The King of Fear. Ekranizacje prozy STEPHENA KINGA

21 września Stephen King obchodził 70. urodziny. Warto z tej okazji przypomnieć interesujące – niekoniecznie najlepsze – ekranizacje jego prozy. King jest wszakże nie tylko najpopularniejszym i bardzo płodnym pisarzem, ale również najczęściej ekranizowanym autorem. Jego filmografia składa się z dwustu czterdziestu tytułów, na co duży wpływ miał sam pisarz, gdyż prawa do sfilmowania opowiadań sprzedawał często za dolara (tzw. dollar babies), pomagając tym samym studentom, którzy wpisując do swojego CV współpracę ze Stephenem Kingiem przyciągali uwagę potencjalnych pracodawców. Chociaż nazywano go „królem horroru”, tworzył również w ramach innych gatunków: kryminału, fantastyki, powieści obyczajowej i psychologicznej. Pisał nie tylko powieści i opowiadania, ale również scenariusze filmowe, zarówno adaptowane jak i oryginalne. Jeden film wyreżyserował, w kilku również wystąpił, przeważnie były to epizody, ale zdarzyła mu się również ważna rola w The Lonesome Death of Jordy Verrill, będącym częścią antologii Creepshow (1982) George'a A. Romero. 

Rok 2017 można nazwać rokiem Stephena Kinga. W ubiegłym miesiącu oglądano w kinach Mroczną wieżę, a w telewizji serial The Mist. We wrześniu kinowym ekranem zawładnęło To, a w odbiornikach telewizyjnych emitowany był serial Mr. Mercedes. To jeszcze nie wszystko, bo na jesień Netflix zaplanował Grę Geralda i 1922. Tymczasem gdzieś w Nowej Anglii przygotowywany jest serial Castle Rock. Jak widać „królem literackiego horroru” wciąż filmowcy się interesują. To dobry czas, by przypomnieć niektóre filmowe adaptacje. Postanowiłem nie bawić się w to sam i zaproponowałem współpracę czterem osobom – miłośnikom literatury i kina. W ten sposób powstało zestawienie składające się z ośmiu tytułów. Gośćmi na blogu są dzisiaj: Dorota Jędrzejewska (Z moich ust), Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach) i Simply (The Blog That Screamed).

* * * 
 

MARIUSZ CZERNIC


Needful Things (1993), reż. Fraser C. Heston


Diabeł jest wśród nas. Nie dajmy się zmanipulować. Niech chciwość i zło nie opanują naszych umysłów, bo stworzy się chaos, którego nie sposób powstrzymać. Needful Things (polski tytuł Sprzedawca śmierci, tytuł książki Sklepik z marzeniami) to kinowy debiut reżyserski Frasera Hestona, syna odtwórcy Ben-Hura. Zrealizował on wcześniej bardzo udaną telewizyjną adaptację Wyspy skarbów z ojcem w roli Długiego Johna Silvera. Dokonana przez niego ekranizacja powieści Stephena Kinga została przyjęta chłodno, ale po latach ten film jednak dzielnie się broni. Może nie jako ekranizacja, bo niedoświadczony reżyser nie do końca wiedział jak zwizualizować niektóre pomysły mistrza literackiego horroru (być może taka opinia nie jest zbyt sprawiedliwa, gdyż nie widziałem wersji reżyserskiej trwającej trzy godziny). Fraser Heston stworzył thriller, w którym z każdą kolejną minutą wzrasta wskaźnik wyznaczający poziom napięcia. Zwiększa się również chaos – zaczyna się niewinnie, by zakończyć anarchią.

Druga sprawa jest taka, że literacki pierwowzór nie należy do zbyt udanych, co przyznawał sam autor. Bo ten utwór nie był ani straszny ani zabawny, natomiast z założenia miał być farsą kpiącą z reaganowskiej Ameryki. Moim zdaniem udało się Hestonowi wyeliminować obecną w książce monotonię, a także wprowadzić charakterystyczną dla thrillera nutę niepokoju. Chociaż nie brakuje makabrycznych fragmentów (takich jak pies obdarty ze skóry), to w dużej mierze mamy tu do czynienia z czarną komedią. Odbiorca wie znacznie więcej niż bohaterowie, wie tyle samo co diabeł... I to jest właśnie źródłem komizmu sytuacyjnego. Widzimy wtedy wyraźnie ludzką głupotę, widzimy jak człowiek jest naiwny, podatny na manipulację, śmieszny do czasu... gdy jego głupota uderzy w nas osobiście. A gdy to się stanie czarna komedia zmieni się w ponury dramat. I wtedy dopiero zauważymy, że ogień piekielny jest bliżej niż przypuszczaliśmy. Autorzy, w tym adaptujący Kinga scenarzysta W.D. Richter, zdają się mówić, że marzenia nie są na sprzedaż i nie przehandlujmy własnej duszy, by je urzeczywistnić.

