reżyseria: Joseph L. Mankiewicz
scenariusz: Philip Dunne na podst. powieści R.A. Dick(a)
Zawód pisarza był trudny szczególnie dla kobiet, bo wydawcy często lekceważyli kobiecych autorów uważając, że potrafią pisać tylko książki kucharskie i sentymentalne romansidła. Dlatego Josephine Aimee Campbell Leslie swoją powieść Duch i pani Muir napisała pod pseudonimem R.A. Dick. Amerykański scenarzysta i (od 1946) reżyser Joseph L. Mankiewicz zasłynął jako specjalista od postaci kobiecych, więc postać pani Muir zainteresowała go na tyle, że poświęcił jej jeden ze swoich filmów. To bardzo zręczna gatunkowa mieszanka - obecne są tu: melodramat, komedia, wiara w życie pozagrobowe, marzenia o morskich podróżach, a także feministyczna opowieść o samotnej wdowie, która pod „natchnieniem” pisze książkę o marynarskim życiu - życiu, którego nie doświadczyła.
Lucy Muir po śmierci męża postanawia opuścić teściową, szwagierkę i rodzinny Londyn, by rozpocząć nowe życie wraz ze swoją córką (w roli córki niespełna 9-letnia Natalie Wood). Decyduje się zamieszkać w położonej nad morzem posiadłości Gull Cottage, która jak sugeruje tytuł nawiedzona jest przez ducha. Ten film nie jest jednak klasyczną ghost story, nie jest też klasycznym wyciskaczem łez, chociaż zawiera elementy obu tych gatunków i podobny klimat. Film Mankiewicza jest błyskotliwie opowiedzianą historią o niezależnej, zbuntowanej damie, która zdaje się żyć w zupełnie innym świecie, bez stereotypów, bez ograniczających wolność zakazów. Opowieść o kobiecie, która żyje mimo iż wydaje się wewnętrznie martwa, uboga i samotna.
Joseph L. Mankiewicz nie jest autorem scenariusza, ale to film bardzo w jego stylu. Dialog jako główny składnik opowieści, minimalna ilość technicznych trików, kobiety traktowane z należytym szacunkiem, kino traktowane jako nośnik kultury, a nie rozrywka dla mas. W filmie Duch i pani Muir nie ujrzymy uroczych, archaicznych efektów specjalnych, wykorzystujących fantazje o byciu niewidzialnym (takich jak np. w brytyjskiej farsie Blithe Spirit w reż. Davida Leana). Mimo wszystko jest to kino bardzo ujmujące i atrakcyjne, co zawdzięcza błyskotliwym dialogom i świetnym aktorom. Podszyty jest melancholią, zadumą i gorzkim szyderstwem, ale też nadzieją, że śmierć to dopiero początek. Nie brakuje tu także grozy. Szalejąca burza i morskie fale wyglądają złowieszczo, ale może wyniknąć z nich coś dobrego. Inspirują do snucia fantastycznych i mrocznych, ale w gruncie rzeczy bardzo romantycznych opowieści.
Pod względem wizualnym to kwintesencja tego co najlepsze w filmach z lat 40. Autorem zdjęć był hollywoodzki rzemieślnik Charles Lang (18 nominacji do Oscara, 1 statuetka!), nawet dziś robią wrażenie kontrasty czerni i bieli, sposoby operowania światłem, wykorzystanie rekwizytów (np. obrazów na ścianach). Tu nie ma żadnej filozofii, żadnego nowatorstwa, tylko dobre rzemiosło jakie cechowało np. licznych twórców czarnych kryminałów z lat 40. i 50. W dobie CGI, gdy niedorzeczne pomysły scenarzystów tuszowane są widowiskowymi efektami specjalnymi, takie starocia zyskują na wartości i dla koneserów kina są prawdziwymi dziełami sztuki.
Wydarzenia przedstawione na ekranie rozgrywają się na przełomie XIX i XX wieku - u schyłku epoki wiktoriańskiej. I choć nie zobaczymy tu angielskich miejscówek to i tak jest na czym oko zawiesić. Piękne dekoracje wnętrz w połączeniu z nadmorską scenerią sprawiają, że każdy kto film ten obejrzy zamarzy o takiej posiadłości nad morzem. Dużą rolę w tej opowieści (szczególnie jeśli chodzi o metamorfozę głównej bohaterki) pełnią wspaniałe kostiumy noszone z wdziękiem i gracją przez Gene Tierney. Zostały one zaprojektowane przez jej ówczesnego męża Olega Cassiniego, projektanta o rosyjsko-włoskich korzeniach. Nie ma w tych strojach żadnych dekoltów, tylko wiktoriańska elegancja i styl, a guziki pozapinane są pod samą szyję. Nie znam się na modzie, więc w kwestii kostiumów do tego obrazu odsyłam na inną stronę (link).
