia sieci, w którą oplątuje swoich rywali, mocne odnóża i żądło, które potrafi dokonać spustoszenia wśród najbardziej wymagających przeciwników.

W omawianym filmie potomstwo Mothry staje się punktem zapalnym fabuły – po sztormie pośród wraków zostaje znalezione tajemnicze jajo. Odkupione od rybaków przez korporację Happy Enterprises ma im służyć jako atrakcja turystyczna; nie zdają sobie jednak sprawy, że z jaja niedługo wykluje się ćmi pomiot, który w poszukiwaniu posiłku może narobić totalnej rozpierduchy. Na dodatek emituje on potężne promieniowanie, które budzi Godzillę, rozpoczynającego kolejny ze swoich spektakularnych pochodów i obracającego wszystko na swej drodze w kupkę popiołu. Główni bohaterowie, para dziennikarzy Ichirō i Junko, udają się na wyspę Infant, gdzie proszą tamtejszych mieszkańców o wezwanie Mothry, która jako jedyna mogłaby uchronić kraj od zagłady powodowanej przez Godzillę. Nie wiedzą jednak, że wyspa została zniszczona przez testy nuklearne, a sama Mothra to sędziwa kaiju, która dobiega do końca swego życia.

Film Hondy był sukcesem finansowym, choć nie powtórzył wyniku King Kong vs Godzilla, to jednak był przychylnie odbierany zarówno przez widownię, jak i krytykę. Podobał się nowy kostium Godzilli, coraz bardziej realistyczne makiety, chwalono także skalowanie wielkości potworów w stosunku do storyboardów, co znacznie poprawiało efekt końcowy. Mothra była kilkumetrową konstrukcją poruszaną za pomocą pilota, zaś jej larwy, w finale stawiające odpór Godzilli, były tak naprawdę małymi „czołgami” sunącymi po miniaturowych plenerach. Na ówczesne lata były to pomysły na najwyższym światowym poziomie, zaskakujące pomysłowością i dopracowaniem wykonania. 

Jak zatem film prezentuje się dziś, 60 lat po premierze? Na pewno docenić należy wyraźnie antykapitalistyczny i antykonsumpcyjny wydźwięk całości, wielowątkowość fabuły i w miarę solidne aktorstwo. Sama Godzilla ma tu jeszcze ten piękny klasycznie pocieszny wygląd, gdy górna część mordki telepie się jej na boki (uszkodzenie powstało podczas kręcenia zdjęć i było na tyle widowiskowe, że postanowiono go nie naprawiać), przez co z naszej paszczy, szczególnie podczas walki z Mothrą, nie schodzi uśmiech, powodowany także przez swoistą niezdarność „wielorybiego goryla”. Wykonanie ćmy zestarzało się gorzej, to jednak jeszcze nic w porównaniu z jej larwami; klockowate potwory wypluwające z penisopodobnej gardzieli strugi białej cieczy, która oplata niby sieć Króla Potworów to widok zaiste niezapomniany. A ile możliwości interpretacji!

1966 – Daimajin (reż. Kimiyoshi Yasuda) – Caligula

Kaijū osadzone w feudalnej Japonii. Szambelan Ōdate Samanosuke (Ryūtarō Gomi) przeprowadza zamach stanu i obala swego pana Tadakiyo (Ryūzō Shimada). Władca ginie, lecz jego dzieciom udaje się zbiec w towarzystwie samuraja Kogenty (Jun Fujimaki). Trójka uciekinierów znajduje schronienie u lokalnej wiedźmy, która prowadzi ich w góry do miejsca, gdzie zgodnie z legendą uwięziony jest zły duch Daimajin. Mija 10 lat, dzieci Tadakiyo są już dorosłe, lecz wciąż żyją w ukryciu. Tymczasem bezwzględny Samanosuke wprowadził w prowincji rządy oparte na terrorze i wyzysku. Nastroje społeczne są coraz bardziej napięte, pojawienie się potomstwa prawowitego władcy mogłoby doprowadzić do rewolty. Gdy Samanosuke dowiaduje się, że spadkobiercy wciąż żyją, postanawia ich zgładzić, czym ściągnie na siebie gniew potężnego Daimajina...

