OUTBACK GOTHIC. Mroczne historie z australijskiego buszu

Wraz z australijską nową falą na początku lat 70. pojawiły się w kinie takie zjawiska, jak ozploitation – do którego zalicza się niskobudżetowe produkcje różnych gatunków, w tym np. frywolne komedie – oraz outback gothic ukazujący Australię w mroczniejszym tonie. Oba gatunki mają ze sobą wiele cech wspólnych i do ozploitów też zaliczymy filmy przepełnione grozą, jeśli będą utrzymane w stylu tanich dzieł eksploatacji. W niniejszym artykule odkryjmy jednak tajemnice Outbacku, zobaczmy jakie zagrożenia czyhają na bohaterów ze strony australijskiej natury, żyjących tam dzikich zwierząt i wcale nie mniej dzikich ludzi. Poczujmy klimat izolacji i grozy wynikający z majestatycznej scenerii przytłaczającej swym bezmiarem. 

W tworzeniu zestawienia wzięli udział (oprócz autora niniejszego bloga): Marta Płaza z Final Girls i ekipa z Savage Sinema (Justine, Caligula i Dr Butcher).

1971 – Na krańcu świata (reż. Ted Kotcheff)

Caligula

„To nie my!”, miał zakrzyknąć na jednym z pierwszych australijskich pokazów filmu Teda Kotcheffa oburzony widz, na co obecny na sali aktor Jack Thompson, wcielający się w filmie w drugoplanową postać osiłka Dicka, odkrzyknął bezceremonialnie: „Siadaj facet! To jesteśmy my!”. W ojczyźnie przeważyła mimo wszystko negacja, toteż Na krańcu świata nie odniosło sukcesu i szybko popadło w zapomnienie. Zagraniczna prasa wprawdzie podeszła do obrazu przychylnie, niektórzy krytycy byli wręcz entuzjastycznie nastawieni, film był też wyświetlany na festiwalu w Cannes, gdzie wespół z Walkabout Nicolasa Roega z tego samego roku reprezentował tzw. australijską nową falę. Co nie zmienia faktu, że na prawdziwie ciepłe przyjęcie i docenienie to wczesne dokonanie przyszłego twórcy Rambo: Pierwszej krwi (1982) musiało poczekać jeszcze dobre trzy dekady.

O jakich zatem potwornościach opowiada Na krańcu świata (Wake in Fright), że publika na Antypodach zgotowała mu tak oziębłe przyjęcie, skazując dzieło de facto na wieloletnie zapomnienie (można bowiem przypuszczać, że gdyby tytuł już w momencie premiery został doceniony w domu, tak jak na to zasługiwał, to jego losy potoczyłyby się zgoła odmiennie)? Otóż z grubsza rzecz biorąc, jest to opowieść o... australijskiej gościnności. Gościnności uciążliwej, takiej o przekrwionych oczach małomiasteczkowego pijaczyny. Gościnności, która nakazuje częstować każdego nieznajomego szklanką piwa. A potem kolejną. I następną. Jak to podsumowuje w pewnym momencie bohater filmu: „można im spalić dom, zamordować żonę, zgwałcić dziecko i będzie wszystko w porządku, ale odmowa wypicia wspólnie drinka to niewybaczalna zbrodnia”. Bo na australijskiej prowincji piją konkretnie. Ba! Chleją na umór. Od rana do później nocy. Walą jedno piwo za drugim, a po zmroku doprawiają podwójną whisky. Po przebudzeniu zaś leczą kaca tanim piwskiem i cykl zaczyna się od nowa. W Bundanyabba — przez mieszkańców nazywanym pieszczotliwie Yabba – do którego zawita młody nauczyciel John Grant (Gary Bond), życie płynie na nieustannym rauszu i pomyśleć by można, że picie to australijski sport narodowy.