Omawiając tę produkcję nie można nie wspomnieć o aktorstwie. Bo przede wszystkim dzięki znakomitym aktorom film zyskuje na atrakcyjności. Piękna Gene Tierney to przede wszystkim niezapomniana Laura Hunt z filmu Premingera, tajemnicza dziewczyna z portretu, obiekt pożądania wielu mężczyzn. Ale do jej najlepszych ról należy również wykreowana w filmie Mankiewicza Lucy Muir - kobieta wytworna, o buntowniczym charakterze i romantycznej duszy, która ujawni się u niej pod wpływem niezwykłego domu należącego do kapitana marynarki. Rex Harrison w roli owego marynarza to również strzał w dziesiątkę (potem pracował z Mankiewiczem jeszcze trzykrotnie, m.in. wcielając się w Juliusza Cezara). Kapitan Gregg w interpretacji Harrisona to człowiek, który pod maską szorstkiego wilka morskiego ukrywa tęsknotę za życiem, za morzem, za męską przygodą. Nie potrafi pogodzić się z tym, że to wszystko zostało mu odebrane i zmuszony jest oglądać morskie fale zza okna swojej posiadłości.
Tę parę mimo wielu różnic coś jednak łączy. Dla niej nadmorska posiadłość jest tym samym czym okręt dla kapitana. Jest przystanią, gdzie można dużo rozmyślać zanim na horyzoncie pojawi się cel wędrówki. Nie brakuje humorystycznych wątków celnie uderzających w kobiecą próżność, pruderię, naiwność. Wspomnę o takiej scenie: dama ucieka z nawiedzonego domu przytrzymując swój żałobny kapelusz z czarnym welonem. Bo nawet w chwilach lęku musi zachować fason. Albo gdy się rozbiera przed snem musi zakryć portret kapitana. Bo nawet na obrazie męski wzrok wygląda pożądliwie. Męski szowinizm i hipokryzja też zostały wyśmiane. W opozycji do gburowatego marynarza scenarzysta, oprócz szowinistycznego wydawcy i lękliwego agenta nieruchomości, wprowadził postać fałszywego dżentelmena, który swoim postępowaniem obnaża kobiecą prostoduszność. Tę postać dość emfatycznie odegrał mistrz drugiego planu George Sanders (na jego pojawienie się trzeba jednak poczekać prawie godzinę).
W złotej erze Hollywood dużą rolę pełniła muzyka. Gdy zaczęto kręcić filmy dźwiękowe szybko przekonano się, że z muzyką lepiej się je ogląda niż bez niej. Zatrudniano więc kompozytorów, których zadaniem było zbudowanie odpowiedniego nastroju, ale też takich którzy potrafili za pomocą nut skomentować wydarzenia na ekranie. Do czołowych amerykańskich kompozytorów tamtych czasów należał Bernard Herrmann, który w soundtracku do omawianego utworu zawarł grozę, melancholię i romantyzm, zasugerował przenikanie do rzeczywistości mistycznych zjawisk. Znany ze współpracy z Hitchcockiem kompozytor zaliczał ten soundtrack do swoich najlepszych dokonań. Duch i pani Muir, mimo iż powstał w wielkiej kompanii hollywoodzkiej 20th Century Fox, różni się od tego, do czego przyzwyczaiło widzów amerykańskie kino tamtych lat. Reżyser kpi tutaj z przyzwyczajeń widza lubiącego melodramaty i filmy grozy. Pokazuje, że burza, nawet ta najstraszniejsza, może być zapowiedzią lepszego jutra. I czyni to mądrze, bez tandetnych i dziecinnych zagrywek. Jako ciekawostkę można dodać, że w latach 1968-70 w amerykańskiej telewizji wyemitowano 50-odcinkowy serial pod takim samym tytułem.
Joseph L. Mankiewicz nie jest autorem scenariusza, ale to film bardzo w jego stylu. Dialog jako główny składnik opowieści, minimalna ilość technicznych trików, kobiety traktowane z należytym szacunkiem, kino traktowane jako nośnik kultury, a nie rozrywka dla mas. W filmie Duch i pani Muir nie ujrzymy uroczych, archaicznych efektów specjalnych, wykorzystujących fantazje o byciu niewidzialnym (takich jak np. w brytyjskiej farsie Blithe Spirit w reż. Davida Leana). Mimo wszystko jest to kino bardzo ujmujące i atrakcyjne, co zawdzięcza błyskotliwym dialogom i świetnym aktorom. Podszyty jest melancholią, zadumą i gorzkim szyderstwem, ale też nadzieją, że śmierć to dopiero początek. Nie brakuje tu także grozy. Szalejąca burza i morskie fale wyglądają złowieszczo, ale może wyniknąć z nich coś dobrego. Inspirują do snucia fantastycznych i mrocznych, ale w gruncie rzeczy bardzo romantycznych opowieści.
Pod względem wizualnym to kwintesencja tego co najlepsze w filmach z lat 40. Autorem zdjęć był hollywoodzki rzemieślnik Charles Lang (18 nominacji do Oscara, 1 statuetka!), nawet dziś robią wrażenie kontrasty czerni i bieli, sposoby operowania światłem, wykorzystanie rekwizytów (np. obrazów na ścianach). Tu nie ma żadnej filozofii, żadnego nowatorstwa, tylko dobre rzemiosło jakie cechowało np. licznych twórców czarnych kryminałów z lat 40. i 50. W dobie CGI, gdy niedorzeczne pomysły scenarzystów tuszowane są widowiskowymi efektami specjalnymi, takie starocia zyskują na wartości i dla koneserów kina są prawdziwymi dziełami sztuki.