Ciekawostka: film został wyprodukowany przez kompanię Castle Rock Entertainment (założoną w 1987), której Stephen King niejako patronował, gdyż nazwa firmy wywodzi się od Castle Rock w Nowej Anglii, gdzie rozgrywa się akcja kilku utworów tego pisarza, w tym także Needful Things. To fikcyjne miasteczko nabiera w tej historii ciekawego charakteru. Symbolizuje zamkniętą społeczność, gdzie człowiek jest instrumentem – wystarczy poruszyć w nim odpowiednią strunę, by stworzyć melodię śmierci. Taką, która zaspokoi zmysły przede wszystkim jednej istoty – diabła. Wiele ten film zyskuje dzięki pracy aktorów. Na pierwszym planie Max von Sydow i Ed Harris, na drugim J.T. Walsh i Amanda Plummer. Jedni zachowują powściągliwość, drudzy szarżują bez opamiętania, przez co jeszcze bardziej widać kontrast między realizmem i farsą, ładem i chaosem, gorącym ludzkim temperamentem i chłodną diabelską determinacją.

Thinner (1996), reż. Tom Holland


Kolejna ekranizacja, która nie zdobyła wielkiego uznania, mimo iż Stephen King wsparł ją jako aktor (zagrał epizodyczną rolę farmaceuty). Powieść Thinner (na rynku księgarskim jako Chudszy, w polskiej telewizji jako Przeklęty) to historia w pewnym sensie autobiograficzna. Pisarz miał problem z nadwagą i próbował z nią walczyć, gdyż – jak powszechnie wiadomo – otyłość wpływa negatywnie na zdrowie. Chociaż wiele mówi się o tym, że należy akceptować swój wygląd, to jednak osoby z nadwagą z pewnością chciałyby być chudsze. W utworze Kinga ten temat został wykorzystany bardzo przewrotnie, gdyż to nie otyłość, lecz gwałtowny i niekontrolowany spadek wagi jest źródłem strachu. Nagłe chudnięcie zawsze jest powodem do niepokoju, bo też wiąże się z chorobami: nowotworem, cukrzycą bądź inną. Tutaj mamy cygańską klątwę, a więc temat bliższy fantastyce, jednak prawdziwe zło – z jakim mają do czynienia bohaterowie – to brak kontroli. A jest to już problem, z którym każdy człowiek mógł się zetknąć.

Pomysł przypomina nieco opowieść Richarda Mathesona The Incredible Shrinking Man, gdzie główny bohater malał bez końca i nie mógł nic z tym zrobić. Thinner opowiada o szanowanym prawniku, który waży prawie 300 funtów (czyli około 136 kilogramów). Doprowadza do wypadku, w którym ginie stara Cyganka. Jej ziomek z taboru rzuca klątwę nie tylko na sprawcę wypadku, ale też na dwóch ludzi, którzy przyczynili się do zatuszowania sprawy. W wyniku klątwy jeden facet zamienia się w gada, drugi staje się ludzką pizzą, a trzeci skazany jest na permanentne chudnięcie. Duże tu pole do popisu dla charakteryzatora Grega Cannoma, laureata czterech Oscarów, w tym jednego specjalnego za opracowanie ulepszonego materiału silikonowego do trików makijażowych. Do głównej roli nie można było zatrudnić prawdziwego grubasa, więc Cannom otrzymał zadanie, by zamienić Roberta Burke'a w brzuchatego mężczyznę, a potem zorganizować mu błyskawiczną kurację odchudzającą.