‌Połączenie kina samurajskiego i filmu o gigantycznym potworze wypada u Kimiyoshi Yasudy nadspodziewanie świeżo i przekonująco – większość metrażu zajmuje tu zawiązanie akcji, wielką rozpierduchę w wykonaniu tytułowego monstrum zostawiono na ostatnie 10 minut seansu. Dzięki temu udało się uniknąć przesytu charakteryzującego niektóre produkcje kaijū (choć zaznaczyć trzeba, że Daimajin od początku pomyślany był jako filmowa trylogia, przy czym wszystkie trzy części kręcono równocześnie). Zadbano za to o odpowiednie nakreślenie postaci i tła opowieści oraz zbudowanie napięcia przed ujawnieniem kluczowej atrakcji. A jest zdecydowanie na co czekać, bo wspomniane finałowe występy demona to prawdziwy popis inteligentnego użycia praktycznych efektów specjalnych, który do dzisiaj robi niemałe wrażenie. 

Wygląd Daimajina zainspirowany został prezencją glinianego bydlaka z czechosłowackiego Golema (1932) – to kawał wrednego, mierzącego kilka metrów skurwysyna, który rozwala fortyfikacje w drobny mak, miażdży przeciwników pod swymi kamiennymi butami, a złego Samanosuke przebija na wylot dłutem, które uprzednio wrazili mu w czoło wysłannicy podłego samuraja. Zmontowane i wykadrowane jest to wszystko wybornie, nie ma w zasadzie do czego się przyczepić od strony technicznej, a jednocześnie nie ma tu zarazem miejsca na żadne efekciarstwo, bo proporcje, jak już nadmieniłem, zostały odmierzone skrupulatnie. Kawał solidnej, wciągającej roboty, która doskonale opiera się zębom czasu.

1966 – Ebirah – potwór z głębin (reż. Jun Fukuda) – Mariusz Czernic

Do 1965 roku Ishirō Honda zrealizował pięć filmów o Godzilli oraz wiele pokrewnych obrazów typu kaijū lub science fiction. Tym razem na krześle reżysera usiadł Jun Fukuda, na stanowisku scenarzysty pozostał jednak Shin'ichi Sekizawa, który znów wykazał się nieprzeciętną wyobraźnią i pomysłowością. Ebirah – potwór z głębin sprawia wrażenie produkcji tańszej od poprzedników, bo zamiast niszczenia metropolii mamy fabułę rozegraną wokół małej fikcyjnej wyspy na Pacyfiku.

Trochę przypomina to przygodę w stylu Jules’a Verne’a lub Jamesa Bonda. Na oceanie rozbija się łódź i brat jednego z uczestników pechowego rejsu, 15-letni Ryôta (Tôru Watanabe), mocno angażuje się w poszukiwania zaginionego członka rodziny. Podstępem zdobywa jacht i wyrusza na pełne morze, a towarzyszą mu dwaj rówieśnicy oraz właściciel jachtu, kryminalista Yoshimura (Akira Takarada). Mała żaglówka wkrótce zostaje pochłonięta przez Naturę. Sztorm w połączeniu z atakiem potwora morskiego przyczyniają się do tego, że bohaterowie lądują na wyspie Letchi, gdzie tajną bazę mają złoczyńcy, którzy wykorzystują niewolników do pracy i produkują „ciężką wodę” do reaktorów jądrowych.

W filmie występują cztery potwory z wytwórni Tōhō, w tym dwa znane już widzom – Godzilla i Mothra – oraz dwa debiutujące – tytułowy Ebira będący przerośniętym skorupiakiem ze szczypcami i zaliczający krótki występ zmutowany ptak (kondor albo orzeł). W japońskim oryginale tytuł brzmi Godzilla, Ebira i Mothra: Wielki pojedynek na Morzu Południowym. Gigantyczny jaszczur, który zmasakrował Tokio z siłą bomby atomowej, ale później obronił ludzkość przed trójgłowym potworem Gidorą, tutaj zostaje już świadomie obudzony przez ludzi, którzy liczą na jego pomoc. Scenariusz został początkowo napisany z myślą o King Kongu i trochę z tego pomysłu zostało, o czym może świadczyć scena, w której Godzilla zwraca uwagę na kobietę i jakby żałuje, że nie ma łap King Konga, aby móc ją chwycić. Kobietą jest Daiyo (Kumi Mizuno) z wyspy Infant, która modli się do swojej bogini, wielkiej ćmy Mothry.