Wydarzenia przedstawione na ekranie rozgrywają się na przełomie XIX i XX wieku - u schyłku epoki wiktoriańskiej. I choć nie zobaczymy tu angielskich miejscówek to i tak jest na czym oko zawiesić. Piękne dekoracje wnętrz w połączeniu z nadmorską scenerią sprawiają, że każdy kto film ten obejrzy zamarzy o takiej posiadłości nad morzem. Dużą rolę w tej opowieści (szczególnie jeśli chodzi o metamorfozę głównej bohaterki) pełnią wspaniałe kostiumy noszone z wdziękiem i gracją przez Gene Tierney. Zostały one zaprojektowane przez jej ówczesnego męża Olega Cassiniego, projektanta o rosyjsko-włoskich korzeniach. Nie ma w tych strojach żadnych dekoltów, tylko wiktoriańska elegancja i styl, a guziki pozapinane są pod samą szyję. Nie znam się na modzie, więc w kwestii kostiumów do tego obrazu odsyłam na inną stronę (link).
Omawiając tę produkcję nie można nie wspomnieć o aktorstwie. Bo przede wszystkim dzięki znakomitym aktorom film zyskuje na atrakcyjności. Piękna Gene Tierney to przede wszystkim niezapomniana Laura Hunt z filmu Premingera, tajemnicza dziewczyna z portretu, obiekt pożądania wielu mężczyzn. Ale do jej najlepszych ról należy również wykreowana w filmie Mankiewicza Lucy Muir - kobieta wytworna, o buntowniczym charakterze i romantycznej duszy, która ujawni się u niej pod wpływem niezwykłego domu należącego do kapitana marynarki. Rex Harrison w roli owego marynarza to również strzał w dziesiątkę (potem pracował z Mankiewiczem jeszcze trzykrotnie, m.in. wcielając się w Juliusza Cezara). Kapitan Gregg w interpretacji Harrisona to człowiek, który pod maską szorstkiego wilka morskiego ukrywa tęsknotę za życiem, za morzem, za męską przygodą. Nie potrafi pogodzić się z tym, że to wszystko zostało mu odebrane i zmuszony jest oglądać morskie fale zza okna swojej posiadłości.
Tę parę mimo wielu różnic coś jednak łączy. Dla niej nadmorska posiadłość jest tym samym czym okręt dla kapitana. Jest przystanią, gdzie można dużo rozmyślać zanim na horyzoncie pojawi się cel wędrówki. Nie brakuje humorystycznych wątków celnie uderzających w kobiecą próżność, pruderię, naiwność. Wspomnę o takiej scenie: dama ucieka z nawiedzonego domu przytrzymując swój żałobny kapelusz z czarnym welonem. Bo nawet w chwilach lęku musi zachować fason. Albo gdy się rozbiera przed snem musi zakryć portret kapitana. Bo nawet na obrazie męski wzrok wygląda pożądliwie. Męski szowinizm i hipokryzja też zostały wyśmiane. W opozycji do gburowatego marynarza scenarzysta, oprócz szowinistycznego wydawcy i lękliwego agenta nieruchomości, wprowadził postać fałszywego dżentelmena, który swoim postępowaniem obnaża kobiecą prostoduszność. Tę postać dość emfatycznie odegrał mistrz drugiego planu George Sanders (na jego pojawienie się trzeba jednak poczekać prawie godzinę).
W złotej erze Hollywood dużą rolę pełniła muzyka. Gdy zaczęto kręcić filmy dźwiękowe szybko przekonano się, że z muzyką lepiej się je ogląda niż bez niej. Zatrudniano więc kompozytorów, których zadaniem było zbudowanie odpowiedniego nastroju, ale też takich którzy potrafili za pomocą nut skomentować wydarzenia na ekranie. Do czołowych amerykańskich kompozytorów tamtych czasów należał Bernard Herrmann, który w soundtracku do omawianego utworu zawarł grozę, melancholię i romantyzm, zasugerował przenikanie do rzeczywistości mistycznych zjawisk. Znany ze współpracy z Hitchcockiem kompozytor zaliczał ten soundtrack do swoich najlepszych dokonań. Duch i pani Muir, mimo iż powstał w wielkiej kompanii hollywoodzkiej 20th Century Fox, różni się od tego, do czego przyzwyczaiło widzów amerykańskie kino tamtych lat. Reżyser kpi tutaj z przyzwyczajeń widza lubiącego melodramaty i filmy grozy. Pokazuje, że burza, nawet ta najstraszniejsza, może być zapowiedzią lepszego jutra. I czyni to mądrze, bez tandetnych i dziecinnych zagrywek. Jako ciekawostkę można dodać, że w latach 1968-70 w amerykańskiej telewizji wyemitowano 50-odcinkowy serial pod takim samym tytułem.
0 komentarze:
Prześlij komentarz