Oprócz wspomnianego „Dust Devila” Burke'a, który stworzył tu wyśmienitą kreację, ważną postać zagrał Joe Mantegna, lecz on jednak nie zaskakuje, to rola poprawna acz standardowa. Nie można tego powiedzieć o Kari Wuhrer, która w roli wojowniczej Cyganki mocno zapada w pamięć i to nie tylko dzięki urodzie. Aktorce mimo atrakcyjnego wyglądu udało się wykreować paskudny charakter, który może się śnić po nocach. Właściwie żadna postać nie wzbudza sympatii, w każdym wyczuwa się zepsucie. Całe miasteczko (chociaż to nie jest Castle Rock, ale też gdzieś w nowoangielskim Maine) zdaje się być zatrute jadem jakiejś piekielnej kreatury. Do wad tej ekranizacji zaliczano przede wszystkim motyw zemsty, który w pewnym momencie bierze górę. Ale ten motyw podkreśla tylko to zatrucie nienawiścią, jakie panuje w małych miasteczkach. Na celowniku znajduje się społeczność zaludniona przez dwie kasty cechujące się odmienną kulturą i filozofią. Ta odmienność jest często przyczyną agresji w rzeczywistym świecie.

Chudszy jest najlepszą powieścią, którą King napisał pod pseudonimem Richard Bachman. Można ją postrzegać jako mroczną baśń z morałem, przez co reżysera można winić za to, że ten morał nie wybrzmiewa zbyt wyraźnie. Trudno to jednak traktować jako mankament, bo przecież nikt nie chodzi do kina po to, by słuchać życiowych mądrości. Również fakt, iż wszystkie ważne postacie są antypatyczne i nie ma się z kim utożsamiać, nie powinien przekreślać tego filmu. Przeciwnie – to świadczy o pewnej oryginalności, w amerykańskim kinie jest bowiem rzadko spotykane, wśród ekranizacji powieści Kinga także jest nieczęstym zjawiskiem. Film śmiało stawia opór konkurencji również dzięki sferze wizualnej – praca ludzkich rąk wykreowała efektowny, zdeformowany obraz naszej rzeczywistości. Za reżyserię odpowiadał Tom Holland (Laleczka Chucky, 1988), który napisał scenariusz wraz z Michaelem McDowellem (Sok z żuka, 1988), przyjacielem Stephena Kinga i powieściopisarzem opisywanym przez twórcę Carrie jako „najlepszy autor pulpowy współczesnej Ameryki” (zmarł przedwcześnie w 1999).

* * *

KUBA  HACZEK

 
The Dead Zone (1983), reż. David Cronenberg 
Jedynym przychodzącym mi na myśl reżyserem, który z powodzeniem – i to ogromnym – wyprawiał się do szarej strefy leżącej pomiędzy sztuką i pornograficznym ekshibicjonizmem, nie czyniąc nigdy fałszywego kroku, jest David Cronenberg” – te słowa Stephena Kinga, pochodzące ze zbioru esejów na temat kina grozy pt. Danse Macabre dobitnie ukazują stosunek pisarza do jednego z najważniejszych twórców filmowej grozy. Opisywaną dziś Martwą strefę uznaje on za jedną z niewielu udanych ekranizacji własnej twórczości.
Fabuła prezentuje się następująco młodego nauczyciela języka angielskiego, Johnny’ego Smitha (Christopher Walken), poznajemy jako miłego i sympatycznego człowieka, związanego z jedną z uczennic, Sarah (Brooke Adams). Pewnego dnia uczestniczy w wypadku samochodowym, po którym zapada w śpiączkę. Budzi się z niej po pięciu latach, mocno odmieniony – okazuje się, iż kilkuletnia koma wzmocniła obecną w nim od dzieciństwa umiejętność przewidywania przeszłości i przyszłości, który to dar okaże się dla niego przekleństwem. Traktowany przez media jak dziwak i odszczepieniec, wkrótce będzie musiał się zmierzyć z poważnym zagrożeniem dla całej ludzkości – oto lokalny polityk Greg Stillson okaże się zdolnym do wszystkiego, zaślepionym przez żądzę władzy mężem stanu.

