reżyseria: Craig Viveiros
scenariusz: Sarah Phelps na podst. powieści Agathy Christie Ten Little Niggers (znanej także pod tytułem And Then There Were None)
12 stycznia minęła 40. rocznica śmierci Agathy Christie, ale popularność tej pisarki nie słabnie. Kolejne pokolenia zaczytują się w jej kryminałach, więc twórcy filmowi i telewizyjni wciąż przenoszą na ekran pomysły brytyjskiej mistrzyni kryminałów. Język powieści różni się od języka filmowego, ale utworów lady Christie nie trzeba poprawiać, by zrobić z nich trzymające w napięciu kino. Dlatego do biografii autorki można dopisać, że była (i wciąż jest) popularną i płodną scenarzystką filmową. Niestety, większość adaptacji ogląda się jak rimejki, czyli coś odtwórczego. Najnowsza propozycja brytyjskiej stacji BBC One to trzyczęściowy miniserial na podstawie Dziesięciu Murzynków, przemianowanych tutaj na żołnierzyków.
Wydana w 1939 roku powieść to jeden z najlepszych thrillerów w dziejach literatury. Pochłania czytelnika od pierwszych stron i trzyma w nieustającej niepewności do samego końca. Wykreowano w nim zróżnicowane postacie, z których żadna nie budzi zaufania. Nie ma tu głównego bohatera, który na sto procent byłby niewinny. Każdy może być mordercą i ofiarą. Klimat zachowano dzięki odpowiedniej scenerii - otoczonej wodą lądowej powierzchni. Bohaterowie są uwięzieni jak skazańcy w Alcatraz, zmuszeni do konfrontacji z własną przeszłością, własnym sumieniem. Znajdują się w przedsionku piekła, nerwowo oczekując tego, co nieuniknione. Człowiek przestaje być człowiekiem, zostaje przyrównany do ohydnego gada, zaś elegancka posiadłość zmienia się w kłębowisko żmij.
Wydana w 1939 roku powieść to jeden z najlepszych thrillerów w dziejach literatury. Pochłania czytelnika od pierwszych stron i trzyma w nieustającej niepewności do samego końca. Wykreowano w nim zróżnicowane postacie, z których żadna nie budzi zaufania. Nie ma tu głównego bohatera, który na sto procent byłby niewinny. Każdy może być mordercą i ofiarą. Klimat zachowano dzięki odpowiedniej scenerii - otoczonej wodą lądowej powierzchni. Bohaterowie są uwięzieni jak skazańcy w Alcatraz, zmuszeni do konfrontacji z własną przeszłością, własnym sumieniem. Znajdują się w przedsionku piekła, nerwowo oczekując tego, co nieuniknione. Człowiek przestaje być człowiekiem, zostaje przyrównany do ohydnego gada, zaś elegancka posiadłość zmienia się w kłębowisko żmij.
Książka doczekała się wielu adaptacji scenicznych i filmowych. Jedną z najbardziej znanych jest amerykańska kinowa wersja z 1945 stworzona przez Dudleya Nicholsa (scenariusz) i René Claira (reżyseria). Wykorzystano tu optymistyczne zakończenie, jakie lady Christie napisała na potrzeby sztuki teatralnej, którą wystawiono na West Endzie w 1943. Tę story wielokrotnie przerabiali Anglicy, tworząc raz pastisz lub satyrę, innym razem mystery thriller. Dobrze oceniana jest radziecka wersja z 1987 (reż. Stanisław Goworuchin). Liczne przykłady dowodzą, że nawet gdyby filmowcy bardzo się starali, wydali masę funduszy na fachowców i zatrudnili plejadę międzynarodowych, wybitnych aktorów to nigdy nie zastąpią papierowej lektury. Zawsze aktualny pozostanie dowcip o szczurach, które spożywając taśmę filmową dochodzą do wniosku, że książka była lepsza.
Dawniej kino odznaczało się prestiżem, o jakim telewizja mogła tylko marzyć. Współcześnie wiele się zmieniło w tej kwestii. Z każdym rokiem wzrasta liczba godnych uwagi seriali, nie sposób wszystkie obejrzeć, nie mówiąc już o wybraniu najbardziej wartościowych. W kinie wybór jest znacznie prostszy - w rankingach powtarzają się przeważnie te same tytuły. Możliwe, że w ubiegłym roku powstała setka lepszych seriali niż And Then There Were None. Przeczytacie o nich na setkach innych blogów. Moja propozycja to trzyczęściowy miniserial według scenariusza Sary Phelps, zrealizowany dla BBC One, która chlubi się wieloletnim doświadczeniem i nie wciska ludziom kitu.
Zagadkowe małżeństwo, państwo Owen, zaprasza ośmioro gości do swojej rezydencji znajdującej się na trudno dostępnej i niechętnie odwiedzanej wysepce. Na miejscu wita ich dwoje służących, natomiast pana domu i jego żony nie widać. Goście szybko przekonują się, że padli ofiarą mistyfikacji - zwabiono ich w pułapkę, by z nich zakpić, przestraszyć, wywołać traumatyczne wspomnienia. Nie tylko każdy z zaproszonych biesiadników, ale i dwoje służących, staje się częścią makabrycznej gry. Coś jak bilard, tylko że to ludzie wpadają po kolei do łuzy. Nie ma co ich żałować, bo każdy ma na sumieniu poważny grzech - zabił lub doprowadził do śmierci niewinną osobę. Dlatego znalazł się tutaj, zwabiony przez kogoś, kto wiedział o tych zapomnianych przez prawo zbrodniach. Niewykluczone, że ten samozwańczy obrońca sprawiedliwości to jedna z tych dziesięciu osób i na wyspie nie ma już nikogo więcej. Wśród potencjalnych ofiar lub katów znajdują się: emerytowany wojskowy, szanowany chirurg, bezlitosny sędzia, nadęty sierżant policji, lekkomyślny młody kierowca, łajdak z rewolwerem, elegancka nauczycielka oraz zimna i surowa dama z wyższych sfer.
