Jestem wikingiem – osiadły tryb życia nie jest dla mnie (…)Naprawię moje okręty, naostrzę topór i wypłynę w morze.> król Harald - „Wikingowie” (sezon 6 odcinek 17)
Nazwa wikingowie przyjęła się jako określenie skandynawskich wojowników, ale dokładniejsza definicja wikinga mówi o zamorskich wyprawach łupieżczych, niekoniecznie tych, których dokonali Normanowie, jak ich nazywano w zachodniej Europie (a we wschodniej – Waregowie). Źródła historyczne wspominały o wikińskich wyprawach także w kontekście najazdów Germanów na Brytanię. Niniejsze zestawienie powstało jednak z okazji premiery (na kanale History 30 grudnia; na Netflixie 3 stycznia) finałowego sezonu serialu Wikingowie (Vikings, 2013-2020), którego bohaterami są średniowieczni Normanowie. W ramach pożegnalnej uczty, ale też patrząc z nadzieją na przyszłość (tzn. na nadchodzące premiery – serial Jeba Stuarta Vikings: Valhalla i film Roberta Eggersa The Northman), postanowiłem przypomnieć inne produkcje o wojowniczych Ludziach Północy.
Tak jak wikingowie niewiele by zdziałali w pojedynkę, tak ja również postanowiłem zebrać ekipę. Razem ze mną udział w tych zmaganiach wzięli: Caligula (La Fin Absolue du Monde), Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Michał Olszewski (Wiking Movie) i Krzysztof Ryszard Wojciechowski (Rękopis znaleziony w Arkham).
CALIGULA
The Norseman (1978), reż. Charles B. Pierce
Plansza z nazwiskiem Samuela Z. Arkoffa w trakcie napisów początkowych mówi wiele: współzałożyciel American International Pictures na stanowisku producenckim to (z reguły) gwarancja rozrywki niskobudżetowej i obfitującej w atrakcje. Za kamerą Charles B. Pierce, a więc człek, który dał nam kultowe (przynajmniej zdaniem niektórych) The Legend of Boggy Creek (1972) oraz proto-slasher The Town That Dreaded Sundown (1976). Na ekranie zaś dumni i nieustraszeni wikingowie. Co robią tacy wikingowie? Ano płyną sobie do Ameryki, bo to ich ulubiony punkt docelowy. Nie płyną jednak – jak co roku – na wakacje. O nie! Oni płyną odbić swego króla z rąk dzikusów. Gdy już dopłyną, to wychodzą na ląd. Potem wracają z powrotem na łódź. A potem na ląd – i tak kilka razy pod rząd. W końcu poznają sympatyczną i urodziwą dzikuskę, która im w ich misji pomoże…
Fabuła do skomplikowanych więc nie należy, podobnie zresztą, jak i… wykonanie. Od początku wiadomo, że mamy do czynienia z wielką maskaradą: wikingowie przebrani są w zbroje, które wyglądają jakby kostiumolog zajumał je ze szkolnego wystawienia Juliusza Cezara Szekspira (całe szczęście w pobliżu planu nie było Franka Drebina, inaczej mielibyśmy prawdziwą rzeźnię zamiast PG-13), a w dodatku na głowach noszą kretyńskie hełmy z rogami, które upodabniają ich do jaskiniowców podczas wieczornego wypadu do Bowl-O-Ramy – tak Ludzi Północy bez wątpienia muszą wyobrażać sobie na co dzień muzycy z Manowar. Indianie prezentują się podobnie pokracznie: umalowani w barwy wojenne maja aparycję polskich kibiców wystrojonych na mecz reprezentacji z Niemcami. Ba! W drużynie nordyckiej jest nawet Murzyn-wojownik (a mówią, że kino kiedyś było takie na wskroś rasistowskie!).