David Cronenberg, znany do tej pory z ponurych wizji rozkładu więzi społecznych i rodzinnych, w Martwej strefie odchodzi od krwawych jatek na rzecz mrocznej atmosfery i pogłębionej charakterystyki postaci. Historia Johnny’ego to opowieść o ludzkiej samotności i wyobcowaniu „innego”. Główny bohater to postać tragiczna, naznaczona przez los (Bóg wydaje się tutaj bytem nieobecnym), przyjmująca kolejne ciosy z podziwu godnym spokojem – nie odrzuca byłej dziewczyny, mimo iż ta rozpoczęła nowe życie, nie żali się na swój stan, nie czuje nienawiści do innych. Cronenberg pokazuje, że potrafi odnaleźć się nie tylko w podszytym cywilizacyjnym lękiem spektaklu gore, ale i w dramacie obyczajowym, prowadząc świetnie obsadzonych aktorów, co sprawia, że nawet drugoplanowe role zapadają głęboko w pamięć (jak Herbert Lom w roli opiekuńczego lekarza, wspomniana urocza Brooke Adams, czy choćby obecna na ekranie kilka minut Jackie Burroughs w roli matki bohatera). Całość w ryzach trzyma niesamowity Christopher Walken w jednej ze swych najlepszych ról – w sobie tylko znany sposób potrafiący w mgnieniu oka przejść od obezwładniającego smutku do chłopięcego uśmiechu. Błyszczy także Martin Sheen w roli Grega Stillsona, pozbawionego skrupułów polityka, dążącego do władzy za wszelką cenę – aktor wręcz miota się w gniewie i zapalczywości, doskonale oddając charakter swej postaci.
Martwa strefa to jednak przede wszystkim obraz naznaczony piętnem nieopisanego smutku, pesymistyczny dramat skąpany w szarościach codzienności, jedna z najlepszych ekranizacji prozy Kinga. Zaskakująco bliska oryginałowi, nieznacznie tylko pomijająca i zmieniająca kilka wątków z dosyć obszernej powieści. Należy wspomnieć także o ścieżce dźwiękowej Michaela Kamena – na potrzeby Martwej strefy Cronenberg zrezygnował z usług etatowego współpracownika Howarda Shore’a, co jednak w żaden sposób nie pomniejszyło wartości obrazu. Muzyka Kamena jest wyjątkowo piękna, wręcz dostojna, zaś przejmujący motyw tytułowy to w mojej opinii najpiękniejsza melodia jaką skomponował ów kompozytor.

I jeszcze jedno: w trakcie obrazu kilkakrotnie przewija się fragment opowiadania Washingtona Irvinga Legenda o Sennej Dolinie, z którym mocno identyfikuje się główny bohater. Być może miał to na uwadze Tim Burton, gdy w 1999 roku przy ekranizacji owej noweli w roli tajemniczego jeźdźca – wywodzącego się z irlandzkich legend Dullahana obsadził właśnie Christophera Walkena. 

The Woman in the Room (1983), reż. Frank Darabont


Muszę przyznać, iż niezbyt przepadam za ekranizacjami utworów Kinga dokonanymi przez Franka Darabonta – w większości są to dla mnie nieznośnie rozwlekłe filmidła, przesadnie ckliwe i łzawe (vide Skazani na Shawshank, Zielona mila). Szperając w odmętach YouTube trafiłem jednak na absolutną perełkę, która wyszła spod ręki Franka – jego krótkometrażowy debiut reżyserski, nakręconą za 30 tysięcy dolarów The Woman in the Room. Obraz ten należy do grona tzw. „dollar babies”, czyli obrazów, do których prawa autorskie King sprzedawał, głównie studentom filmówek, za symbolicznego dolara. The Woman in the Room to pro-eutanazyjny dramat, przejmująca, oszczędnie opowiedziana historia umierającej na raka kobiety i opiekującego się nią syna, podana przez Darabonta z niesłychanym wyczuciem jakże trudnego przecież tematu. Duża w tym zasługa operatora Juana Ruiza Anchii (Dom gry, Glengarry Glen Ross, Spartan) oraz bardzo dobrej gry aktorskiej tercetu Cornelison/Croxton/Libby (którzy powrócą w kolejnych obrazach reżysera). Film wszedł wraz z innymi „dollar babies”, The Boogeyman Jeffa Schiro oraz Disciples of the Crow Johna Woodwarda, w skład wydanego prosto na rynek VHS The Nightshift Collection. Sam King stwierdził, iż to najlepsze „dolarowe dziecko”, jakie widział. Poszukajcie na YouTube, naprawdę warto.