Nic dziwnego, że w adaptacjach powieści Agaty Christie występują często gwiazdy światowego formatu, bo te historie pełne są fascynujących, tajemniczych postaci, które dla aktora stanowią nie tylko wyzwanie, ale i przyjemność. W najnowszej, telewizyjnej ekranizacji można zobaczyć Sama Neilla, Mirandę Richardson, Charlesa Dance'a i Noah Taylora. Czy ktoś z obsady wyróżnił się jakoś szczególnie? Moim zdaniem Toby Stephens, Burn Gorman i Maeve Dermody stworzyli kreacje warte zapamiętania. Właściwie to wszyscy są częścią zgranego zespołu. Nie ma tu irytujących postaci, w czym duża zasługa scenariusza lub raczej tych licznych, wymyślonych przez pisarkę, małych opowieści, z których każda niesie konkretny przekaz. Nie ma grzechów mniejszych i większych, bo każde łajdactwo może doprowadzić do śmierci niewinnej osoby. Czy to zazdrość, chciwość, nieostrożność, skłonność do używek, dyskryminacja, znieczulica i gniew - w każdej cielesnej powłoce coś się psuje i prowadzi do katastrofy.
Super, że nie uwspółcześniano tej historii. Osadzenie akcji w 1939, w przeddzień konfliktu, który zmienił świat, potwierdza tylko diagnozę społeczną jaką postawiła Christie. Z intrygi wymyślonej przez królową kryminału dałoby się z powodzeniem zrobić ultrabrutalny horror. Fabuła książki łączy elementy psychologicznego thrillera i klasycznego kryminału, ale z dzisiejszej perspektywy utwór wygląda jak protoplasta slashera - podgatunku horroru, który ostateczny kształt zyskał dopiero po śmierci pisarki. Powieść nie jest tradycyjnym kryminałem i można ją rozmaicie interpretować. Wyspa to wielokrotnie stosowany symbol. Może oznaczać ucieczkę od cywilizacji, wieczny spokój i rajskie ogrody, ale tutaj mamy pesymistyczną opcję. Tak jak sugeruje tytuł jest to posępna opowieść o samotności, która dopada człowieka żądającego od życia więcej, niż zostało mu dane.
Gdy amerykańscy filmowcy cierpią na kryzys twórczy realizują remake dawnego przeboju kasowego. Gdy brytyjskim twórcom brakuje pomysłów to czerpią garściami z krajowej literatury. Na szczęście Craig Viveiros i Sarah Phelps podeszli do zadania bardzo mądrze. Nie zamienili psychologii na czarny humor, nie kombinowali intrygi, by nie utracić spójności i logiki. I co najważniejsze - nie zburzyli klimatu nadmiarem krwi i komizmu. Powstało dzieło ponure, mocno przemawiające do odbiorcy za pomocą sugestywnego aktorstwa i dialogów. Film jest piekielnie ironiczny i zgodnie z zamysłem angielskiej autorki filmowcy dopatrują się u każdego człowieka negatywnych cech osobowości, takich jak: dwulicowość, zawiść, nieodpowiedzialność i brak wyobraźni. Kto nie czytał pierwowzoru, ten powinien prędko naprawić błąd. Kto czytał, powinien sięgnąć po tę wersję, bo jest ona pierwszorzędna.
:)
OdpowiedzUsuńZ tego tematu, to najbardziej ciekawi mnie ,, Ten Little Indians'' Petera Collinsona z 1974 , z obsadą gwiazdorsko porównywalną do ,, Morderstwa w Orient Ekspresie '' i muzą Brunona Nicolai.
OdpowiedzUsuńPo obejrzeniu najnowszej wersji postanowiłem sprawdzić kilka poprzednich adaptacji. Obejrzałem zarówno wersję René Claira (1945) jak i Petera Collinsona (1974). I jednak produkcja stacji BBC bije na głowę poprzedników. W filmie Collinsona zamieniono wyspę na pustynię i starano się stworzyć mroczny nastrój, ale coś nie wyszło - słaba reżyseria sprawiła, że nie tylko potencjał historii, ale i aktorów został zmarnowany. W najnowszej wersji mamy świetne aktorstwo, ciekawe relacje między bohaterami, nieustające napięcie, no i znakomicie zbudowany klimat, dzięki czemu wygląda to jak wojna nerwów, a nie gra towarzyska.
OdpowiedzUsuńA to ciekawe, nigdy nie patrzyłam na "Dziesięciu Murzynków" jak na wstęp do slashera. Chociaż rzeczywiście, jakby odpowiednio zinterpretować materiał, rzeź jak ta lala. Ale też takie podejście chyba mocno zubożyłoby psychologiczną siłę historii.
OdpowiedzUsuńA tegoroczna wersja BBC przeszła poziomem moje oczekiwania :)
Wszystko o czym pisałeś działało idealnie, w ogóle, jaki to ma dobry scenariusz! A jak zagrany!
Rzadko widzę produkcję, w której wszystkie elementy tak idealnie ze sobą współgrają. Moja wewnętrzna psychofanka "Dziesieciu Murzynków" jest usatysfakcjonowana :)