Niezbyt przychylny jest to zatem portret tej sielskiej, gościnnej prowincji. Swoje w momencie wypuszczenia filmu na ekrany zrobiła też osławiona scena polowania na kangury, zrealizowana z udziałem zawodowych myśliwych — w trakcie jej rejestracji zwierzaki naprawdę ginęły, co zresztą widać z detalami na ekranie, a sam proces kręcenia według ekipy nie odbiegał specjalnie od tego, jak ów upiorny ceremoniał wygląda w filmie. Wspomniani myśliwi z biegiem czasu byli coraz bardziej pijani, coraz częściej chybiali celu, kalecząc jedynie kangury, nierzadko w niezwykle drastyczny sposób. Z czasem przerodziło się to w regularną jatkę, której kres położyła zasymulowana przez ekipę filmową awaria prądu. Scena ta w dalszym ciągu daje obuchem po głowie, stanowiąc zapis porażającego bestialstwa, delirycznego szaleństwa i ludzkiego upadku.

Bo i moralnemu upadkowi, degrengoladzie obraz Kotcheffa jest w całości poświęcony, a jego oryginalny tytuł Wake in Fright doskonale oddaje koszmarne uczucie przebudzenia po alkoholowej libacji, podczas której puściły wszelkie hamulce. Mieszankę skrajnego niepokoju, obrzydzenia i chęci ucieczki od samego siebie. Outback gothic prawdziwie przerażający, bo nie utkany z elementów nadnaturalnych, a opowiadający o nas samych. Nie tylko Australijczykach, bo przecie i na polskiej, sielskiej wsi można by osadzić podobną historię. Byłoby tylko mniej słońca. I więcej „kurw” w dialogach.

1973 – Night of Fear (reż. Terry Bourke) 

Kuba Haczek

Ten zapomniany dziś australijski średni metraż jest uznawany za pierwszy horror z tamtego kontynentu; rzecz w stylu debiutu Tobe’a Hoopera, nakręcona jednak… dwa lata wcześniej. Pierwotnie tworzony jako odcinek serialu grozy pt. Fright, miał być jej pilotem – niestety australijska cenzura uznała go za nazbyt obsceniczny i nieprzyzwoity, po czym zablokowała produkcję kolejnych odcinków. Decyzja tyleż kiepska, co spodziewana – ilością brudu, surowości i obleśności przybliża się bowiem do dzieła Hoopera, zaś tematyka nie należy do kojąco – uspokajających. Oto gdzieś w południowej Australii, powracająca ze spotkania z ukochanym kobieta niefortunnie wypada z głównej drogi i trafia do siedziby żyjącego pośród kotów i szczurów odludka, który lubuje się w polowaniach na zagubione w dziczy kobiety (w prologu obserwujemy ostatnie chwile innej ofiary, która konną przejażdżkę przypłaca życiem). Mamy więc schowanego przed cywilizacją seryjniaka, dla którego polowanie na ludzi jest jedyną rozrywką. Reżyser ukazuje jego codzienne życie, nie skupiając się na pogłębianiu charakterystyki, film toczy się praktycznie bez dialogów. 

Bourke nie dość, że samą tematyką drażni cenzorskie oko, skupia się także na ataku na zmysł słuchu – atonalna ścieżka dźwiękowa pełna rzężeń, sprzężeń i elektronicznych dziwactw tylko pogłębia chaotyczne i niekomfortowe odczucia widza. Do tego dochodzi specyficzny montaż, kontrapunktujący dwa światy – cywilizowanego Sydney i dzikiego Outbacku, który jest tylko o jeden zły skręt, gdzie codziennie toczy się walka o przeżycie a kot bywa najlepszym pożywieniem. Z powodu specyficznych upodobań rednecka widz myślami wędruje do Willarda, choć główne wątki sytuują całość w rejonach taniego survivalu. Night of Fear drażni, cieszy i oszałamia, sprawiając, że pozostaje jedynie żal, iż nie było nam dane poznać całej reżyserskiej wizji. Film powrócił po kilku latach, wraz ze złagodzeniem wymogów cenzury, by wraz z innym dziełem Bourke’a, opisywanym jako kangurzy western z elementami horroru Inn of the Damned, pokazać się na podwójnych seansach w tamtejszych kinach, a następnie zniknąć na ponad 30 lat. Niedawno oba filmy odświeżyła niezmordowana australijska Umbrellla Entertainment. Dla fanów obskurnych produkcji rzecz obowiązkowa, zaś sam reżyser to postać, której należy przyjrzeć się bliżej.