Misz-masz szalony i ekscentryczny, odkładając jednak na bok zgrywę, trzeba zaznaczyć, że to całkiem przyjemna w odbiorze przygodówka w duchu hollywoodzkiego kina sandałowego/kowbojskiego (sic!) – po prostu spóźniona o jakieś dwadzieścia lat, przez co łatwa do wydrwienia ze względu na archaiczną/naiwną konwencję. W większości opinii pojawiających się w Internecie The Norseman jest bowiem wykpiwane bez litości jako niezamierzona parodia nurtu. Nie ma jednak co się pastwić bez umiaru: w czasach kiedy wszystko musi być über-realistyczne, można równie dobrze nacieszyć się odrobiną wykrochmalonego świata sprzed wieków ze styropianu. Nie są to ani szlachetni Wikingowie (1958) ani też Długie łodzie wikingów (1964) – co do tego wątpliwości nie ma. Ale jeśli chcielibyście zobaczyć jak wyglądałyby przygody Normanów w ujęciu takiego Eda Wooda to wtedy będzie już to konkretny adres.
Valhalla Rising (2009), reż. Nicolas Winding Refn
Normanowie w wydaniu mistycznym. Nicolas Winding Refn w swoim zwyczajowo kontemplacyjno-okrutnym stylu opowiada tym razem o czasach średniowiecza, bohaterem czyniąc tajemniczego „Jednookiego” (Mads Mikkelsen). Milczący mężczyzna wykorzystywany jest przez swych panów w brutalnych walkach na śmierć i życie. Pewnego dnia udaje mu się wyrżnąć w pień swych ciemiężycieli i wspólnie z chłopcem, który opiekował się nim w niewoli, dołącza do grupy krzyżowców zmierzających do Jerozolimy… Twórca Drive dzieli historię na kilka rozdziałów, z których każdy kolejny jest niczym następny krąg dantejskiego Inferno. Dialogi ogranicza przy tym do minimum, a gdy postaci już się odzywają, to z ich ust płyną głównie bełkotliwe frazesy. Jest w tym szaleństwie wszak metoda, bowiem klimat jest tu gęsty niczym mgła, która regularnie otacza bohaterów. Kiedy już docieramy do celu i jasnym staje się, że nie znajdujemy się na Ziemi Świętej, zaczynamy – wespół z protagonistami – podejrzewać, że naprawdę trafiliśmy do centrum piekła.
Refn przeciąga ujęcia, komponuje upiorne, narkotyczne kadry, w tle tej odysei przygrywa zaś mroczny ambient. Pierwszym skojarzeniem, jakie przychodzi na myśl jest rzecz jasna Conradowskie Jądro ciemności, i choć arthouse’owa maniera Valhalli zapewne niejednego odstraszy, to iście lynchowskiej maestrii w operowaniu odrealnioną, surrealistyczną formą Duńczykowi odmówić nie można. No i jest jeszcze przecież wyborny Mikkelsen, bezimienny „Przybysz znikąd” rodem ze spaghetti trylogii Sergia Leone: oszczędna mimika, mrożący krew w żyłach spokój i wieczna gotowość do działania. Dzieło Refna hipnotyzuje i miesza w zmysłach niczym porządna porcja grzybów – z pewnością nie dla każdego „wikingowego” purysty, niemniej jest to wyprawa, której się nie zapomina.
MARIUSZ CZERNIC
Alfred the Great (1969), reż. Clive Donner
Producent Bernard Smith i scenarzysta James R. Webb zrealizowali dla MGM-u dwa epickie westerny Jak zdobyto Dziki Zachód (1962) i Jesień Czejenów (1964). Następnie sięgnęli do historii Anglii i biografii Alfreda Wielkiego napisanej przez Eleanor Shipley Duckett. Król Wessex, Alfred, jest zaliczany do najwybitniejszych angielskich władców – udało mu się zjednoczyć angielskie królestwa i odeprzeć atak duńskich wikingów. Producent nie chciał powtarzać schematów innych dramatów historycznych, dlatego na stanowisku reżysera zatrudnił osobę bez doświadczenia w kręceniu epickich widowisk. Clive Donner nakręcił między innymi ekranizację sztuki Harolda Pintera Dozorca (1963) i komedię według scenariusza Woody’ego Allena Co słychać, koteczku? (1965). W hrabstwie Galway w Irlandii ekipa pod jego kierownictwem miała odtworzyć pole bitwy z czasów walk Anglosasów z Duńczykami w IX wieku.
