reżyseria: Craig Viveiros
scenariusz: Sarah Phelps na podst. powieści Agathy Christie Ten Little Niggers (znanej także pod tytułem And Then There Were None)

Wydana w 1939 roku powieść to jeden z najlepszych thrillerów w dziejach literatury. Pochłania czytelnika od pierwszych stron i trzyma w nieustającej niepewności do samego końca. Wykreowano w nim zróżnicowane postacie, z których żadna nie budzi zaufania. Nie ma tu głównego bohatera, który na sto procent byłby niewinny. Każdy może być mordercą i ofiarą. Klimat zachowano dzięki odpowiedniej scenerii - otoczonej wodą lądowej powierzchni. Bohaterowie są uwięzieni jak skazańcy w Alcatraz, zmuszeni do konfrontacji z własną przeszłością, własnym sumieniem. Znajdują się w przedsionku piekła, nerwowo oczekując tego, co nieuniknione. Człowiek przestaje być człowiekiem, zostaje przyrównany do ohydnego gada, zaś elegancka posiadłość zmienia się w kłębowisko żmij.

Dawniej kino odznaczało się prestiżem, o jakim telewizja mogła tylko marzyć. Współcześnie wiele się zmieniło w tej kwestii. Z każdym rokiem wzrasta liczba godnych uwagi seriali, nie sposób wszystkie obejrzeć, nie mówiąc już o wybraniu najbardziej wartościowych. W kinie wybór jest znacznie prostszy - w rankingach powtarzają się przeważnie te same tytuły. Możliwe, że w ubiegłym roku powstała setka lepszych seriali niż And Then There Were None. Przeczytacie o nich na setkach innych blogów. Moja propozycja to trzyczęściowy miniserial według scenariusza Sary Phelps, zrealizowany dla BBC One, która chlubi się wieloletnim doświadczeniem i nie wciska ludziom kitu.

Nic dziwnego, że w adaptacjach powieści Agaty Christie występują często gwiazdy światowego formatu, bo te historie pełne są fascynujących, tajemniczych postaci, które dla aktora stanowią nie tylko wyzwanie, ale i przyjemność. W najnowszej, telewizyjnej ekranizacji można zobaczyć Sama Neilla, Mirandę Richardson, Charlesa Dance'a i Noah Taylora. Czy ktoś z obsady wyróżnił się jakoś szczególnie? Moim zdaniem Toby Stephens, Burn Gorman i Maeve Dermody stworzyli kreacje warte zapamiętania. Właściwie to wszyscy są częścią zgranego zespołu. Nie ma tu irytujących postaci, w czym duża zasługa scenariusza lub raczej tych licznych, wymyślonych przez pisarkę, małych opowieści, z których każda niesie konkretny przekaz. Nie ma grzechów mniejszych i większych, bo każde łajdactwo może doprowadzić do śmierci niewinnej osoby. Czy to zazdrość, chciwość, nieostrożność, skłonność do używek, dyskryminacja, znieczulica i gniew - w każdej cielesnej powłoce coś się psuje i prowadzi do katastrofy.
Super, że nie uwspółcześniano tej historii. Osadzenie akcji w 1939, w przeddzień konfliktu, który zmienił świat, potwierdza tylko diagnozę społeczną jaką postawiła Christie. Z intrygi wymyślonej przez królową kryminału dałoby się z powodzeniem zrobić ultrabrutalny horror. Fabuła książki łączy elementy psychologicznego thrillera i klasycznego kryminału, ale z dzisiejszej perspektywy utwór wygląda jak protoplasta slashera - podgatunku horroru, który ostateczny kształt zyskał dopiero po śmierci pisarki. Powieść nie jest tradycyjnym kryminałem i można ją rozmaicie interpretować. Wyspa to wielokrotnie stosowany symbol. Może oznaczać ucieczkę od cywilizacji, wieczny spokój i rajskie ogrody, ale tutaj mamy pesymistyczną opcję. Tak jak sugeruje tytuł jest to posępna opowieść o samotności, która dopada człowieka żądającego od życia więcej, niż zostało mu dane.
Gdy amerykańscy filmowcy cierpią na kryzys twórczy realizują remake dawnego przeboju kasowego. Gdy brytyjskim twórcom brakuje pomysłów to czerpią garściami z krajowej literatury. Na szczęście Craig Viveiros i Sarah Phelps podeszli do zadania bardzo mądrze. Nie zamienili psychologii na czarny humor, nie kombinowali intrygi, by nie utracić spójności i logiki. I co najważniejsze - nie zburzyli klimatu nadmiarem krwi i komizmu. Powstało dzieło ponure, mocno przemawiające do odbiorcy za pomocą sugestywnego aktorstwa i dialogów. Film jest piekielnie ironiczny i zgodnie z zamysłem angielskiej autorki filmowcy dopatrują się u każdego człowieka negatywnych cech osobowości, takich jak: dwulicowość, zawiść, nieodpowiedzialność i brak wyobraźni. Kto nie czytał pierwowzoru, ten powinien prędko naprawić błąd. Kto czytał, powinien sięgnąć po tę wersję, bo jest ona pierwszorzędna.
:)
OdpowiedzUsuńZ tego tematu, to najbardziej ciekawi mnie ,, Ten Little Indians'' Petera Collinsona z 1974 , z obsadą gwiazdorsko porównywalną do ,, Morderstwa w Orient Ekspresie '' i muzą Brunona Nicolai.
OdpowiedzUsuńPo obejrzeniu najnowszej wersji postanowiłem sprawdzić kilka poprzednich adaptacji. Obejrzałem zarówno wersję René Claira (1945) jak i Petera Collinsona (1974). I jednak produkcja stacji BBC bije na głowę poprzedników. W filmie Collinsona zamieniono wyspę na pustynię i starano się stworzyć mroczny nastrój, ale coś nie wyszło - słaba reżyseria sprawiła, że nie tylko potencjał historii, ale i aktorów został zmarnowany. W najnowszej wersji mamy świetne aktorstwo, ciekawe relacje między bohaterami, nieustające napięcie, no i znakomicie zbudowany klimat, dzięki czemu wygląda to jak wojna nerwów, a nie gra towarzyska.
OdpowiedzUsuńA to ciekawe, nigdy nie patrzyłam na "Dziesięciu Murzynków" jak na wstęp do slashera. Chociaż rzeczywiście, jakby odpowiednio zinterpretować materiał, rzeź jak ta lala. Ale też takie podejście chyba mocno zubożyłoby psychologiczną siłę historii.
OdpowiedzUsuńA tegoroczna wersja BBC przeszła poziomem moje oczekiwania :)
Wszystko o czym pisałeś działało idealnie, w ogóle, jaki to ma dobry scenariusz! A jak zagrany!
Rzadko widzę produkcję, w której wszystkie elementy tak idealnie ze sobą współgrają. Moja wewnętrzna psychofanka "Dziesieciu Murzynków" jest usatysfakcjonowana :)