1974 – Samochody, które zjadły Paryż (reż. Peter Weir)

Caligula

„Potrafię prowadzić!”, wykrzykuje w euforii Arthur Waldo (Terry Camilleri), po tym jak bezlitośnie miażdży samochodem pewnego zbuntowanego młodzieńca. Entuzjazm Arthura jest poniekąd zrozumiały: kilka lat wcześniej odebrano mu prawo jazdy po tym, jak potrącił ze skutkiem śmiertelnym staruszka. Od tamtej pory mężczyzna panicznie boi się siadać za kółkiem. Swój lęk będzie musiał przełamać, przybywszy do małego australijskiego miasteczka o nazwie Paryż. Do Paryża trafia zresztą dość przypadkowo, jako ofiara tragicznego wypadku automobilowego, w którym ginie jego brat. Arthur zostaje przygarnięty przez miejscowego burmistrza, który nawet podejmuje decyzję o usynowieniu przybysza. Jednocześnie jednak nieszczęsny „ocaleniec” powoli nabiera podejrzeń, że cała sympatyczna otoczka Paryża to tylko fasada, a jego mieszkańcy to tak naprawdę banda bezlitosnych morderców. Tak się bowiem składa, że w okolicy nader często dochodzi do kraks samochodowych, z czego tubylcy czerpią profity...

Pełnometrażowy debiut Petera Weira to smoliście czarna komedia, pełna groteski, łącząca arthouse'owe zacięcie z elementami horroru (dystrybutorzy nie wiedzieli zresztą za bardzo jak film reklamować, a za oceanem dzierżący prawa do rozpowszechniania na USA Roger Corman był na tyle niezadowolony z zakupu, że... postanowił nakręcić własny film o morderczych autach, czego efektem był Wyścig śmierci 2000 [1975]). Mieszkańcy Paryża to na pozór przemili ludzie, ale po bliższym poznaniu okazują się potworami z przyklejonymi do twarzy uśmiechami: samochody, które biorą udział w sprowokowanych wypadkach rozbierają na części, rozkradają dobytki ofiar, a ocalałych z katastrof biedaków poddają lobotomii, by jako „warzywa” służyć mogli medycznym eksperymentom. No i jest jeszcze młode pokolenie paryżan, rozbestwione wyrostki, które zezłomowane wraki przerabiają na wojenne machiny, za pomocą których terroryzują miasto. Można zatem odczytywać Samochody, które zjadły Paryż (The Cars That Ate Paris) jako obraz zinstytucjonalizowanej przemocy, która sama pada ofiarą brutalnej, anarchicznej siły. Ale urok dzieła Weira tkwi przede wszystkim w jego absurdalnej otoczce, dzięki której wymyka się on prostym klasyfikacjom i podsumowaniom. To kino szalone i niepokorne, jak tylko dzieła debiutantów szalone i niepokorne potrafią być. Sam Stanley Kubrick cenił, umieszczając dzieło Australijczyka na liście swoich ulubionych filmów wszech czasów.

1984 – Razorback (reż. Russell Mulcahy) 

Justyna Wróblewska

Australijski Outback to obszar równie malowniczy, co niebezpieczny. Zwłaszcza w kontekście dzikiej natury. Przekonuje się o tym myśliwy Jake Cullen (Bill Kerr), który podczas zajmowania się wnukiem staje się świadkiem ataku i porwania dziecka przez ogromnego dzika (prawdopodobna inspiracja historią Azarii Chamberlain porwanej przez kojota). Nikt nie wierzy w jego historię, a mężczyzna zostaje oskarżony o morderstwo chłopca, lecz z braku dowodów zostaje uniewinniony. Parę lat później do Australii przybywa amerykańska dziennikarka Beth Winters (Judy Morris), która również pada ofiarą dzika. Jej zrozpaczony mąż Carl (Gregory Harrison) postanawia przylecieć na miejsce i przeprowadzić śledztwo w sprawie niejasnych okoliczności zaginięcia kobiety. 

