FILMOWY SURVIVAL. Różne oblicza sztuki przetrwania

50. rocznica premiery Uwolnienia (1972) to dobry powód do tego, by przyjrzeć się bliżej filmowym opowieściom survivalowym. Niemal od początku kinematografii jednym z najważniejszych motywów kina rozrywkowego była walka o przetrwanie w świecie pełnym pułapek i przeszkód. Z czasem na tym filmowym drzewie wyrosła gałąź, na której wyodrębnił się ten typ kina przygodowo-sensacyjnego, gdzie główny nacisk fabuły położono na sztukę przetrwania w ekstremalnych warunkach. Jednym z najdoskonalszych reprezentantów tego typu kina jest wspomniane Uwolnienie, ale z pewnością warto poszukać innych, mniej lub bardziej znanych, produkcji prezentujących równie ekscytującą survivalową przygodę. Człowiek w starciu z siłami, które stworzyła Natura ma większe szanse przetrwania jeśli jest częścią zgranej ekipy. W związku z tym do wakacyjnego wyzwania zaprosiłem szóstkę znajomych blogerów o podobnym guście filmowym.

Przedstawiam więc mocną drużynę łowców filmowych skarbów, która tocząc walkę z upałem i innymi przeciwnościami doszła do celu wyprawy, czego efektem jest niniejszy artykuł. Oprócz osoby piszącej te słowa w skład ekipy weszli: Caligula (La Fin Absolue du Monde, Kinomisja Pulp Zine), Marta Płaza (Final Girls), Justyna Wróblewska (Kinomisja Pulp Zine) oraz załoga The Blog That Screamed  Haku, Simply i Wongo.

1965 – Naga zdobycz (The Naked Prey) – reż. Cornel Wilde

Mariusz Czernic

Survival afrykański mający jednak swoje źródło w amerykańskiej historii. John Colter (1774–1813), rodowity Wirgińczyk zasłynął jako uczestnik słynnej wyprawy badawczej kpt. Meriwethera Lewisa i por. Williama Clarka (1804–1806), potem m.in. odkrył gejzery w Yellowstone. W roku 1809 wraz z innym podróżnikiem, Johnem Pottsem, stoczył walkę z Indianami z plemienia Czarnych Stóp. Jego kompan został zabity, a Coltera schwytano żywcem i zmuszono do biegu o życie. Zainspirowani tą historią scenarzyści Clint Johnston i Don Peters napisali tekst skupiający się właśnie na tym wyścigu z tubylcami o przetrwanie. Jednak względy logistyczne i materialne wzięły górę nad przywiązaniem do historii własnego kraju i zdecydowano się przenieść losy bohatera do południowej Afryki. Czy survivalową lekcję na Wyżynie Weldów można porównać do tej w Montanie, krainie lśniących gór? Z pewnością tak. Jedna i druga oferuje uciążliwe warunki atmosferyczne, spotkania z dzikimi zwierzętami (w Montanie są to niedźwiedzie grizzly) i wojowniczymi tubylcami oraz bezkresne, niezbadane przez człowieka wielkie połacie gruntów. Tym bardziej, gdy mówimy o początkach XIX wieku, kiedy to szeroko rozumiana cywilizacja nie dotarła jeszcze w te regiony.

Zaskakujące, że temat nie zainteresował żadnego cenionego reżysera i podjął się go aktor Cornel Wilde, który postanowił nie tylko w tym zagrać, ale też wyreżyserować i wyprodukować film. W dorobku ma m.in. nominowaną do Oscara rolę Fryderyka Chopina w Pamiętnej pieśni (1945), do najwybitniejszych dzieł z jego udziałem należy film noir Zostaw ją niebiosom (1945), gdzie zagrał u boku Gene Tierney. Od 1955 próbował sił jako reżyser – zrealizował osiem filmów z różnym powodzeniem i omawiana Naga zdobycz jest najwyżej oceniana. Scenariusz został spisany tylko na dziewięciu stronach, co wynika z minimalnej ilości dialogów w języku angielskim. Dlatego reżyser musiał się nieźle napocić, by zrobić z tego pełnometrażowy film. 

Zaczyna się od ukazania grupy białych myśliwych, łowców kości słoniowej, którzy – wspierani przez miejscowych tragarzy – wyruszają w głąb afrykańskiej dziczy. Na ich drodze staje plemię Nguni domagające się opłaty za wejście na teren łowiecki. Przewodnik wyprawy (Cornel Wilde) zamierza spełnić to żądanie, ale finansujący ekspedycję myśliwy (Gert van den Bergh), typ twardego rasistowskiego kolonizatora, nie zamierza respektować lokalnych tradycji i wkracza na obcy teren jakby był na swoim ranczu. Jest to początek kłopotów. Polowanie na słonie przebiega bez zakłóceń, ale w trakcie „odpoczynku wojowników” obóz białych łowców zostaje zaatakowany przez rdzennych mieszkańców. Schwytanych kłusowników czeka okrutna śmierć, a ostatni z ocalałych zostaje zmuszony do ucieczki, której stawką jest życie. Bez broni i ubrań – jedynie z obrączką na palcu, której nie dało się ściągnąć – człowiek ucieka jak ranne zwierzę, by motywowany silną wolą przetrwania stoczyć walkę z przeciwnościami, które zrodziła i ukształtowała na swoich ziemiach Afryka. 

Podstawową wadą (nie wpływającą jednak znacząco na odbiór dzieła) jest przekaz filmu podany łopatologicznie przez narratora już na początku – gdy człowiek nie próbuje zrozumieć drugiego człowieka i nie szanuje jego zwyczajów stopniowo zamienia się w bestię niewiele różniącą się od lampartów czy lwów. Ale bestia też może stać się ofiarą, gdy trafi na przeciwnika o silniejszym pragnieniu życia. Zgodnie z powyższym autorzy filmu opowiadając o zwycięstwie białego myśliwego nie zapomnieli o uszanowaniu afrykańskiej kultury. Na ścieżce dźwiękowej – oprócz naturalnych głosów przyrody – znajdują się więc plemienne pieśni Nguni, a napisom początkowym towarzyszą obrazy lokalnego artysty Tshidiso Andrew Motjuoadiego (1935–68). Losy bohatera są także przerywane scenkami jakby podkradzionymi z filmów dokumentalnych na temat fauny i flory Afryki. Również jeśli chodzi o charaktery postaci to panuje tutaj uczciwość i brak uprzedzeń. Afrykańscy wojownicy na czele z Kenem Gampu nie są pozbawieni ludzkich odruchów, przejmują się śmiercią towarzyszy i chcą jedynie, by uszanowano ich prawo do ziemi, którą zamieszkują. Najgorszym osobnikiem jest natomiast finansista, który marzy o zostaniu handlarzem niewolników i nawet jako łowca kości słoniowej się nie sprawdza, bo zabija zwierzęta dla rozrywki.