* * *
 

DOROTA DRZEJEWSKA


Stand by Me (1986), reż. Rob Reiner 


Każda dekada ma swoje tęsknoty. Własną nostalgię. Dzisiaj „gorącym” przedmiotem nostalgii są lata 80-te, ich nastrój, obsesje, krucha uroda. Z uporem maniaka oglądamy się wstecz, do tamtego czasu, żywiąc przekonanie, że w celebrowaniu przeszłości jesteśmy najlepsi. Czyżby? Przecież mityczne „ejtisy” również potrafiły tęsknić.

Stand by Me Roba Reinera to film przesiąknięty nostalgią. Podobną do tej, którą znamy z szeregu innych tytułów tamtej dekady: z Dirty Dancing, Peggy Sue wyszła za mąż czy ikonicznego w tym temacie Powrotu do przyszłości. Jest co wyliczać. Tak jak dzisiaj kino na nowo przerabia epokę neonów i legginsów, wówczas chętnie przenosiło się do ery brylantyny i rozkloszowanych spódnic. Nierzadko idealizując ją układając lepszą, słodszą wersję przeszłości, odizolowaną od ówczesnych napięć politycznych, lęków i konfliktów. Bohaterowie Stand by Me nie słuchają w radiu natrętnych informacji o wyścigu zbrojeń i Nixonie. Najbardziej interesuje ich dobiegający z odbiornika zwycięski rock and roll.

Reiner oparł swój film na opowiadaniu Stephena Kinga pt. Ciało (zamieszczonym w zbiorze Cztery pory roku), jednym z rzadszych tekstów w dorobku pisarza pozbawionych elementów nadnaturalnych. Jednocześnie bardzo bliskim kingowskiej mitologii – małe miasteczko, urok zwyczajności, przyjaźń, młodzi bohaterowie w konfrontacji z patologią świata dorosłych z jednej strony, z drugiej - z bandą starszych oprychów. A na dokładkę trup. „Chcecie zobaczyć martwe ciało?” pada kluczowe pytanie. Odpowiedź przychodzi natychmiast. Będzie nią przygoda, wyprawa w nieznane.

Stand by Me to adaptacja idealna. Film z doskonałą intuicją wyciąga z tekstu Kinga to, co najważniejsze, fragmenty zdań, kluczowe rzeczy. Operuje skrótem, ale nie gubi nic ze stworzonej przez pisarza atmosfery. Chłopięcy świat, który kreuje, jest pełny, plastyczny i uniwersalny. To ta rzeczywistość, w której wspólne chwile spędzone na złomowisku, paplaniu o niczym i rzucaniu kamieniem w puszkę urastają do rangi symbolu. W której drogę należy pokonać pieszo, torami, nawet dodając sobie kilometrów, bo stopem to już nie to samo. Jazda stopem jest dla frajerów.

Reiner uprawia nostalgię na dwa fronty, co zresztą często zdarza się w kinie. Z jednej strony przywołuje nastrój „modnej” wówczas dekady, z drugiej pielęgnuje uniwersalne, bo bliskie każdej epoce, słodkie wspomnienie dzieciństwa. Tęsknota za pierwotną niewinnością, czasem pierwszych (i poniekąd ostatnich) iluminacji, porządkiem charakterystycznym dla lat młodzieńczych, gorącym latem. „Wszystko wokół nas było prawdziwe. Wiedzieliśmy, dokąd zmierzaliśmy” mówi narrator, pisarz wracający myślami do czasów, gdy miał dwanaście lat i jedyny raz w życiu prawdziwych przyjaciół. Chłopięca przyjaźń jest w tej historii wartością naczelną i ostateczną. „Rozmawialiśmy o rzeczach, które wydawały nam się ważne, zanim jeszcze zwróciliśmy uwagę na dziewczyny” wspomina. I faktycznie. Dziewczyn nie ma tu wcale. Na dziewczyny przyjdzie jeszcze czas.