Akcja rozpoczyna się od inwazji pogańskich najeźdźców na Wessex w 871 roku. 22-letni książę Alfred jest bliski przyjęcia ślubów kościelnych, gdy jeden ze szlachciców przerywa mu modlitwę, by powiadomić o ataku wikingów. To nie pierwszy taki atak, ale tym razem armia pogan jest liczniejsza. Książę wolałby zamiast miecza trzymać w dłoni krzyż. Podobnie zresztą jak jego brat, obecny król Wesseksu Ethelred. Alfred decyduje się jednak pomóc bratu – podczas bitwy wykazuje się zmysłem taktycznym, a po śmierci króla zostaje namówiony do przejęcia władzy. Rozdarty między kapłańską posługą a losem własnego kraju próbuje udowodnić przed Guthrumem, wodzem Duńczyków, wyższość chrześcijańskiego Boga nad Odynem.
Film poniósł finansową klęskę i nie zdobył uznania krytyków. Być może inna osoba na stanowisku reżysera zrobiłaby to lepiej. Biografia króla Alfreda zasługiwała na kogoś w stylu Davida Leana, ale pewnie i scenariusz należałoby poprawić (wraz z dialogami – występująca w filmie Vivien Merchant, żona dramaturga Harolda Pintera, odmówiła wypowiadania swoich kwestii i zagrała niemowę). Fani serialu Wikingowie (2013-2020) z pewnością zauważą, że w filmie nie ma ani słowa o Ragnarze i jego synach. Pojawia się tylko Ivar Bez Kości, który... posiada akrobatyczne zdolności. Solidnie przyłożono się do scen bitewnych. Sekwencje w punkcie kulminacyjnym, gdy żołnierze ustawiają się w spartańską falangę, są zrealizowane znakomicie.
W obsadzie sporo świetnych angielskich aktorów: David Hemmings (Alfred), Michael York (Guthrum), Ian McKellen (herszt bandytów Roger), Julian Glover (reprezentant szlachty Athelstan), Peter Vaughan (król Mercji Burgred). Kapitalna w roli żony Alfreda jest Prunella Ransome, zresztą ta relacja z małżonką to też ciekawy wątek, daleki od klasycznych wątków romansowych z hollywoodzkich produkcji. Sama postać tytułowa ma tutaj interesujący charakter – czasem ma się wrażenie, że ma większy szacunek do wikingów i angielskich bandytów niż do szlachty i własnej żony. Zdecydowanie nie należy traktować filmu jak lekcji historii, a bohatera granego przez Hemmingsa trudno nazwać Wielkim, biorąc jednak pod uwagę niewielką ilość dobrych filmów o wikingach, dzieło Clive'a Donnera wyróżnia się pozytywnie. I pozbawione jest teatralnej maniery, tak często obecnej w brytyjskim kinie kostiumowym z końcówki lat 60.
When the Raven Flies aka Revenge of the Barbarians (1984), reż. Hrafn Gunnlaugsson
Wikingowie nie mieli szczęścia do kina, w przeciwieństwie na przykład do korsarzy i piratów. Ze względu na lokalizację, tematyka wikińska wydawała się idealna dla Europejczyków z Północy, czyli Skandynawów i Islandczyków, ale dopiero w latach 80. znaleźli oni właściwy sposób na opowiadanie o wikingach. W oparciu o sagi islandzkie powstały takie dzieła jak Outlaw: The Saga of Gisli (Útlaginn, 1981) Ágústa Guðmundssona oraz „Trylogia Kruków” Hrafna Gunnlaugssona: When the Raven Flies (1984), In the Shadow of the Raven (1988) i The White Viking (1991). Islandia stała się ojczyzną dla wygnańców z Norwegii, którzy nie dali się zjednoczyć pod wodzą Haralda Pięknowłosego.