1970  Sylwetki na horyzoncie (Figures in a Landscape reż. Joseph Losey

Simply

Czerwony księżyc zamarł nad srebrną taflą morza, na tle którego czarne sylwetki dwóch mężczyzn gnają przed siebie co sił w nogach. Wraz ze świtem obaj docierają w góry. Nie zwolnią tempa ani na chwilę, nawet gdy przyjdzie wspinać się na strome zbocza z rękami związanymi na plecach, który to szczegół ujawnia się dopiero teraz. Wszystko filmowane jest długimi ujęciami w rozległym planie, gdzie fizycznego wysiłku nie da się zagrać ani zamarkować montażem, a Robert Shaw i Malcolm McDowell imponują przygotowaniem fizycznym. Ściga ich niewielki, czarny helikopter, który będzie stałym, zagrażającym elementem w większości scen aż do końca, namacalnym i symbolicznym (skojarzenia z Północ, północny zachód i Pojedynkiem na szosie zdecydowanie na miejscu, pilotów nigdy nie poznamy). W stanowiącej podstawę dla scenariusza powieści Barry'ego Englanda bohaterowie są jeńcami wojennymi, którzy uciekli z transportu, ale Losey woli pewne istotne informacje spowić mgłą niedomówień. Dlatego obydwaj noszą „cywilki” i mogą być równie dobrze zbiegłymi więźniami politycznymi jak i pospolitymi przestępcami. Najbardziej uderzające jest jednak to, że nie wiadomo gdzie w ogóle rozgrywa się cała akcja, niewiele da się również powiedzieć o samych zbiegach, nawet gdy z czasem bliżej ich poznamy (czy raczej dłużej z nimi poobcujemy). Starszy z nich, Mac (Shaw), to agresywny redneck, który początkowo traktuje Ansella (McDowell) jak zło konieczne, lecz z czasem ich relacja nabierze bardziej partnerskiego charakteru. Podczas gdy Mac coraz częściej zacznie ujawniać cechy przygłupa i paranoika (jego nieposkromiona obsesja na punkcie  helikoptera, uczyni go wręcz kapitanem Ahabem à rebours), Ansell pozostanie znacznie bardziej nieprzenikniony. Choć nie będzie nam dane poznać co konkretnie obydwaj zmalowali, nie ulega wątpliwości, że stanowią poważne zagrożenie dla systemu (tylko jakiego?). Wkrótce ich tropem rusza wojsko w sile co najmniej wzmocnionego batalionu, dokładnie przeczesując teren. Identycznie, jak w Melville'owskim W kręgu zła (z tego samego roku!), gdzie skala nieujawnionych zbrodni Vogela (G.M. Volonte) mierzona będzie nakładem sił i środków zaangażowanych w pościg za nim.

Twórca Służącego konsekwentnie izoluje widza od sfery poznania, bohaterowie nie ujawniają nam prawdy ani o całej sytuacji ani o sobie, aż sami zaczynamy wątpić, czy w ogóle ją znają (podobnie jak  w The Shooting Monte Hellmana). Ich rozmowy są z reguły fatyczne (czyli o dupie Maryny, mówiąc prozaicznie), a poczucie egzystencjalnego pure nonsensu co rusz dochodzi do głosu, także w zaskakująco nieadekwatnych do okoliczności dialogach. Np. gdy w chwili śmiertelnego  zagrożenia Mac zaczyna histerycznie umoralniać Ansella,  że śmiał podjąć pracę w markecie, aby mieć dobre rwanie u skandynawskich turystek. Ponurym surrealizmem powieje natomiast w scenie, gdy zbiegowie nocą docierają do wioski, włamują się do jakiejś chałupy celem zdobycia prowiantu i sprzętu, a zastają tam obłożone chlebem zwłoki męskie na marach, przy których na krześle czuwa martwa kobieta (kończy się to jeszcze bardziej absurdalnie niż się  zaczyna). Wszyscy żołnierze tropiący bohaterów noszą gogle, co nie znajduje żadnego taktycznego uzasadnienia. Wyglądają jak armia lemurów i pewnie o to chodziło. Film Josepha Loseya to coś jak próba odpowiedzi na pytanie, co by było, gdyby Samuel Beckett postanowił zrobić film akcji.

Ale Sylwetki... to jednocześnie oszałamiający spektakl plenerowy, obfitujący w szereg scen, jakie tylko fan kina akcji może sobie wymarzyć. Zwłaszcza dotyczy to rozbudowanych ataków helikoptera, gdzie głównym atraktorem jest połączenie ujęć z lotu ptaka (Guy Tabary) z naziemnymi (Peter Suschitzky, „nadworne oko” Davida Cronenberga). To istny montażowy fajerwerk ekranowej dynamiki i salut dla kina w stanie czystym. Sylwetki... to także jedno wielkie aeromobilno-stalkerskie National Geographic. Plenery kręcono w paśmie Sierra De Los Filabres w Almerii, znanym doskonale fanom spaghetti westernów. Ale dzięki wykorzystaniu zdjęć lotniczych dopiero w tym filmie widać w pełni, jak niesamowicie bogaty krajobrazowo jest to region. Ostre granie i wąwozy tektoniczne jak w kalejdoskopie przechodzą w doliny wyschniętych rzek, od kosodrzewiny zjeżdżamy w pasma leśne o zróżnicowanym drzewostanie, gdzie galopują spłoszone dzikie konie i stada kóz, a pokrywające całe obszary gaje oliwne, widziane z dużej wysokości formują geometryczne struktury przypominające pofałdowany raster poligraficzny. Ale wystarczy tylko odbić  w niższe partie, by wraz z bohaterami wylądować w olbrzymim polu trzciny i mamy pełny Wietnam. Mac i Ansell ostrzeliwywani przedzierają się przez chaszcze, które obrzucone granatami stają w ogniu błyskawicznie pochłaniającym wszystko naokoło. Wieśniacy próbują gasić pożar burząc niewielką tamę, spiętrzona woda zmienia bieg i wali środkiem trzcin tworząc rwący potok, bohaterowie dają weń nura, czołgając się, to płynąc  z kulą ognia nad głowami (a Robert Shaw zamiast modlić się o przeżycie wyciąga z wody żywego węża i z debilnym rechotem obwieszcza, że wsadzi go w dupę pilotowi helikoptera). Wspaniała, spektakularna scena, jakiej nie uświadczysz w żadnym filmie o wojnie w Indochinach. Oto co na prawdę oznacza hasło: shot in Almeria!