Stand by Me to niezwykły film, który z czasem staje się jeszcze lepszy, zbiera żniwo nostalgii wśród kolejnych pokoleń, regularnie umacnia swój mit. Jego siła tkwi nie tylko w idyllicznym spojrzeniu na późne dzieciństwo, ale w świadomości jego nieuchronnego końca. Smutna myśl, że to ostatni taki epizod już za chwilę się rozejdziemy, dorośniemy, a powrót w to miejsce nie będzie możliwy towarzyszy tej opowieści od samego początku. Po pierwsze, za sprawą narratora, dorosłego faceta, który dobrze wie, że ostatnie dni niewinności niedługo ustąpią prawom dorosłego świata. Po drugie, poprzez nieustanną obecność śmierci. Celem podróży chłopców są zwłoki, ale ze śmiercią obcują oni także na co dzień. Gordie niedawno stracił ukochanego brata w wypadku, a jego rodzina wciąż pogrążona jest w żałobie, Teddy ma niezdrowe, „samobójcze” zapędy, co chwilę igra z losem (np. uskakuje przed rozpędzonymi pociągami), no i Chris, o którym szybko dowiadujemy się, że zginie za wcześnie, w bezsensownych okolicznościach.

Dwa cudowne ostatnie dni sierpnia podszyte są więc w Stand by Me goryczą, żalem za na zawsze utraconym rajem. Być może rajem tylko wyobrażonym, ale to przecież nieistotne.
  * * *

PATRYK KARWOWSKI


Silver Bullet (1985), reż. Daniel Attias


Srebrna kula to kwintesencja tego, do czego wraca się obecnie przy nostalgicznych próbach odtworzenia retro stylistyki. Innymi słowy film ma wszystko to, za czym my widzowie tęsknimy, a twórcy nawiązują. Jak w przypadku Stranger Things (czy najnowszego To), którego i ja jestem fanem. I jako fan Netflixowego serialu zalecam również od czasu do czasu powrót do korzeni, w tym przypadku niezwykle udanej adaptacji powieści autorstwa Stephena Kinga.

Senne miasteczko, zamknięta społeczność i morderstwa, które wstrząsają lokalnym środowiskiem, a mają miejsce dokładnie przy okazji pełni księżyca. Wilkołak! - myśli dzielny dzieciak na wózku i nie myli się! Srebrna kula to opowieść o odwadze, dzieciństwie, koszmarach, mocarnym wujaszku, rodzinie, czyli wszystkim z czym wiążemy gros powieści Kinga. Horror jest tu jak najgorszy koszmar, bo dotyka chłopaka, który musi walczyć przede wszystkim sercem. Unieruchomiony na wózku jest (wydawałoby się) łakomym kąskiem dla wilkołaka, ale nie z takimi bestiami radzili sobie bohaterowie Kinga. Tym więcej emocji jest przy oglądaniu zmagań nastolatka, któremu musi wystarczyć hart ducha, pomysłowość, pomoc najbliższych (to ważny i krzepiący element filmowy, a wujek alkoholik robi wszystko, by odbudować dobre relacje z rodziną) i w końcu dusza wojownika.

Ale nie tylko nośną fabułę ma Srebrna kula. W głównej roli wystąpił Corey Haim, bożyszcze nastolatków, którego młoda, wdzięczna, sympatyczna i nieco łobuzerska facjata zdobiła okładkę co drugiego „młodzieżowego” filmu w wypożyczalni. Wujek to Gary Busey, tutaj jako wyjątkowy gość do rany przyłóż i kurde... zazdrościć tylko takiego wujka i jego krzepiącej łapy, a w ostatecznych zmaganiach wsparcia nie tylko duchowego. Nad miasteczkiem unosi się wyjątkowo sielska atmosfera, niemal wakacyjna, pomimo trwającego roku szkolnego. Są też sąsiedzi, których znasz od podszewki i uczucie, jakbyś już był w tym miejscu, choćby przejazdem.

Groza jest odpowiednio nasilona, bo wilkołak się nie certoli w tańcu. Odrywa głowy, szarpie, rozrywa, a samo przeobrażenie zostało też niczego sobie ukazane. To ten typ filmu, który niszczą krytycy, a widzowie uwielbiają. Pewna ręka włoskiego operatora Armando Nannuzziego (uznany operator, który w latach 50. i 70. pracował między innymi z Pasolinim i Viscontim) zaowocowała solidnymi zdjęciami zamykającymi trwogę w odpowiednio tajemniczej aurze. Co najważniejsze Srebrna kula się nie zestarzała, a w dobie retro retrospekcji jest dziełem jak najbardziej wskazanym do nadrobienia lub powtórnego obejrzenia.