Razorback, dziś uznawany za klasykę ozploitation, to horror jedyny w swoim rodzaju. Pomimo dość schematycznej dla kina spod znaku animal attack fabuły, sposób realizacji sprawia, że ciężko oderwać oczy od ekranu. Reżyseria przypadła bowiem niezwykle zdolnemu twórcy, Russellowi Mulcahy’emu, odpowiedzialnemu za kultowego Nieśmiertelnego (1986) oraz masę znanych teledysków, pośród których wymienić należy m.in. Hungry Like the Wolf, Wild Boys czy Rio Duran Duran, Video Killed the Radio Star The Buggles oraz mojego personalnego faworyta – Vienna Ultravox. Kierownikiem zdjęć został natomiast Dean Semler, który zrealizował m.in. Mad Maxa 2 (1981). Pod okiem Mulcahy’ego film nabrał teledyskowego stylu z szybkimi cięciami, kolorami i filtrami. Halucynogenna atmosfera przegrzanego słońcem odludzia doskonale koresponduje z krajobrazami Outbacku. Podczas gdy odrealniony dzień mieni się niczym złoto-pomarańczowy zachód słońca, noc jest niebieska, zamglona, niemal gotycka. Obraz zasłynął głównie scenami pustynnych majaków Carla. Czerwono-granatowe niebo, biały, niemal księżycowy piach, dziwaczne monolity, szkielety zwierząt w perukach, które atakują bohatera. I on. Samotny, zagubiony wędrowiec, niczym kosmonauta na Marsie lub Księżycu. Jedna z najpiękniejszych, surrealistycznych sekwencji w historii kina.

Nie sposób nie dostrzec również powinowactwa Razorbacka z klimatem postapo. Australijskie odludzie wygląda niczym z serii Mad Max, pełne nie tylko dzikich przestrzeni, ale też zardzewiałych wraków, niszczejących fabryk i wymyślnych pojazdów. Dodajmy do tego lekko psychodeliczną elektronikę przygrywającą na zmianę z niepokojącymi dźwiękami natury, a otrzymamy ucztę audiowizualną. Tytułowy razorback to sterowana mechanicznie kukła, wykonana przekonująco, choć pokazywana jedynie częściowo. Jego nadludzka siła sprawia, że rozwala budynki, przebija się przez ściany i rozgryza kości. Choć zabrakło mi tu odrobinę większej dawki gore, sceny śmierci są odpowiednio nieprzyjemne.

Na minus zaliczyć można bohaterów, którzy nie budzą zbyt wielu pozytywnych uczuć, są nijacy. Wyjątkiem nazwać można barwnych antagonistów – porąbanych rednecków w semi-punkowych stylizacjach. Ciężko stwierdzić na ile to celowy zabieg, ale sympatia widza niekoniecznie sytuuje się po stronie Jake’a czy Carla. Monstrualny dzik jawi się niczym kara spadająca na ludzi za rzeź jaką gotują innym istotom. Wspomniani antagoniści zajmują się nielegalnym przetwarzaniem upolowanych zwierząt na karmę, a większość miejscowych to myśliwi, którzy wzbudzają odrazę zapijaczonymi twarzami i niezbyt eleganckim zachowaniem wobec kobiet. Mulcahy zamieszcza nawet scenę polowania na kangury, nie tak obrazową i okrutną jak w Na krańcu świata (1971), lecz nadal przejmującą i podkreślającą ludzkie okrucieństwo. Po raz kolejny możemy stwierdzić, że największe potwory to homo sapiens.