Film zaczął reżyserować Peter Medak (Krays, Romeo is Bleeding), a rolę Maca pierwotnie objął Peter O'Toole, który wskutek konfliktu z producentami szybko zrezygnował. Jego następca, Robert Shaw, zajął się też scenariuszem, którego ostateczną wersję sam napisał wprowadzając własne innowacje, z kolei nie do zaakceptowania przez Medaka, co spowodowało jego rezygnację. Shaw ostro pił na planie i przez cały czas brutalnie motywował młodego McDowella w scenach wymagających zaprawy fizycznej, mimo to Malcolm nie stroił fochów i bardzo go polubił. Autor zekranizowanej powieści Barry England znany jest też ze sztuki teatralnej Conduct Unbecoming, przeniesionej na ekran przez Michaela Andersona w 1975. Ten drapieżny thriller sądowy (w TVP pt. Honor pułku) z doborową obsadą i akcją w kolonialnych Indiach bierze na muszkę hipokryzję brytyjskiego korpusu oficerskiego, gdzie nadal tolerowane są nieformalne, okrutne rytuały, co prowadzi do dramatycznych konsekwencji. Kolejna brytyjska perła z lat 70. godna przypomnienia.

1971 – X312 - Flight to Hell  reż. Jesus Franco

 Wongo

Ojciec chrzestny sleazu zaprasza na pokład! Spotkamy doskonale znane miłośnikom eurotrashu twarze, takie jak Fernando Sancho czy Howard Vernon, a wyprawę uprzyjemni muzyką maestro Bruno Nicolai. Będzie to wycieczka mocno budżetowa, wymagająca odporności na siermięgę i niedoróbki, ale oferująca w zamian niespotykane u mainstreamowych przewoźników atrakcje – na przykład pokaz lesbijskich igraszek w pełnej glorii bobrzastych „full frontali”. Istnieje jednak ryzyko katastrofy…

W amazońskim gąszczu rozbija się rejsowy samolot, którym podróżował amerykański dziennikarz, Tom Nilson (Thomas Hunter). Wśród ocalałych, pasażerów płci obojga i korpulentnego pracownika linii lotniczych, znalazł się również szemrany bankier z walizką diamentów. To właśnie próba kradzieży i kidnapingu doprowadziła do twardego lądowania. Kilkuosobową grupę czeka przeprawa przez bujną gęstwinę i rzeczne rozlewiska, gdzie – prócz węży i aligatorów – czają się łasi na wspomniane klejnoty bandyci oraz strzegący starożytnej świątyni tubylcy. Ci ostatni wprawdzie nie parają się ludożerstwem, wszak moda na kanibalistyczną eksploatację miała dopiero nadejść, niemniej potrafią zrobić użytek z łuków lub noża (choć zdecydowanie zabrakło omasty w postaci przaśnego gore). Zagrożeniem okaże się także jeden ze współtowarzyszy, bowiem chęć przejęcia drogocennych błyskotek potrafi pchnąć do zbrodni. Mimo tych niebezpieczeństw pewna czarnulka znajdzie chwilę, by zażyć kąpieli w rajskich okolicznościach przyrody i zaprezentować w całej krasie swe wdzięki. W końcu czego oczekiwać od Jessa Franco! Zaskoczyć może natomiast zgoła spaghetti-westernowa strzelanina wśród murów puebla, gdzie rzewnej pieśni i plumkającej gitarze zawtóruje huk rewolwerów oraz eksplodujące laski dynamitu. 

Wydaje się, że produkcja próbowała uszczknąć z rodzącej się popularności filmów katastroficznych, takich jak np. Port lotniczy (1970) George’a Seatona. Franco z dezynwolturą podchodzi do braku środków na efekty specjalne. Ot, wystarczy chaotyczna szamotanina przy kokpicie, diagonalne kadrowanie, parę rozmazanych klatek (jakby ktoś paćknął sadłem po celuloidzie) i już rozbitkowie gramolą się w krzaki z zasnutego lekkim dymem kadłuba. Niektóre fragmenty bawią niezamierzenie, inne są intencjonalnie urocze – jak bohaterka, która przy melodyjce z radia wprawia w taniec pluszowego miśka, co jest kontrowane przebitkami na figlarną małpkę. Kamera raz ma problemy ze złapaniem ostrości, to znów potrafi zapodać serię świetnych, dynamicznych szwenków. Rzekomi rdzenni mieszkańcy są ewidentnie „farbowani”, ale zadbano o tropikalne plenery – zdjęcia zrealizowano w rejonie Rio de Janeiro.

Swoista frywolność udzieliła się decyzjom obsadowym. Fernando Sancho, etatowy odtwórca rozmaitych bandidos w spag-westach, został wciśnięty w odprasowany uniform stewarda. Za to w postać herszta latynoskich zbójców wcielił się Howard Vernon, typ o aparycji dystyngowanego lokaja i zarazem stały współpracownik twórcy. Rozkosznie przerysowany Pedro, z doklejonym wąsem i cerą pociągniętą samoopalaczem, to zdecydowany plus spektaklu. Nie ujrzymy niestety żadnej z ikonicznych muz reżysera. Wśród pań główne skrzypce grają dwie ogniste brunetki: Esperanza Roy jako skora do gubienia odzienia pasażerka oraz Beni Cardoso w roli biseksualnej pomocnicy Pedra, paradującej w nabijanej ćwiekami kamizelce na gołych piersiach. Według pewnych źródeł Franco planował angaż Soledad Mirandy, lecz przystąpił do pracy będąc już pogrążonym w depresji po jej nagłej śmierci. Czego, nota bene, kompletnie nie czuć w tej bezpretensjonalnej, śmieciowej przygodówce, ale to świadczy o fachowym podejściu.

X312  Flight to Hell nie należy do sztandarowych dokonań Hiszpana, ani nawet nie cieszy się uwagą oddanych „francofilów”. Fani bardziej autorskich odsłon spod znaku surrealistycznego horroru czy sadomasochistycznej erotyki niekoniecznie będą ukontentowani. Niemniej, wygrzebane z przepastnej filmografii kino survivalowe, przypomina o jej gatunkowej różnorodności (rozpiętej od nowofalowej dziewczyńskiej komedii, przez szpiegowski pop-art i sprośne peplum, po opowieści o Draculi czy Kubie Rozpruwaczu). Tutaj doszła mała cegiełka antycypująca dżunglowe ekscesy Brunona Matteiego z lat 80.