Oprawę muzyczną skomponował tym razem Masaru Satô, a działem efektów specjalnych kierował jeszcze Eiji Tsuburaya, lecz stopniowo przekazywał zwierzchnictwo swojemu zaufanemu współpracownikowi, Sadamasie Arikawie. Dla miłośników kaijū jest to produkcja rozczarowująca ze względu na mniejszą skalę konfliktu i postać Ebiry zaliczaną do najgorszych potworów w serii. Ale dla fanów kina przygodowego jest to atrakcyjne i całkiem świeże widowisko z dobrymi pomysłami, odrobiną humoru i antymilitarnym przekazem. Docenić można również zabiegi przełamujące dotychczasową rutynę obecną w filmach omawianego gatunku. Z pewnością warto też wspomnieć, że dzieło Fukudy było hitem w Polsce – trafiło na ekrany w 1978 i zajęło szóste miejsce w podsumowaniu roku. Co ciekawe, na lepszych pozycjach listy uplasowały się dwie inne japońskie produkcje: kolejne starcie potworów Godzilla kontra Gigan (1972) oraz policyjny thriller Kobra (1974).

1967 – X from Outer Space (reż. Kazui Nihonmatsu) – Mateusz Orzech

The X from Outer Space czy Wielki kosmiczny potwór Guilala, jak brzmi japoński tytuł, to pełna klisz kina science fiction mozaika. Rozpoczynamy ją startem pojazdu kosmicznego, którego załoga zmierza na Marsa, lecz po napotkaniu kosmitów dociera na Księżyc. Niedługo potem wraca na Ziemię, gdzie okazuje się, że sprowadziła ze sobą istotę, jaka prędko rośnie do rozmiarów Godzilli.

Podejście bohaterów do wydarzeń wokół jest ze wszech miar godne podziwu. Nie przejmują się żadnym niebezpieczeństwem i więcej emocji wzbudzają w nich drobne miłostki niż złowrogie pojazdy kosmiczne czy potwory siejące destrukcję. „Wygląda jak niedokończony omlet” jest jedynym komentarzem kosmonautów zaatakowanych przez UFO, jakie wcześniej zniszczyło kilka ziemskich pojazdów. Infantylizmu dodaje sam Guilala niszczący miasta, ale cudownie nie czyniący większych szkód. Jego design – kuriozalny dziób, nogi przypominające kurczaka, dwie telepiące się antenki na głowie – tylko uzupełnia wrażenie dziecinnego potraktowania tematu.

I nie jest ono mylne. Nazwa kreatury została ukuta przez dziecko podczas konkursu zorganizowanego przez studio. The X... był bowiem próbą wydostania się kojarzonego z poważnymi dramatami Shochiku z szalejącego wtedy kryzysu branży filmowej. Podczas, gdy inne propozycje studia zabiegały o widza bardziej eksploatacyjnymi dreszczowcami, ta próbowała zdobyć odbiorcę młodszego, bazując na nurcie spopularyzowanym m.in. przez Godzillę. Upchnięte motywy eksploracji kosmosu, gwiezdnych baz i UFO miały być dodatkowym napędem promocyjnym.

Także zróżnicowana załoga miała na celu powiększenie grupy widzów. Mogli oni zobaczyć na ekranie m.in. odważnego kapitana, w którym zakochane były dwie atrakcyjne kobiety: Japonka i blondwłosa cudzoziemka, z których Japończyk wybierze swoją krajankę. Jest to przy tym przejaw niechęci do bliższego wiązania się Japończyków z obcokrajowcami, jaki przewija się przez całą twórczość reżysera Kazuia Nihonmatsu. Plany studia spaliły na panewce i Guilala serc w narodzie nie podbił. Jego dziwaczność przysporzyła mu jednak kultowego statusu, jaki doprowadził do powrotu kreatury w 2008 roku. Sam reżyser zaś w roku 1968 ponownie pomagał Shochiku odnaleźć się na mapie fantastyki i grozy, tym razem z lepszymi rezultatami.

1968 – Zniszczyć wszystkie potwory (reż. Ishirō Honda) – Caligula

Faceci w gumowych kostiumach urządzają demolkę zabawkowych miast po raz dziewiąty, czyli w założeniu ostatnia (z której to deklaracji później studio Toho rzecz jasna się wycofało) ekranowa przygoda Godzilli. Przygoda o iście epickim rozmachu, bo zbierająca w jednym miejscu niemal wszystkie stwory znane z cyklu (łącznie 11 gumiaków). Znajdujemy się w nieodległej przyszłości, a konkretnie w 1999 roku. Ludzkości udało się zaprowadzić światowy pokój, a wszystkie potwory zebrała na odizolowanej wyspie, gdzie żyją sobie, nikomu nie wadząc. Idylla trwa w najlepsze, aż tu nagle Godzilla i spółka zrywają się z łańcucha i poczynają siać zniszczenie w największych metropoliach świata. Jak się wkrótce okazuje, za zamieszanie odpowiedzialni są przybysze z innej planety, którzy w ten sposób pragną objąć władanie nad całą Ziemią.