Maximum Overdrive (1986), reż. Stephen King


Co tam Skynet z Terminatora! Maksymalne przyspieszenie to było dopiero zagrożenie! Świadomość i krwiożercze zamiary względem ludzkości posiadły wszystkie urządzenia. Wszystkie. Elektryczne noże, samochody, kosiarki, tostery, flippery, lokówki, nawet rozdrabniacze w zlewach, które nigdy do nas nie dotarły (na taką skalę). Stało się to z przyczyny bardzo prostej - nad naszą planetą przelatywała kometa, która objęła swoim wpływem te niecne przedmioty, bez których nie możemy żyć. To była zapewne młodsza siostra komety z Nocy Komety Thoma E. Eberhardta, która przelatywała nad ziemią dwa lata wcześniej.

Więc maszyny sieją grozę, zniszczenie i śmierć, a fabuła filmu skupi się na ocalałej grupce, która znalazła schronienie na stacji benzynowej. Pod dystrybutory zajeżdżają ciężarówki, a przywódcą zdaje się być potężny model Western Star 4800 z frontem przyozdobionym gębą Zielonego Goblina - przeciwnika Spidermana. W tle przygrywa AC/DC (król się uparł, król płaci, więc zespół nagrał ścieżkę dźwiękową). Wiele zarzucano tej adaptacji i pewnie większość słusznie. Klapa finansowa (w wynikach nie pomogła późniejsza ugoda z operatorem filmowym Nannuzim na 18 milionów dolarów, który to na planie stracił oko), złote maliny dla aktorów, a sam King pytany przez dziennikarza, dlaczego nie wyreżyserował nic innego poza Maksymalnym przyspieszeniem, skwitował lakonicznym: „Have you ever actually seen Maximum Overdrive?”. Do dzisiaj mistrz grozy uważa zapewne, że jest twórcą najgorszej adaptacji prozy Stephena Kinga, ale hola, hola... 

Być może Maksymalne przyspieszenie nie ma predyspozycji, by być filmem dobrym, ale ma aż nadto, by zostać uznanym jako „zajebisty”. Cudowny camp, większy niż Camp Nou. Zmiksowany rwanym montażem pomiędzy love-story, akcją przeplataną strzelaniem z bazook do krążących osiemnastokołowców a górnolotnymi przemowami o przeżyciu, ludzkości i maszynach. Na to wszystko w kółko biega z niesłabnącą energią mój przyjaciel z lat 80., zawadiacki Emilio Estevez, któremu można przybijać piątkę za piątką, a i tak nie będzie to obciachem. Gdzieś tu czuć ten obskurny flirt, pomiędzy amatorką, a tlącym się zjawiskowym kultem z Kingiem za sterami podczas kokainowego cugu. Wspomniany kult chciał ulecieć, ale ja w ostatniej chwili go złapałem i bawiłem się wyśmienicie.

* * * 
 

SIMPLY


Graveyard Shift (1990), reż. Ralph S. Singleton


Ekranizacja młodzieńczego opowiadania domatora z Bangor w stanie Maine, które na początku lat 70-tych sprzedał dla magazynu „Cavalier” (uboższa wersja Playboya) za 200 dolarów. Nowelka ta jest podrasowanym chorą wyobraźnią pokłosiem osobistych doświadczeń autora z czasów, gdy dorabiając do czesnego pracował dorywczo w fabryce tekstylnej. Nocna zmiana to jeden z nielicznych utworów Kinga, gdzie autor mierzy się z motywem creature feature. Wykreowany potwór jest nie tylko oryginalny sam w sobie, ale jak na miejską legendę przystało grasuje w przestrzeni całkowicie realnej i prozaicznej, gdzie uprawia się konkretny fach. Mamy więc horror „robociarski”, nad którym unosi się duch mistrza tejże formuły, Stefana Grabińskiego. Ten nie tylko potrafił perfekcyjnie zdemonizować mikroświat kolejarski i pożarniczy, ale powołał także do życia zrodzone z sadzy osobliwe monstrum wysysające krew z kominiarzy („Biały Wyrak”), dalekiego krewniaka kingowskiej kreacji. Mimo skromnych środków, w ekranizacji Singletona skrzętnie zadbano zarówno o pełny realizm miejsca akcji, jak i dający widzowi należną mu satysfakcję poziom ohydy. Spreparowanej fachowo i z sercem.