1985 – Forteca (reż. Arch Nicholson)

Marta Płaza

Gdzieniegdzie szacuje się, że ponoć 90% Australijczyków mieszka w wielkich metropoliach nad oceanem, z dala od malowniczego, acz groźnego Outbacku, który pojawia się w wielu rodzimych produkcjach. Jednak to właśnie te słabo zaludnione tereny wewnątrz kontynentu, nie nowoczesne miasta, szczególnie inspirowały twórców filmowych, jako te typowo australijskie. Kino stawało się emanacją pragnienia zwrotu ku sercu ojczyzny, gdzie poszukiwano inspiracji i głosu narodowej tożsamości. Warto podkreślić, że australijski busz był portretowany nie tylko jako groźny przeciwnik, z którym trzeba walczyć, ale też miejsce, w którym uwidacznia się zespolenie człowieka z przyrodą, rozumianą jako źródło siły. Arch Nicholson dobrze rozumiał złożoność tego problemu, czemu dawał wyraz w kreacji swoich bohaterów. 

Jedną z ciekawszych postaci w jego filmografii jest Sally – bohaterka Fortecy (Fortress). W tej roli oglądamy młodą Rachel Ward, jeszcze w oparach popularności po roli w Ptakach ciernistych krzewów.  Kobieta zostaje „zesłana” na australijską prowincję, gdzie, początkowo nieco wyobcowana, opiekuje się grupką dzieciaków. Analityczny umysł nauczycielki i opanowanie przyda się jej w kryzysowych chwilach, gdy grupa oprychów (co ważne, noszących maski zwierząt), porwie ją i jej podopiecznych, a następnie wtrąci do ciasnej jaskini. W tym nieprzyjaznym środowisku dokonuje się swoista zamiana ról. Nauczycielka, przygotowując świeczkę z oliwy, sznurówki i puszki po napoju (czyli atrybutów cywilizacji, którą najlepiej rozumie), musi nauczyć się przetrwania od swoich uczniów, osób zakorzenionych, czy niemalże dosłownie – wyrastających z Outbacku. W tej niecodziennej, początkowo przygodowo-familijnej wersji Władcy much, najbardziej z równowagi wytrąca zakończenie. Przyjazna relacja z naturą okazuje się tylko fasadą, za którą nie kryje się rzeczywista koegzystencja. Chęć przetrwania w skrajnym środowisku może obudzić najgorsze demony. 

1986 – Fair Game (reż. Mario Andreacchio)

Mariusz Czernic

Kino akcji lat 80. kojarzy się dziś z kultowymi męskimi bohaterami, ale spojrzenie na australijskie kino tamtego okresu może być ożywcze nie tylko dzięki specyficznej scenerii, lecz także niestandardowemu podejściu do tematu walki płci. W kinowym debiucie reżysera Mario Andreacchio głos kobiecy próbuje wybrzmieć w środku bezkresnego interioru, wśród ryku samochodowych silników i odgłosów broni palnej... W filmie dokumentalnym Not Quite Hollywood: The Wild, Untold Story of Ozploitation! (2008) Quentin Tarantino określił Fair Game mianem »Nędznych psów w wersji sfeminizowanej«. Zamiast posiadłości w Kornwalii, która była w thrillerze Sama Peckinpaha, mamy rezerwat przyrody w Australii Południowej, któremu zagraża banda kłusowników. Właścicielką rezerwatu jest młoda kobieta Jessica (Cassandra Delaney), która staje do morderczej walki z łowcami polującymi na kangury.

W pick-upie przerobionym na dziką bestię podróżuje trzech myśliwych: kierowca Sunny (Peter Ford), fotograf Ringo (David Sandford) i mechanik Sparks (Garry Who). Scenariusz Roba George’a oferuje szereg scen, które ukazują bezwzględność łowców, w tym jedną szczególnie zapadającą w pamięć – główna bohaterka jest przywiązana do maski samochodu, co Tarantino zaadaptował na potrzeby Death Proof (2007). Na uwagę zasługuje praca koordynatora scen akcji Glenna Boswella (Mad Max 2Matrix), ale trzeba przyznać, że pełne napięcia są również momenty ciszy, w których pozornie nic się nie dzieje. Sceneria Outbacku to właściwie „samograj”, ale jest też sporo znakomicie przemyślanych sekwencji, które swoją siłę zawdzięczają pracy operatora Andrew Lesniego (Oscar za Władcę Pierścieni: Drużynę Pierścienia).