1975 – The Track – reż. Serge Leroy


Justyna Wróblewska

Francuska wieś. Grupa mężczyzn wybiera się do lasu na polowanie. Wśród nich są bracia Danville (Jean-Pierre Marielle, Philippe Léotard), którzy spotykają uroczą Helen (Mimsy Farmer) – przyszłą pracownicę pobliskiego uniwersytetu, która poszukuje miejsca do zatrzymania się. Krótka wymiana zdań kończy się tragicznie – mężczyźni gwałcą Helen, a po wszystkim ta strzela do jednego z nich. Pozostali myśliwi postanawiają zatuszować sprawę i pozbyć się niewygodnego świadka. Rozpoczyna się polowanie na kobietę.

Serge Leroy stworzył niezwykle udany miks gatunkowy, który łączy w sobie elementy survivalu oraz kina rape and revenge. Porzuca jednak typowo eksploatacyjną formułę na rzecz bardziej stonowanego i ponurego klimatu oraz wyraźnego komentarza społecznego. Z obrazu wyłania się dosadna krytyka francuskiej burżuazji i małomiasteczkowej mentalności. Wywodzący się z szanowanych, wysoko postawionych elit lokalnej społeczności myśliwi stanowią niejako głównych bohaterów filmu. Ich charaktery są zarysowane dużo mocniej niż charakter Helen. Zamiast przerysowanych szubrawców dostajemy ludzi z krwi i kości. Z ich rozmów możemy jednak wywnioskować jakie grzeszki mają na sumieniu – zdradzanie żon, zawieranie małżeństw dla korzyści finansowych, drobne przekręty, kolesiostwo, tuszowanie pedofilskich skłonności jednego z pracowników.

Pierwsze przejawy okrucieństwa objawiają się podczas scen polowania. Obraz osaczonych, bezbronnych zwierząt już wkrótce stanie nam przed oczami, gdy na ich miejscu pojawi się delikatna Helen. O samej kobiecie wiemy niewiele, jest grzeczna, choć raczej zdystansowana za sprawą eterycznej urody Farmer wydaje się krucha i wrażliwa – z czasem jednak ekstremalna sytuacja wymusi na niej przybranie postawy defensywnej, dzięki której poznamy siłę jej charakteru. Wbrew konwencji, Helen nie zamieni się jednak w superbohaterkę zastawiającą pułapki na oprawców. Leroy stawia na realizm, dzięki któremu historia nabiera wyjątkowo pesymistycznego wydźwięku. Czy skrupuły mają szansę wygrać z chęcią ratowania własnej skóry? I jakie szanse ma nieznająca terenu kobieta w starciu z grupą uzbrojonych lokalsów? Poza dość brutalną sceną gwałtu nie uświadczymy tu wybuchów przemocy, krwawej zemsty ani innych, typowych dla nurtu atrakcji. W zamian reżyser oferuje nam podszyte poczuciem beznadziei błądzenie po lesie oraz psychologiczną grę. Ponury, fatalistyczny klimat wzmocni też niemal zupełny brak muzyki. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami będą odgłosy natury oraz rozpaczliwe wołanie o pomoc, które może dzwonić w uszach jeszcze na długo po zakończeniu seansu.

1978 – Wolf Lake – reż. Burt Kennedy

Justyna Wróblewska

Weekend na odludziu, weterani wojenni wybierający się na polowanie, broń i morze alkoholu. Co może pójść nie tak? Może na przykład okazać się, że opiekunem domków nad jeziorem, w których goszczą mężczyźni, jest dezerter z Wietnamu, David (David Huffman), a lider myśliwych, Charlie (Rod Steiger), niedawno stracił tam syna i do obowiązku  „służenia ojczyźnie” podchodzi dość ortodoksyjnie. Różnice temperamentów i poglądów od początku będą prowadziły do spięć, poczynając od niewybrednych żartów na temat rzekomo zniewieściałego wyglądu Davida po grubiańskie komentarze dotyczące urody jego dziewczyny, Lindy (Robin Mattson). Napięcie będzie rosło z minuty na minutę, aż do fatalnego wieczoru, podczas którego obsesje Charliego doprowadzą do pobicia Davida i zgwałcenia Lindy. Od tej pory rozpęta się istne piekło, a para ostatecznie zostanie sprowadzona do roli zwierzyny, na którą polować będą weterani.

Burt Kennedy, znany głównie jako twórca westernów, rozdrapuje wciąż krwawiącą ranę amerykańskiego społeczeństwa, czego najlepszy dowód stanowią zamieszki jakie rozegrały się w kinie podczas premiery filmu. Wolf Lake to konflikt pokoleń, starcie staroświeckiego podejścia do patriotyzmu, które nakazuje ślepe oddanie władzy, z szerzącymi się wśród młodych ideami pacyfizmu i kontestacji. Najlepiej wyraża to rozmowa pomiędzy Charliem a Davidem, podczas której weteran oświadcza, że przemoc oddziela chłopców od mężczyzn, na co David ripostuje: „Co najwyżej starych mężczyzn”. To właśnie mężczyźni starej daty męstwa upatrują w imperialistycznych wojnach oraz zabawach z bronią, za upadek kraju winią zaś młodzież. Prawdziwym zapalnikiem jest jednak osobista gorycz i ból po śmierci syna brawurowo odegrane przez Steigera, w którego oczach można dostrzec zarówno narastające szaleństwo, jak i ogromny smutek. Równie dobrze spisał się Huffman, młody aktor zamordowany w tragicznych okolicznościach 5 lat po premierze filmu, jako dręczony okrutnymi wspomnieniami wojennymi dezerter. Starcie tych dwóch zupełnie odmiennych, lecz równie straumatyzowanych postaci będzie więc nieuniknione. Rozegra się ono w kontrastowej scenerii spokojnej i urokliwej natury, a gorzki finał dodatkowo wzmocni patriotyczna pieśń wojenna wybrzmiewająca w końcowej scenie. Wolf Lake to sprawnie nakręcony, trzymający w napięciu i zapadający w pamięć survival thriller. Skąd więc tak niska popularność? Być może rację miał producent filmu, Lance Hool (reżyser Stalowego świtu i Zaginionego w akcji 2), który stwierdził, że ówczesnej Ameryce potrzeba było eskapizmu, a nie rozdrapywania ran. 