W filmie When the Raven Flies norwescy wygnańcy muszą zmagać się jednak nie z gniewem Haralda, lecz z irlandzkim „Gościem” („Gestur” – tak jest nazywany główny bohater). Jego celem jest zemsta na wodzu imieniem Thord, który odpowiedzialny jest za śmierć jego najbliższych i porwanie siostry. Zemsty dokonuje w stylu iście westernowym, przypominającym Za garść dolarów (1964) Sergia Leone, który notabene też nie był oryginalny, czerpał pomysły ze Straży przybocznej (1961) Akiry Kurosawy. Inspiracja słynnym spaghetti westernem staje się szczególnie widoczna w scenie kulminacyjnej, gdy atakowany strzałami „Gość” ma na sobie zbroję, dzięki której może zbliżyć się do wroga.
W jednej z najnowszych publikacji o tematyce filmowej – „1000 filmów, które tworzą historię kina” (wyd. 2020) – można między innymi przeczytać o filmie Cień kruka (1988), który Paweł Hapka określił jako najdoskonalszy artystycznie spośród filmów wchodzących w skład Raven Trilogy Gunnlaugssona. Pierwsza część trylogii – When the Raven Flies, który można przetłumaczyć jako Lot kruka – ma dosyć sztampową fabułę z motywem nienasyconego pragnienia zemsty, ale jest dziełem przemyślanym pod względem artystycznym. Przemoc i realia wikińskie zaprezentowane są z właściwym naturalizmem. Twórcy starali się unikać rozwiązań kojarzonych z hollywoodzką, ugładzoną wizją średniowiecznej historii. Islandzkiemu reżyserowi blisko do Akiry Kurosawy i Sergia Leone w tym sensie, że podobnie jak oni potrafi przenieść klasyczną fabułę w inne realia i opowiedzieć ją odmiennym charakterem. Odmienna i przez to wywołująca sprzeczne reakcje jest muzyka Hansa-Erika Philipa. Przez użycie syntezatorów brzmi inaczej niż przyzwyczaiły nas filmy przygodowe osadzone w dawnych epokach. Ale moim zdaniem ścieżka dźwiękowa nie tylko nie psuje pozytywnego wrażenia, ale i świetnie buduje klimat opowieści, wprowadzając nutę niepokoju, strachu i lokalnego folkloru.
Trees Grow on the Stones Too (1985), reż. Stanisław Rostocki, Knut Andersen
W miarę upływu czasu zmieniają się zwyczaje i
przekonania.
Ale ludzkie serca nie zmieniają się w ogóle, żadnego
dnia.
> Sigrid
Undset
Stanisław Rostocki, twórca dwóch radzieckich arcydzieł – Tak tu cicho o zmierzchu (1972) i Biały Bim, Czarne Ucho (1977) – zrealizował także dwa filmy w koprodukcji z Norwegią, współreżyserowane z Knutem Andersenem: wojenny Pod kamiennym niebem (1974) i historyczny W niewoli u wikingów (1985). Ten ostatni znany jest również pod międzynarodowym tytułem, który można przetłumaczyć: Tam, gdzie na kamieniach rosną drzewa. Jest to adaptacja powieści Jurija Wronskiego Niezwykłe przygody Kukszy, przeznaczona głównie dla młodzieży. Wikingowie z Norwegii atakują ruską Gardarikę, kraj grodów, i porywają jasnowłosego młodzieńca zwanego Kukszą. Przywódca wikingów Thorir widzi w chłopaku materiał na wojownika, dlatego wkrótce robi z niego adoptowanego syna. Jako że jest to koprodukcja sowiecko-norweska głównymi czarnymi charakterami są Danowie, dawni Duńczycy. To do nich Kuksza żywi największą nienawiść, ponieważ zabili mu ojca, a także wielu mężczyzn w jego wiosce.