Fabuła jest tutaj cienka jak w najbardziej archaicznym komiksie o przygodach superherosa (co zresztą było najczęściej pojawiającym się w recenzjach zarzutem odnośnie filmu), ale zdaniem wielu fanów serii o Godzilli to właśnie Zniszczyć wszystkie potwory jest jej najbardziej udaną częścią. I łatwo zrozumieć ów punkt widzenia, bo obraz Hondy ma niezłe tempo, historię prostą, a zarazem uniwersalną, a przede wszystkim ma w zanadrzu całą galerię uwielbianych przez widownię monstrów, które w wielkim finale staczają gigantycznych rozmiarów batalię. Czegóż chcieć więcej? Poza odrobiną sensu, ma się rozumieć. Grunt, że jako eskapistyczna rozrywka dla wiecznych chłopców ów tytuł sprawdza się więcej niż dobrze, a sceny miejskiego rozpierdolu ujmują za serce swym miniaturowym czarem.

1970 – Kosmiczna ameba (reż. Ishirô Honda) – Mariusz Czernic

Gezora, Ganime, Kamēba – Decydująca bitwa! Wielkie potwory z Morza Południowego – tak głosi japoński tytuł filmu, po którym widać, że Godzilla, król potworów, tym razem otrzymał zasłużony odpoczynek. W jego miejsce pojawiły się trzy nowe stworzenia połączone fabułą o ukrytej inwazji z kosmosu. Bezzałogowa rakieta Helios 7, wystrzelona z Ziemi w celu eksploracji Jowisza, zostaje przejęta przez kosmiczny pasożyt, który swoje zmiennokształtne właściwości zamierza wykorzystać do podboju naszej planety. 

Fotoreporter Taro Kudo (Akira Kubo), który podczas lotu samolotem widział spadającego Heliosa, wyrusza wkrótce na wyspę Sergio, gdzie pod wpływem kosmicznych sił zwierzęta morskie, takie jak kałamarnica, krab i żółw, osiągają potworne rozmiary i atakują wyspiarzy. Fotografowi towarzyszą: doktor Kyoichi Miya (Yoshio Tsuchiya) specjalizujący się w dziedzinie biologii, Makoto Obata (Kenji Sahara) przedstawiający się jako antropolog, a w rzeczywistości szpieg oraz Ayako Hoshino (Atsuko Takahashi), pracownica firmy Asia Development inwestującej w budowę ośrodków wypoczynkowych na wyspie.

Ishirô Honda w japońskim kinie podążał dwoma ścieżkami. Pierwszą rozpoczął słynnym Godzillą (1954), a drugą zainicjował produkcją science fiction o inwazji obcych pt. Tajemniczy przybysze (1957). I te drogi krzyżują się w Kosmicznej amebie. Eiji Tsuburaya – wieloletni dyrektor działu efektów specjalnych w wytwórni Tōhō – zmarł w styczniu 1970, krótko po rozpoczęciu zdjęć, ale godnie zastąpił go Sadamasa Arikawa. Muzykę skomponował Akira Ifukube, wykorzystując w scenie szamańskiej ceremonii nieco przearanżowany własny utwór z filmu King Kong kontra Godzilla (1962). To urocza w swej kiczowatości ramotka, gdzie siłą zdolną pokonać nadludzkie zło jest ludzki spryt. W pewnym momencie bohaterowie zdają sobie sprawę, że zabójcze dla kosmitów są ultradźwięki i dlatego istotnymi zawodnikami w tej walce okazują się nietoperze i morświny.

1973 – Godzilla kontra Megalon (reż. Jun Fukuda) – Caligula



Mieszkańcy położonej gdzieś na dnie Pacyfiku Seatopii mają już serdecznie dość nierozważnych poczynań swych pobratymców bytujących na powierzchni. Po kolejnym trzęsieniu ziemi spowodowanym testami nuklearnymi przeprowadzanymi przez ludzi podwodna cywilizacja wkracza na wojenną ścieżkę i przyzywa na pomoc potężnego Megalona, potwora głębin, który ma dać nauczkę atomowym barbarzyńcom...