Na zakończenie należy jednak zamieścić drobną uwagę – na portalach filmowych można znaleźć informację, że film posiada dwie wersje różniące się zakończeniem i montażem, w rzeczywistości może być ich jednak więcej. Ze swojej strony polecam unikanie wersji, która już od pierwszych minut atakuje nas niesprawnie zmontowanymi futurospekcjami zdradzającymi finał.

1981 – Śmiertelne manewry (Southern Comfort) – reż. Walter Hill

Marta Płaza

Spec od twardego kina tym razem w historii o oddziale Gwardii Narodowej, który wybiera się na ćwiczenia polowe w luizjańskie bagna. Tam jeden nieprzemyślany gest niefrasobliwych mundurowych zamienia niewinne „manewry” w śmiertelną walkę o przetrwanie z brutalnymi cajuńskimi myśliwymi. Mimo że film Waltera Hilla trafił na ekrany na początku lat 80., nie da się ukryć, że estetycznie i nastrojowo zanurzony jest wciąż w poprzedniej dekadzie. Fabuła umiejscowiona w 1973 roku stale niesiona jest na sugestywnych skojarzeniach z wojną w Wietnamie – od charakteru wybuchowych, często neurotycznych wojskowych, aż po wyborne miejsce akcji. Okazuje się, że przy odpowiednim kadrowaniu i kolorystycznemu natężeniu luizjańskie mokradła mogą się niewiele różnić od wietnamskiej dżungli. A przetrwanie na ich terenie wcale nie jest takie proste, gdy zagrożeniem jest z jednej strony natura, a z drugiej nieokrzesani lokalsi. Co ciekawe groza tych nietuzinkowych lokacji była nie tylko wytworem ekranowej magii, ale i rzeczywistym doświadczeniem ekipy. Reżyser sam przyznawał, że czasami mieli zaledwie chwilę na ustawienie kamery i nakręcenie sceny, zanim dno bagna wchłonęłoby cały sprzęt. To napięcie znalazło zresztą ujście w jednej z bardziej sugestywnych scen. Mimo to, finalnie Hill kwitował całe przeżycie z humorem: Jeśli zdecydujesz się kręcić film na bagnach w środku zimy, prawdopodobnie zasługujesz na to, co dostajesz. 

Co ostatecznie dostali widzowie? Historię, która z jednej strony wymaga odrobiny wyrozumiałości i przymknięcia oka na przerysowane zachowania bohaterów (spalenie domku z potencjalnymi zapasami na czele), którzy dodatkowo nie wzbudzają szczególnej sympatii. Z drugiej zaś historię, która mimo wszelkich mankamentów i fabularnych uproszczeń zachwyca estetycznym dopracowaniem, survivalowym zacięciem i perfekcyjnym klimatem dziczy, która wyciąga z każdego pierwotne instynkty. Finał w cajuńskiej osadzie to smakowita wisienka na torcie. Dobrze gra suspensem, hixploatacyjnymi skojarzeniami i społecznym komentarzem. Reklamowany na jednym z plakatów odważnym tagline’em „tak elektryzujący jak Uwolnienie”, prawie 10 lat po premierze kultowego filmu Johna Boormana, ponownie udowadnia, że amerykański sen nie ma racji bytu na najbardziej dzikich terenach kraju. 

1984 – Blastfighter – reż. Lamberto Bava

Kuba Haczek

W latach 80. Bava junior był jednym z niewielu włoskich reżyserów, którzy udanie bronili honoru tamtejszego kina gatunkowego. W połowie dekady dzięki pomocy Daria Argento udało mu się odnieść wraz z serią Demony największy sukces w karierze, by potem realizować kolejne produkcje z całkiem niezłymi budżetami. Fabuła jest oczywiście, jak przystało na włoską eksploatację, kalką dzieł zza wielkiej wody: policjant Jack „Tiger” (Michael Sopkiw) opuszcza zakład karny po odsiadce za zastrzelenie mordercy, który wcześniej zabił jego kolegę. Mimo możliwości zemsty na mocodawcy owej zbrodni Tygrys odpuszcza i udaje się do małego miasteczka w Arizonie, gdzie dorastał, by w leśnym schronieniu odpocząć po latach trudnych przeżyć. Niestety spokój nie będzie  mu dany, gdyż na miejscu wdaje się w konflikt z tubylcami, którym przewodzi Wally (Stefano Mingardo), brat Toma (George Eastman), przyjaciela Tygrysa z dzieciństwa. Na miejsce dociera także córka głównego bohatera, Connie (Valentina Forte), a sprawy komplikują się coraz bardziej. 

Blastfighter, w Polsce epoki VHS znany m.in. jako Wybuchowy Wojownik, dyskontujący sukces Uwolnienia (jest nawet nawiązująca do filmu Boormana scena z banjo, w której pojawia się Bille Redden!) czy Rambo: Pierwsza Krew, okazał się całkiem udaną wyprawą w rejony survivalu, pełnego akcji i testosteronu, zaprawionego przy okazji szczyptą kina zemsty. Sam tytuł jest nieco mylący, gdyż kojarzy się z postapokaliptycznym kinem science fiction. Taki też był pierwotny zamysł producentów, którzy mieli już zarys historii Dardano Sacchettiego, czerpiącej pewne pomysły z Mad Maxa, jednak problemy finansowe i produkcyjne sprawiły, że Sacchetti musiał przepisać gotowy scenariusz, zaś tytuł pozostał z prostego powodu – film został już pod nim sprzedany na zagraniczne rynki (SPAS-12, broń używana przez Sopkiwa w filmie została więc nazwana „blastfighterem” – sic!). 

Pierwotnie za kamerą miał stanąć Lucio Fulci, jednak ostatecznie zajął się wtedy Wojownikami roku 2072. Sam film, prócz wyraźnego piętna wspomnianych obrazów, nosi wszelkie znamiona klasycznego hicksploitation, w którym bohater zwykle musiał rozprawiać się z zaprawionymi w bojach i wyposażonymi w shotguny wieśniakami. Postać grana przez Sopkiwa to częsty w latach 80. małomówny mężczyzna starający się pokonać demony przeszłości, który z biegiem akcji dostaje się w jeszcze większe tarapaty. Nie jest to w żadnym wypadku kino oryginalne i fabularnie dopieszczone, zaś dialogi bohaterów są równie proste jak konstrukcja cepa. Film Bavy oddaje jednak dobrze istotę kina survivalowego – oglądamy dzikie i niedostępne dla zwykłego obywatela rejony, dostajemy solidną porcję wybuchów i bójek, zaś fabuła podporządkowana jest budowaniu napięcia pod finałową rozpierduchę. Choć Bava próbuje pogłębić portret psychologiczny głównego bohatera poprzez wprowadzenie retrospekcji, Sopkiw niespecjalnie oddaje ową głębię; dużo lepiej prezentuje się zaprawiony w eksploatacyjnych bojach George Eastman w roli Toma, przyjaciela Tigera. To kino stworzone do dobrej zabawy w gronie znajomych, nic ponadto.