Jednak, w przeciwieństwie do When the Raven Flies, nie jest to film o zemście, bo ten wątek zostaje dość szybko rozwiązany i ustępuje miejsca perypetiom miłosnym. Kuksza, któremu Normanowie nadali nowe imię Einar Szczęśliwy, zakochuje się z wzajemnością w Signy, córce króla Olafa. Król i jego żona obiecali córkę najdzielniejszemu z wojów, Sigurdowi, więc na ziemi norweskiej główny bohater ma rywala. Film jest momentami bardzo naiwny, bliższy baśni niż dramatowi historycznemu, jednak w charakterze konsultantów zatrudniono specjalistów od epoki, między innymi rosyjskiego historyka mediewistę Arona Guriewicza, by w pewnym stopniu dochować wierności przedstawionej epoce. Natomiast do scen bitewnych zaangażowano sportowców i mistrzów bojowego sambo, rosyjskiej sztuki walki.
W fabule jest kilka ciekawych i nieoczywistych rozwiązań, które mogą widza zaskoczyć. Choć nie brakuje typowych dla gatunku potyczek, to sporo się dzieje w relacjach między ludźmi. Konflikt z berserkiem Sigurdem nie jest klasycznym pojedynkiem dobra ze złem i prowadzi do zaskakującej kulminacji. Relacja Kukszy z sojusznikami też ma niespodziewane zwroty – przyjaciele chcą pomóc bohaterowi niehonorowymi zagrywkami, dając jego przeciwnikowi truciznę. To także film o wprowadzeniu pozorów wolności – Kuksza jest traktowany jak syn wikinga, ale wciąż pozostaje niewolnikiem, oddzielonym od rodziny, zmuszonym do życia wśród obcych ludzi i zaakceptowania obcej kultury i zwyczajów. Odpowiednio ponurej aury dodały jesienne i zimowe nadmorskie plenery, ale w pracy operatora, Wiaczesława Szumskiego, widać też sporo liryzmu i piękna.
KUBA HACZEK
Erik the Conqueror (1961), reż. Mario Bava
Erik the Conqueror to klasyczny przypadek bezwstydnego przetwórstwa włoskiego przemysłu filmowego, którego jedną z podstaw działania było kopiowanie zagranicznych fabuł, nierzadko w stosunku 1:1, często nie zmieniając nawet imion głównych bohaterów. W tym wypadku Mario Bava i jego współscenarzyści wzorowali się na wielkim hicie końcówki lat 50., czyli The Vikings Richarda Fleischera z Kirkiem Douglasem i Tonym Curtisem w głównych rolach.
W prologu oglądamy wikiński atak na wybrzeża Anglii, podczas którego ginie król Harald, zaś dwójka jego małoletnich synów, Erik (Giorgio Ardisson) i Iron (Cameron Mitchell), zostaje rozdzielona. Iron wraca z ocalałymi po pogromie wikingami do kraju, zaś porzuconego Erika odnajduje i uznaje za swojego syna angielska królowa Alicja (Francoise Christophe). Mija 20 lat, wikingowie przygotowują się do kolejnego ataku, którym dowodzi dorosły już Iron. Tymczasem na Wyspach Brytyjskich na jednego z dowódców wyrasta Erik, namaszczony przez matkę na księcia Helford. Podczas morskiej potyczki morze wyrzuca ciało Erika na brzeg niedaleko wikińskiego obozu. Tam udaje mu się przedostać do nieprzyjacielskiej armii, a na dodatek zakochać w Ramie, bliźniaczej siostrze Dai, narzeczonej Irona. Los zbliża do siebie nieświadomych niczego braci…
Scenariusz Gli Invasori (oryginalny tytuł nawiązywał do popularnego we Włoszech w połowie lat 50. filmu Williama Camerona Menziesa Invaders from Mars, wypuszczonego na tamtejszy rynek pod tytułem Gli Invasori Spaziali) nie dba zbytnio o prawdę historyczną, mieszając wątki historii podboju Wysp przez wikingów z motywami wziętymi wprost z rzymskiej mitologii (wizualnie urzekający taniec westalek w wykonaniu Kessler Twins). Tym, co już od prologu zaskakuje, jest soczyście kolorowa brutalność filmu Bavy (przebicie włócznią matki z dzieckiem, liczne krwawe sceny walk, morze pełne trupów, czy choćby ukrzyżowanie jeńców podczas wspomnianego rytualnego tańca). To już ten Bava, który omami nasze zmysły niesamowitym oświetleniem swoich późniejszych arcydzieł. Szczególnie efektownie wyglądają ujęcia w kalejdoskopowo kolorowej wikińskiej jaskini, która przywodzi na myśl kadry widoczne w Hercules in the Haunted World z tego samego roku, czy późniejszego o 4 lata Planet of Vampires. Niestety Erik the Conqueror grzęźnie w mieliznach niedopracowanego scenariusza, do którego nieco na siłę wprowadzono wątki romansowe, jakby podebrane z popularnych ówcześnie peplów. Całość załatano kilkoma pomysłami fabularnymi rodem ze wspomnianego na wstępie dzieła Fleischera: oprócz samego zarysu historii, żywcem podjumana z The Vikings jest scena wspinaczki po wbijanych w ścianę strzałach (dla porównania w amerykańskim filmie Kirk Douglas wspinał się po toporach). Jako wprowadzenie do popularnego kina wikińskiego film Bavy sprawdza się jednak znakomicie.