Fair Game to ekscytujące kino rozpisane jedynie na czwórkę aktorów, wyglądające na znacznie droższe niż zapewne było w rzeczywistości. Elementy survivalowego thrillera i kina sensacyjnego łączą się z motywem ochrony przyrody, w szczególności zwierząt (oprócz kangurów jest także pies, który w pewnym momencie znika, co też jest źródłem niepokoju). Świetna jest Cassandra Delaney – występuje niemal cały czas na ekranie i to w dużej mierze na jej barkach trzyma się cały film. I chociaż tej bohaterce sporo się udaje dzięki sprytowi i szczęściu to jest to rola wymagająca również sprawności fizycznej i odwagi… 

Tytuł jest często tłumaczony jako Uczciwa gra, co jest kompletnie nietrafione w kontekście fabuły filmu. Game w terminologii łowieckiej to zwierzyna łowna i na jednym z plakatów jest nawet hasło „She was fair game”. Użyta w tytule fraza to także idiom oznaczający akceptowalny cel ataku, np. politycy czy gwiazdy filmowe są dla prasy taką zwierzyną łowną, analogicznie dla myśliwych taką pożywką jest obrończyni zwierząt i vice versa. Można jeszcze wspomnieć, że na finał zaprezentowano piosenkę I Can Fly w wykonaniu Keren Corby (link) i ten utwór jest jak kwintesencja lat 80., przywołuje nostalgię i wspomnienia z dzieciństwa, szczególnie cenne dla osób wychowanych w epoce VHS.

1987 – Dark Age (reż. Arch Nicholson) 

Marta Płaza

83% ssaków, 89% gadów, 90% ryb i 93% płazów żyjących w Australii jest endemitami, czyli gatunkami występującymi wyłącznie na tym kontynencie. To mówią fakty, a co mówi kino? Przyglądając się uważnie filmom z Antypodów, łatwo dostrzec pewną prawidłowość. Twórcy rozkochani w naturalnym dziedzictwie kraju, chętnie czynią z niego arenę starcia ludzi i zwierząt, czy szerzej – po prostu przyrody. Przy czym za nadrzędny cel stawiają sobie podważanie założeń antropocentryzmu, bo w tym konflikcie człowiek musi oddać wielkość naturze. Co ciekawe, australijskie kino animal attack, to nie tylko krytyka konsumpcjonizmu, czy niszczenia naturalnych przestrzeni, ale też wierzeń rdzennych mieszkańców kontynentu przez białych Australijczyków. Rasizm jest wszak wpisany w historię kraju, a więc i jego narodową kinematografię. Te dwa światy doskonale łączy niesłusznie dziś zapomniany film Dark Age, opowiadający o gigantycznym krokodylu, który stanie się zarzewiem konfliktu na linii rasowi bigoci z miasta i Aborygeni, wspierani przez strażnika parku (w tej roli znany np. z Wolf Creek czy Pikniku pod wiszącą skałą – John Jarratt). To właśnie ta druga grupa będzie walczyć o ocalenie zwierzęcia – sprowadzonego do roli symbolu mistycznej, a więc tej prawdziwej Australii. 

Film Archa Nicholsona to wyjątkowy powrót do korzeni narodowej tożsamości, która jest zespolona z przestrzenią, wierzeniami i duchowością. Dlatego też reżyser od samego początku oddaje głos pierwszym lokatorom dziewiczej Australii, których nie traktuje w kategorii atrakcyjnego folkloru. Uważnie przygląda się zwyczajom Aborygenów i ich stosunkowi do źródła zagrożenia. Z kolei sam krokodyl to nie tyle drapieżnik, co nieokiełznana siła, symbol świata, który przemija. Dlatego tak ważne jest aby ukryć go w odludnym świętym miejscu. Oparcie całej historii na kontekście duchowości ogranicza jej przemocowy aspekt do minimum. Najważniejsze jest w końcu coś innego: miejska ekspansywność bezlitośnie pożerająca dziki świat.

0 komentarze:

Prześlij komentarz