1984 – Szalona ucieczka (Cut and Run) – reż. Ruggero Deodato


Caligula 


Ruggero Deodato powraca do dżungli. Pierwotnie na reżysera Cut and Run typowany był Wes Craven, a w filmie wystąpić mieli Dirk Benedict i Christopher Mitchum. Ostatecznie projekt trafił w ręce Włocha, który wykroił zeń pierwszorzędny gorefest w wenezuelskich lokacjach. Fran Hudson (Lisa Blount) i Mark Ludman (Leonard Mann) to dwójka amerykańskich reporterów, którzy relacjonują wojnę karteli narkotykowych w Miami. Duet wpada na trop większej afery, gdy odkrywają, że uznany za zmarłego pułkownik Brian Horne (Richard Lynch), który miał zginąć w trakcie masakry w Jonestown, ma się dobrze i zbudował sobie małe imperium gdzieś w południowoamerykańskiej dziczy… 

Cannibal Holocaust (1980) spotyka Czas apokalipsy (1979): klasycznych kanibali wprawdzie tutaj nie uświadczymy (choć niektórzy uznają film za zwieńczenie nieformalnej „kanibalistycznej trylogii” Deodato zapoczątkowanej wraz z Last Cannibal World [1977]), są za to barbarzyńscy Indianie, którym przewodzi stylizujący się na Brando Lynch. Całość to w ogóle mieszanka wybuchowa, w której znajdziemy bezwzględne porachunki gangów, dwójkę dzieciaków porwanych przez kartel i czystej wody survival w „zielonym piekle”. Para reporterów będzie musiała zmierzyć się nie tylko z siepaczami niejakiego Vlado (posługujący się siermiężnym akcentem John Steiner), ale też z hordami dzikich dowodzonych przez mongoloidalnego Quecho (Michael Berryman). 

Do atrakcji należą dekapitacje, rozerwanie nieszczęśnika na pół (ukazane z pełnym dobrodziejstwem detali!), gwałty i wypruwanie flaków. W odróżnieniu jednak od niesławnego klasyka kanibalistycznej rozrywki sprzed pięciu lat, Deodato utrzymuje tu beztroski, awanturniczy ton kina przygodowego, w który wpisane zostały splatterowe mecyje. W tle zaś przygrywa wybitnie ejtisowy soundtrack Claudio Simonettiego: zapomniana perła z epoki, która podgrzewa krew w żyłach i nieuchronnie zmierza w kierunku syntezatorowego odlotu. Co ciekawe, film nakręcony został w dwóch wersjach: jednej, okrojonej z najbardziej drastycznych scen, która obliczona została na kategorię wiekową „R” w Stanach i drugiej, nieocenzurowanej, na rynek europejski. Z wiadomych względów najlepiej zaopatrzyć się w wersję uncut, która dostarcza masę spełnienia.

1985 – Skarby łowców głów (Treasure of the Amazon) – reż. René Cardona Jr


Mariusz Czernic


Survival południowoamerykański, osadzony w amazońskiej dżungli, zrealizowany jednak w Meksyku, ojczyźnie reżysera. René Cardona to właściwie nie reżyser, ale firma meksykańska specjalizująca się w dostarczaniu taniej rozrywki. Założyciel tej firmy, Cardona senior (1906–1988), stworzył około 150 filmów w ciągu 50 lat kariery, były wśród nich takie tytuły jak Noc krwiożerczych małp (1969), Wyspa skazańców (1974), Survive! (1976). W jego ślady poszedł Cardona junior (1939–2003), który nakręcił m.in. film o polowaniu na rekina Tintorera! (1977), katastroficzny Cyklon (1978) i opartą na faktach opowieść o masakrze w Jonestown – Guyana: Crime of the Century (1979). Tradycję kontynuował René Cardona III (1962–2021), twórca horrorów Vacations of Terror (1989) i Colmillos, El Hombre Lobo (1993). Wraz ze śmiercią Trzeciego w roku 2021 firma upadła. 

Treasure of the Amazon trafił do Polski na kasety wideo, gdzie był rozpowszechniany pod tytułem Skarby łowców głów. Zagraniczny rynek nie mógł być obojętny na produkcję, w której występuje tak wiele rozpoznawalnych twarzy. Stuart Whitman, Donald Pleasence i John Ireland to są nazwiska dobrze znane kinomanom, a wielu z pewnością też kojarzy Emilia ‘El Indio’ Fernándeza i Pedra Armendáriza juniora. W filmie zagrała również brytyjska modelka Ann Sidney, która 20 lat wcześniej zdobyła tytuł Miss Świata. Z taką ekipą Cardona junior opowiada o wyprawie w głąb amazońskiej dziczy, gdzie ponoć ukryte są skarby. Zamiast diamentów i złota poszukiwacze najczęściej znajdują tam śmierć. Jedno z tubylczych plemion wzbudza przerażenie swoimi okrutnymi praktykami, ale grany przez El Indio przedstawiciel rządu też się nie cacka z przybyszami, w szczególności z tymi, którzy cały łup zamierzają zagarnąć dla siebie. 
 
Czołową postacią jest człowiek zwany „Gringo the Damned”, który dawniej wraz z grupą przyjaciół szukał skarbów w tych stronach. Przyjaciele dosłownie stracili głowy, a on popadł w szaleństwo i zapomniał nawet swoje imię. Teraz wraca i koszmar zaczyna się na nowo, ale tym razem wzbogacony doświadczeniem jest bardziej ostrożny. W skład survivalowej przygody zaserwowanej przez meksykańskich twórców wchodzą spotkania z dzikimi zwierzętami (już w pierwszej scenie mamy aligatory i piranie, a najbardziej pamiętna scena śmierci to pożeranie człowieka żywcem przez kraby), ale także okrucieństwo ludzkie (w tej kategorii wyróżnić należy powieszenie człowieka na haku za język). Skarby łowców głów to atrakcyjne kino rozrywkowe, banalne pod względem fabularnym, ale doprawione wyjątkowo ostrymi przyprawami, dzięki czemu jest w stanie zaskoczyć i utkwić w pamięci.