Trzynasty film z cyklu o Godzilli, przez niektórych uznawany za jedną z najsłabszych części – fani za złe mają produkcji przede wszystkim nie najwyższych lotów efekty specjalne oraz wykorzystanie w scenach akcji fragmentów podkradzionych z wcześniejszych odsłon serii. Co ciekawe, obraz Juna Fukudy był zarazem tym, który w największym stopniu spopularyzował sagę w USA, a to za sprawą szeroko zakrojonej promocji tegoż dzieła na tamtejszym rynku (w samej Japonii radził sobie z kolei najgorzej spośród wszystkich dotychczasowych części). Fabuła ma wydźwięk jednoznacznie pacyfistyczny i ekologiczny, ale jednocześnie – co na tym etapie było już normą w ramach franczyzy – nie każe traktować siebie poważnie, co rusz puszczając oko do widzów. 

Oprócz siejącego zniszczenie Megalona powraca tu znany z poprzedniej odsłony Gigan, zawezwany przez Seatopijczyków w ramach wsparcia. Po przeciwnej stronie ringu, obok stojącego na straży ludzkości Godzilli, pojawia się z kolei Jet Jaguar, robot posiadający moc sterowania potworami i zdolny do zmieniania swego rozmiaru, co czyni go godnym przeciwnikiem dla podwodnych i kosmicznych bestii. Finałowy pojedynek to już czysta formalność, rozpisana na czterech zawodników orgia gumowej przemocy, opętańczych ryków Godzilli i morderczych ciosów, które miłośnicy nurtu przyjmą na klatę z całym dobrodziejstwem inwentarza. W końcu chodzi o dobre relacje pomiędzy ludźmi a wielkimi potworami, czyż nie?

1984 – Powrót Godzilli (reż. Koji Hashimoto) – Mariusz Czernic

Gdy Ishirô Honda pomagał Akirze Kurosawie przy jego superprodukcji Ran (1985), Koji Hashimoto – dawny asystent Hondy z planu m.in. Ghidory - Trójgłowego potwora (1964) – wskrzeszał Godzillę, by uczcić jego 30. urodziny. Film uważany jest za początek „ery Heisei”, chociaż oficjalnie era rozpoczęła się pięć lat później, wraz ze wstąpieniem na tron cesarza Akihito.  Scenarzysta Shuichi Nagahara, który napisał tekst w oparciu o pomysły i sugestie producenta Tomoyukiego Tanaki, pominął całą sequelozę, która opanowała Godzillę w latach 60. i 70. W związku z tym złożył hołd jedynie oryginalnemu filmowi z 1954. Podobnie postąpił Takashi Yamazaki odpowiedzialny za ubiegłoroczną odsłonę, Godzillę Minus One (2023).

Reporter Goro Maki (Ken Tanaka) odkrywa zdewastowaną łódź rybacką, a na niej martwe ludzkie ciała i dwie żywe istoty – człowieka i zmutowanego insekta. Wkrótce okazuje się, że łódź została zaatakowana przez Godzillę wybudzonego ze snu za sprawą erupcji wulkanu.  Początkowo władze chcą zataić przed ludźmi powrót osławionego potwora, aby nie wzbudzać paniki. Ale w obliczu konfliktu dyplomatycznego między trzema mocarstwami: Japonią, Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi, ujawnienie rzeczywistego zagrożenia staje się priorytetem. Zachodni politycy stają przed podobnym dylematem, co podczas II wojny światowej – czy zastosować broń nuklearną na terenie Japonii? Strach przed wojną nuklearną był domeną lat 50. – dlatego oryginał świetnie się sprawdzał nie tylko jako rozrywka, lecz także alegoria – w schyłkowym okresie zimnej wojny już znacznie osłabł. Trudno jednak opowiedzieć o Godzilli bez tego kontekstu, bo ów potwór jest żywą bronią masowego rażenia i w tym właśnie tkwi jego siła i wielka popularność. Jest ściśle powiązany z japońską historią i przegraną w II wojnie światowej – to go wyróżnia spośród innych wielkich potworów.

Aby odbudowane i rozrastające się wzwyż Tokio zamieniło się w krajobraz po bitwie potrzeba było efektów specjalnych na dużą skalę. Zadania podjął się Teruyoshi Nakano, który działał we franczyzie już od 1962 roku (King Kong kontra Godzilla) i wniósł także wiele do podgatunku panikku eiga, czyli japońskich filmów katastroficznych (Submersion of Japan, The Burning of Tokyo Bay, Earthquake 7.9). Muzyka, tak istotna w tej serii, tym razem pozbawiona jest mocnych punktów, może poza napisami końcowymi, gdzie pojawia się anglojęzyczna pełna nostalgii piosenka (określana po prostu jako Godzilla: Love Theme) w wykonaniu holenderskiego tercetu The Star Sisters.

„Sayonara till we meet again”.

0 komentarze:

Prześlij komentarz