MICHAŁ OLSZEWSKI
Northmen - A Viking Saga (2014), reż. Claudio Fäh
Sagi (nie mylić z herbatą) opowiadające o epoce wikingów to jedne z najbarwniejszych i najbardziej emocjonujących dzieł, z jakimi możemy się zapoznać. Pełne są niezwykłych wyczynów, ich bohaterowie to tacy twardziele, że Stallone ze Schwarzeneggerem wymiękają, a kwiecisty język, choć niektórych może odrzucić, stanowi dodatkowy atut, dzięki któremu możemy poczuć się tak, jakbyśmy sami byli uczestnikami danych wydarzeń. I choć spisano je na wiele lat po zakończeniu tego wspaniałego okresu historycznego, stanowią dla nas nieocenione źródło informacji o skandynawskich władcach, o niebezpiecznych wyprawach łupieżczych, czy nawet o lokowaniu wiosek i ustanawianiu praw. Czy zatem Claudio Fäh, reżyser Sagi wikingów z 2014 roku, odrobił zadanie domowe i stworzył równie porywającą opowieść?
Northmen: A Viking Saga to historia grupy wikingów wygnanych z kraju przez króla Haralda Pięknowłosego. Misją wojów było dotarcie do Anglii celem łupienia i mordowania, jednak morska fala wielkości Empire State Building spowodowała, że rozbili się na wybrzeżach bardzo niegościnnej Szkocji. Priorytet misji się zmienia: postanawiają ruszyć przed siebie, by odnaleźć jakąś skandynawską osadę. Na ich drodze stają jednak wojowie transportujący bardzo cenny ładunek. Tak rozpoczyna się przygoda, która skrzyżuje na swej drodze wikingów, Szkotów, kung-fu księdza, księżniczkę i… Wilki (nie, nie te śpiewające o Baśce – tu Wilki to elitarny oddział szkockich wojowników; choć nie powiem: Robert Gawliński jako brutalny, elitarny wojownik szkocki byłby całkiem zabawny).
Saga wikingów to oczywiście kino niskobudżetowe, pełne niedociągnięć. Jednak, jeśli odpowiednio się do tego filmu podejdzie (bez nadęcia, z wyłączonym mózgiem), to jest to produkcja niezwykle wciągająca. Akcja gna na złamanie karku, trup ściele się gęsto, a grupę wikingów naprawdę można polubić (nie ma tu nikogo nieskazitelnego). Gdyby Northmen był grą RPG, Piotr Fronczewski byłby z nas dumny, że „przed wyruszeniem w drogę” zebraliśmy odpowiednią drużynę. Mamy berserków (największych koksów wśród wszystkich wojowników w historii), łucznika, lidera z przeszłością i typa, który mógłby być łotrzykiem. Ogółem, jakbyście potrzebowali pomocy niczym niewiasta z tego filmu, to też wybralibyście taki zestaw obrońców. Osobom odpowiedzialnym za casting trzeba oddać, że do poszczególnych ról całkiem nieźle podobierali aktorów: bo o ile można się czepiać, że grający lidera wikingów Tom Hopper bywa drewniany, tak Darrell D'Silva, Ryan Kwanten czy zaliczający cameo Johan Hegg (dla osób, które nie „siedzą” w świecie metalu: ten pan to lider absolutnie kultowej grupy Amon Amarth, najsłynniejszego zespołu opowiadającego w swych utworach o mitologii skandynawskiej i o wikingach) wypadają nadspodziewanie dobrze. Ba, nawet Ed Skrein (którego fanem nie jestem) jako lider brutalnych Wilków, spisuje się całkiem okej. Do tego przygrywa nam niezła muzyczka, naturalne krajobrazy są piękne, a paździerzowe efekty specjalne idealnie komponują się z prościutką fabułą.