1989 – Psy (Stray Dogs) – reż. Dmitrij Swietozarow


Wongo


Gdyby podobne dzieło nakręcono wcześniej w Ameryce, to pisano by o nim zapewne jako o alegorii wojny w Wietnamie. Tymczasem był rok 1989. Sowiecki niedźwiedź rozwalił sobie zęby na skałach Hindukuszu i „Szurawi” opuszczali na tarczy Afganistan – Imperium chyliło się ku upadkowi. Na bazie Pieriestrojki, zluzowanej cenzury i ogólnego rozprężenia ekrany kin Związku Radzieckiego zalał potok tzw. „czernuchy” (ros. Чернуха). Ponurych opowieści odsłaniających niechlubne oblicze „socjalistycznego raju” i to w sposób, na jaki do niedawna nikt by się nie poważył. Ów nurt mutował z czasem w swoisty „soc-grindhouse”, czego ukoronowaniem stał się Dzień miłości (День любви, 1990) Aleksandra Połynnikowa. Praktycznie pełnoprawny film eksploatacji (jedyny taki wyprodukowany przez ZSRR i chyba ogólnie przez kraj nie kapitalistyczny), w którym horda bandytów wylega na ulice, by gwałcić co się napatoczy. Innym przykładem ilustrującym wspomniane zjawisko – acz pod przykrywką pewnych artystycznych zapędów – są właśnie Psy Dmitrija Iosifowicza Swietozarowa. Unikatowy mariaż survivalu, easternu oraz animal attack w postapokaliptycznej scenerii okolic wyschniętego Morza Aralskiego.

Grupa myśliwych wyrusza na pustkowie z zadaniem likwidacji  jak podejrzewają  rozsmakowanych w ludzkim mięsie wilków. Kolektyw sportretowano w typowo rosyjskim duchu: m.in. powiatowy urzędnik, poeta-alkoholik, mistrz strzelectwa sportowego z asystującym mu „szarikiem”. W niczym nie przypominają nakoksowanych maczomenów, jakich ujrzelibyśmy w jankeskim akcyjniaku z lat 80. Również rekrutacja drużyny ma prozaiczny przebieg, ale już przeprawa przez pustynię w rozklekotanym autobusie przynosi pierwsze niezwykłe zdarzenie. Oto lotne piaski wsysają napotkany na poboczu Zaporożec, a atmosferyczny soundtrack podkreśla złowróżbną i na poły mistyczną aurę wrogiej przestrzeni. W opustoszałym mieście-widmie śmiałkowie przyłapują szabrowników – obłowionych niczym „brygada trofiejna” (wliczając nakradzione zegarki na przedramionach), tam też tajemnicza postać w kapturze morduje towarzyszącego im owczarka i niefortunnie tracą środek transportu. Lecz to zaledwie początek kłopotów.

Rzekome „wołki ludojedy” okazują się być sforą zdziczałych psów, której łowy zwiastuje pojawiający się jakby znikąd bernardyn. „Sabaki” znalazły rezerwuar słodkiej wody w rozmrożonych chłodniach starego okrętu, musiały jeszcze zatroszczyć się o jadło. Na kolejne ofiary, ukazane z naddatkiem wywalonych na wierzch trzewi (włoscy mistrzowie gore cmoknęliby z zachwytem) nie trzeba długo czekać. Sceny z czworonogami zjadają wszystko co zaprezentowano w zachodnim animal attack w odmianie Canis familiaris. O ile widok pędzącego korytarzami stada (w slo-mo i przy motorycznym, perkusyjnym podkładzie!) robi piorunujące wrażenie, tak to co następuje później całkiem wyrywa z butów. W tym miejscu należy uczciwie przestrzec: wprawdzie napisy informują, iż przy realizacji nie ucierpiało żadne zwierzę, jednak można temu dać wiarę jak Komsomolskiej Prawdzie. Jeśli nie prażono umyślnie ostrą amunicją w kudłatych aktorów, to prawdopodobnie pruto nią wokół po ścianach. Naturalizmem poraża sam wygląd psiaków (lepiące się od brudu i krwi futra) oraz ich paniczne reakcje. 


Swietozarow stawia na fizjologiczną dosadność i sugestywne obrazy. Kałuża moczu pod konającym kundlem koresponduje z siurami rażonego strachem delikwenta. To znów szaleniec w masce przeciwgazowej, z kałasznikowem i pochodnią w dłoniach, wyjący niczym wilk w czeluściach postindustrialnego piekła. Czy wreszcie schlany na umór złodziej odprawiający opętańczy taniec obok zawłaszczonych dóbr, zanim – gwoli starotestamentowej sprawiedliwości – nie pochłoną go wydmy (w świetnej technicznie inscenizacji, z kamerą ulokowaną wewnątrz zasypywanego piachem autobusu). Nawet stercząca pośrodku pustyni wieża latarni implikuje zgoła surrealistyczne odczucia.

Istotnym kontekstem są tu zniszczenia jakie Matce Ziemi wyrządziła Matuszka Rasija. Wyschnięte na wiór dno aralskiego akwenu – z rdzewiejącymi reliktami marynistycznej przeszłości – budowało klimat ućpanych fragmentów Igły (1988) Raszida Nugmanowa z kultowym rockmanem, Wiktorem Cojem, ale dopiero Dmitrij Iosifowicz zahaczył o temat odpowiedzialności za tę ekologiczną katastrofę. Poznany przez bohaterów hydrolog – deklarujący, że to da się naprawić i miasto wróci do życia – zostaje przedstawiony jako osobnik niespełna rozumu, a wiara w moc techniki zakwestionowana. Ten pesymizm stoi w opozycji do klasycznego survivalowego arcydzieła, Niewysłanego listu (1959) Michaiła Kałatozowa, łączącego operatorski tour de force z afirmacją niezłomnego – ujarzmiającego środowisko – ducha radzieckich badaczy. Podobnie jak to bywało w eko-thrillerach zza lepszej strony żelaznej kurtyny, psy-ludojady symbolizują gniew Natury – co podkreśla zaczerpnięte z Apokalipsy św. Jana motto. Pozostawione na pastwę losu przez mieszkańców, którzy wraz z odejściem morza opuścili domy, powróciły do najbardziej pierwotnych instynktów, jak gdyby zrywając odwieczne przymierze z człowiekiem. W końcu spotka je okrutny koniec, lecz nikt nie będzie celebrował zwycięstwa.