Tułający się za chlebem  od miasta do miasta  Johnny (podobny do młodego Toma Berengera David Andrews) ląduje w jakiejś dziurze, gdzie trafia mu się wybitnie gówniana robota w starej przędzalni bawełny. Zakład najwyraźniej pamiętający czasy Karola Borowieckiego z powodów bezpieczeństwa powinien być już dawno zamknięty, ale bezlitosny właściciel ma to gdzieś i eksploatuje ustrojstwo bez litości. W halach produkcyjnych roi się od szczurów, które nie atakują wprawdzie ludzi, za to cierpliwie czekają na okazję. Całkiem mądrze, od czasu do czasu zdarza się komuś wpaść do ogromnej zgrzeblarki i stado gryzoni dostaje sutą porcję mielonego, co w filmie podane jest z całą malowniczością. Do tego obiekt ma podziemne połączenie z rzeką (która zdążyła już zalać pobliski zabytkowy cmentarz) i jest regularnie podtapiany, cały czas brodzi się po kolana w niosącej Bóg wie jakie fekalia brei. Jakby tego było mało, gdzieś pośród zakamarków niszczejącej manufaktury gnieździ się niewyobrażalna, przyczajona groza; a to mignie mam przed oczami para podwójnych  jak u wyolbrzymionego leniwca szponów, a to końcówka porośniętego rzadką szczeciną ogona grubości rynny pogrąży się w burych odmętach wody...

Tytułowa nocna zmiana to podwójnie płatna fucha w postaci porządkowania zalanych piwnic, jaką szef zaproponuje Johnny'emu i kilku pracownikom, mając w tym własny, morderczy cel. Umiarkowana w tempie akcja ruszy od tej chwili na złamanie karku, a nieświadomi niczego bohaterowie zmuszeni będą walczyć o życie nie z jednym, a dwoma potworami;  z tym ludzkim również.

Potężnym atutem filmu jest  sceneria, za którą robi autentyczny nieczynny zakład tekstylny (najstarszy w USA obiekt tego typu w Harmony w stanie Maine), wnosząc pożądany autentyzm. Skorodowane dźwigary stropowe i rury, po których ganiają watahy szczurów, czy zwisające z nich sparciałe szmaty, od których aż bije rakotwórczą stęchlizną są nie do podrobienia. Gdy bohaterowie schodzą na coraz niższe kondygnacje robi się niemal gotycko. Pojawią się stosy kości, zmurszałe pływające trumny i sina mgła tuż nad ziemią. Osobną wartością jest sama lateksowa gadzina (zmutowany szczuro-nietoperz gigant), jak na skromniutki budżet tego filmu wykonana i animowana  wyśmienicie. Nie zabraknie też odpowiedniej porcji gore, choć pod tym względem filmowi raczej daleko do ekstremum.  Aktorstwo jest momentami do przesady przerysowane, ale to w tym wypadku żaden zarzut. Samego siebie przechodzi tu Brad Dourif z dzikim wytrzeszczem oczu w roli licencjonowanego szczurołapa, który popija ze swoim psem Jacka Danielsa z jednej szklanki (jego wspomnienia wietnamskiej traumy, kiedy to „szczury przeszły na stronę Vietcongu” bezcenne!). Dostaniemy jeszcze parę podobnie absurdalnych kwiatków, idealnie sprawdzających się w, jakże pożądanej dla tego typu produkcji, canabisowo-chmielowej przestrzeni odbiorczej. Co do jednego nie mam wątpliwości: to nie w coming of age'owej nostalgii z dreszczykiem, ani nie za tapetą na ryju jakiejś cyrkowej pajaczycy, a właśnie w takich jak to, srogich filmidłach, bije autentyczne serce horroru lat 80-tych.

* * *

0 komentarze:

Prześlij komentarz