Sagę wikingów widziałem już parę razy i bankowo jeszcze do niej wrócę. To produkcja idealna na „odmóżdżenie” po ciężkim dniu pracy. A teraz wracam do mojej playlisty Amon Amarth. ZA ODYNA!
KRZYSZTOF R. WOJCIECHOWSKI
Knives of the Avenger (1966), reż. Mario Bava
Mistrz gotyckiego horroru made in Italy, Mario Bava, co zapewne nie wszyscy wiedzą, ma na koncie aż dwa filmy o wikingach. Knives of the Avenger jest moim zdaniem zdecydowanie tym zajebistszym.
Co jest w tym tytule takiego szczególnego? No więc między innymi to, że w gruncie rzeczy w poetyce bliżej mu do niskobudżetowego włoskiego westernu niż epickiego hollywoodzkiego peplum o wikingach, a takie wrażenie obcowania z dużym blockbusterowym kinem chciał sprawiać poprzedni film Bavy o wikingach, czyli mniej lubiany przeze mnie Erik the Conqueror. Knives of the Avenger to opowieść traktująca o samotnym wojowniku, który dociera na małe gospodarstwo zamieszkałe przez piękną kobietę z dorastającym dzieckiem. Zrządzeniem losu musi stanąć w ich obronie i walczyć z groźnymi (wypisz wymaluj zakazane gęby z makaroniarskich westernów) bandytami.
W swojej książce, będącej monografią Bavy All the Colors of the Dark, Tim Lucas wskazuje dokładnie, że niniejszy film jest remakiem słynnego westernu Jeździec znikąd (Shane, 1953). Sam nie chciałbym zestawiać obu obrazów, bo moim zdaniem, prócz związku błędnego rewolwerowca z młodym chłopaczkiem, Jeźdźca znikąd uświadczymy tu niewiele. Bardziej istotny wydaje mi się tu wątek zemsty i szemranej przeszłości głównego bohatera, brawurowo zagranego przez starzejącego się już Camerona Mitchella. Bo nie okłamujmy się – ten aktor już samą swą aparycją bardziej pasuje na bandziora niż na faceta o gołębim sercu. To dopasowanie zostało w Knives of the Avenger podjęte doskonale i czuć wręcz, że to rola pisana specjalnie dla niego. Do tego dochodzi fakt, iż protagonista brawurowo posługuje się nożami. Efekt końcowy jest świetny i mimo niewielkiego budżetu obcujemy tu z kinem bardzo widowiskowym. Kinem może i pozbawionym epickości i brudnym jak na tanią włoszczyznę przystało, ale atrakcyjnym dla widzów spragnionych akcji.
Nie muszę chyba dodawać, że to film dziś niedoceniony i zapomniany. Przyćmiony przez horrorowe perełki z dorobku Bavy, ale gdy wywołano mnie do tablicy, bym rekomendował Wam film o wikingach, to od razu wiedziałem, który to będzie tytuł.
jakbym dalej był w temacie, to bym Wam napisał tekst o "Eric the viking". ale już nie mam telentu pisania o filmach za bardzo. zresztą samego filmu już nie pamiętam..
OdpowiedzUsuńfajne zestawienie
pzdr
Kacper