1994 – Gra o przeżycie (Surviving the Game) – reż. Ernest R. Dickerson

Marta Płaza

Mason nie ma nic do stracenia, nie ma rodziny ani domu. Włóczy się obskurnymi ulicami, żywi znalezionymi resztkami, bez skutku poszukuje sensu życia. Gdy niespodziewanie dostaje od nieznajomego propozycję dobrze płatnej pracy, przyjmuje ją, nie wiedząc jeszcze, że oto rozpoczęła się jego „gra o przeżycie”. Film Dickersona to prawdziwe dziecko swoich czasów. Produkcja naszpikowana ważnymi nazwiskami z epoki (wspaniali Rutger Hauer i Gary Busey) oraz niepodrabialnym, obskurnym klimatem, choć takim który nabiera szlachetności dopiero z czasem, na fali nostalgicznych powrotów. W czasie gdy historia pojawiła się na ekranie, zaliczyła wtopę, zarabiając 7,7 mln dolarów przy kosztach rzędu 7.4 mln i zbierając głównie negatywne recenzje. Dziś można spojrzeć na nią nieco bardziej przychylnym okiem, doceniając przede wszystkim sympatyczną taniochę scen akcji, paskudnych antagonistów i atrakcyjne lokacje, prosto z dziewiczych terenów Ameryki. 

W fabule film stanowi ciekawe przeobrażenie schematu o łowcach i zwierzynie, polowaniu na ludzi, gdzie to ofiara przejmuje inicjatywę, a nic i nikt nie jest takie oczywiste. Ice-T w roli Masona może być dość kuriozalnym wyborem castingowym, choć nie można odmówić mu charyzmy i walki o wyciągnięcie z jego bohatera wszystkiego, co najlepsze i wiarygodnej survivalowej smykałki. Filmy survivalowe często stanowiły tło starcia dwóch Ameryk: tej miejskiej i bezlitośnie kapitalistycznej z tą małomiasteczkową, uboższą, która za wybryki pierwszej musi płacić wysoką cenę. Wyraźnie widać to również tutaj, w opowieści o nowobogackich dupkach, którzy za odpowiednio wysoką sumę bawią się w panów życia i śmierci, wybierając na ofiary szczególnie tych, którzy w ich oczach nie reprezentują sobą żadnych wartości. Może i brzmi to jak nieco wyświechtana psychologia, choć z drugiej strony jest to też schemat, który zawsze będzie na ekranie wyglądał dobrze. Tym bardziej, gdy w grę wchodzi opowieść rozgrywająca się wśród bajecznych gór, wartkich potoków i zwodniczych lasów. Walka o przetrwanie na łonie natury może i wyciąga z ludzi najgorsze instynkty, ale często pomaga również obudzić się dotąd uśpionym umiejętnościom i sile charakteru.

2017 – Uciekaj! (Get Out) – reż. Jordan Peele

Kuba Haczek


Bohater filmu, czarnoskóry fotograf Chris (Daniel Kaluuya), na prośbę swojej dziewczyny Rose (Allison Williams), wybiera się do położonego poza miastem domu jej rodziców. Na miejscu rzeczywistość jest wręcz cukierkowa – wątpliwości Chrisa, czy biała rodzina Armitage przyjmie go z radością pod swój dach, zostają rozwiane. Do pierwszego jednak podmuchu wiatru – szybko okazuje się, iż w domostwie i jego otoczeniu białych właścicieli obsługuje czarnoskóra para, na dodatek dziwnie się zachowująca. Przypomina to klimat niczym z plantacji bawełny z czasów słusznie minionych, pomimo zapewnień ze strony rodziców Rose, iż służący są z nimi zżyci i zbratani od lat. Peele tworzy początkowo atmosferę filmu obyczajowego, by z czasem odsłaniać zakryte warstwy rzeczywistości istniejące w podmiejskiej rezydencji. Traf chce, że wraz z przybyciem Chrisa oraz jego dziewczyny, willę mają odwiedzić także dalsi członkowie jej rodziny. Ich zachowanie wskazuje na niejasne zamiary wobec czarnoskórego bohatera. Ten, coraz bardziej wytrącony z równowagi, chce jak najszybciej opuścić posiadłość. Nie wie jednak, iż w pobliskim parku rozpoczęła się już loteria, gdzie stawką będzie jego życie, na które właśnie rozpoczyna się polowanie. 

Debiut Jordana Peele’a to najlepszy film, jaki wyszedł spod jego ręki i pióra – Afroamerykanin jest bowiem także scenarzystą m.in. nowego Candymana (jednej z największych  wpadek mainstreamowego horroru ostatnich lat) czy zwyczajnie głupiego serialu Kraina Lovecrafta. Uciekaj! udanie miksuje wątki klasycznego horroru z motywem wziętym wprost z Inwazji porywaczy ciał, który w dosyć ciekawy sposób zostaje przerobiony na oskarżenie świata o zniszczenie i przejęcie kultury czarnoskórych. Choć momentami popada w zbyt natrętne oskarżanie o negrofobię (w filmie wszystkie białe postacie są złe a czarnoskóre dobre), umiejętnie korzysta z horrorowych klisz, dostosowując je jednak do z góry założonej narracji. Mimo to, gdy czarne staje się białe, zaskoczony widz przez moment zaczyna czuć gęsią skórkę. Niestety, Peele ewidentnie nie umie zakończyć historii ciekawym twistem, polega więc na sprawdzonym, klasycznym rozwiązaniu fabularnym. 

Walka o przeżycie Chrisa w niesprzyjającym świecie białych nabiera cech survivalowej ucieczki przed polującymi na niego, niczym na wymierający gatunek, bezlitosnymi myśliwymi. Tym razem jednak nemrodowie są zafascynowani ściganą zwierzyną do tego stopnia, że sami chcą się nią stać (ojciec Rose szczerze chwali rządy Obamy, rodzina także wypowiada się o czarnoskórych w samych superlatywach). Szkoda, iż ten wątek nie został dalej pociągnięty i reżyser nie wyciągnął z niego żadnych głębszych wniosków, poza zastosowaniem ich do głównego twistu (dużo więcej można było także wycisnąć z wręcz dyktatorskiej, matriarchalnej relacji w rodzinie Rose, ale zapewne byłoby to nie w smak wielbicielkom talentu reżysera). W ten sposób film, który w zamierzeniu miał być zapewne krytyką współczesnego społeczeństwa, staje się zwykłą rozrywkową produkcją. Popcorn (może być zabarwiony), piwko oraz solidny dystans powinny umilić seans tym nielicznym, którzy jeszcze Uciekaj! nie widzieli. Robienie z niego manifestu czarnoskórego kina pozostawmy fantastom. A stworzenie prawdziwego manifestu lepszym reżyserom.

0 komentarze:

Prześlij komentarz