NA SZLAKU ALLELUJA. 55 lat od premiery

The Hallelujah Trail (1965 / 165 minut)
reżyseria: John Sturges
scenariusz: John Gay na podst. powieści Williama Gulicka



Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl

W latach 1960–65 John Sturges zrealizował siedem filmów, ale tylko dwa odniosły wielki sukces i trafiły do żelaznego kanonu, w efekcie czego nadal są uwzględniane przy układaniu telewizyjnej ramówki. Mowa o Siedmiu wspaniałych (1960) i Wielkiej ucieczce (1963). Duże straty finansowe (przy budżecie 7 milionów dolarów) oraz gorsze recenzje od krytyków odnotował Sturges po premierze Na szlaku Alleluja (1965), którym postanowił zaszaleć na sto procent. Choć temat w gruncie rzeczy poważny, wszak głównym motywem scenariusza Johna Gaya jest silna korelacja bohaterów Dzikiego Zachodu z trunkiem zwanym whiskey (produkowanym w Irlandii i USA). Z drugiej jednak strony satyra to gatunek, którego nie należy lekceważyć, w dobrych rękach może być mocnym uderzeniem. I realizacyjnie jest to produkt na wysokim poziomie – myślę, że twórca Siedmiu wspaniałych podszedł do projektu równie poważnie co w przypadku bardziej znanych dzieł w karierze.

Filmowcy wzięli na warsztat powieść Billa Gulicka z 1963 roku, inspirowaną autentycznym, lecz mało znanym incydentem, który rozegrał się w White Rock Creek w 1869 roku. Pierwotnie książka miała tytuł Hallelujah Train, jednak nie chodziło o pociąg, lecz konwój zakrytych wozów. Adaptując ten utwór, zdecydowano się na formę, którą dziś można by określić jako mockumentary, czyli udawany dokument o charakterze satyrycznym. Narrator (John Dehner, znany ze znakomitego Człowieka z Zachodu) wyjaśnia kontekst, podaje genezę (narada górników w Denver) i czas wydarzeń (bliskość zimy w 1867 roku), używa sformułowania „historycy są zgodni, że…”, a także zapowiada finał, tak jakby to była historia znana z podręczników szkolnych („wydarzenia, które doprowadziły do bitwy na Wzgórzach Whiskey i tragedii na ruchomych piaskach, miały swój początek…”). A jednak nawet w rozległej bazie internetowej trudno znaleźć szczegółowe opisy tych wydarzeń. Prawdopodobnie konflikt o whiskey faktycznie miał miejsce w tamtych czasach, jednak trudno go nazwać bitwą. Nie był tragiczny w skutkach - pewnie dlatego zdecydowano się na formę komediową zamiast poważnego westernu o alkoholizmie.

Aby jeszcze bardziej uwiarygodnić wydarzenia, zaciągnięto do pracy grafików, którzy rozrysowali (w sposób karykaturalny, aby nie utracić satyrycznego wydźwięku) mapę tytułowego szlaku i umiejscowili na niej uczestników konfliktu. Najważniejszy w tej opowieści jest oddział kawalerii pod dowództwem pułkownika Thaddeusa Gearharta (Burt Lancaster) eskortujący grupę bojowo nastawionych abstynentek pod przewodnictwem wdowy, Cory Templeton Massingale (Lee Remick). Kobiety walczą o równe prawa, śpiewając motywacyjne pieśni, maszerując z pochodniami i transparentami, ale przy okazji angażując się w krucjatę przeciwko sprzedaży trucizny zwanej alkoholem. Bo jak głosi pewien telegram: z Julesburga do Denver zmierza konwój 40 wozów z alkoholem (jak się okaże, oprócz whiskey przewożony jest francuski szampan).



Dla jednych alkohol jest trucizną, a dla innych lekarstwem. Górnicy w Denver ciężko pracują, a najbardziej boją się tego, że na zimę zabraknie im whiskey. Dostawa alkoholu oznacza dla nich przetrwanie – whiskey jest dla nich tym, czym woda na pustyni. Dostarczycielem towaru jest handlarz Frank Wallingham (Brian Keith), który w charakterze woźniców i znawców alkoholu zatrudnił Irlandczyków, przez co mamy też wątek wyzysku imigrantów. Irlandczycy pod wodzą Kevina O'Flaherty’ego (Tom Stern) buntują się przeciwko złym warunkom pracy. Jednak nie tylko protesty kobiet i imigrantów są przeszkodą w dotarciu do celu, bowiem plemiona indiańskie zwęszyły wodę ognistą i będą chciały się do niej dobrać. Ochronę ma zapewnić oddział kawalerii pułkownika Gearharta.

Budżet filmu wyniósł więcej niż budżety Siedmiu wspaniałych i Wielkiej ucieczki razem wzięte. Ostatecznie zmontowano materiał trwający 165 minut, a przy kolejnych emisjach (głównie telewizyjnych) skracano produkcję nawet o pół godziny. Doświadczenie Roberta Surteesa, laureata trzech Oscarów i jednego z najwybitniejszych amerykańskich operatorów, przydało się, aby uczynić z tej historii prawdziwie epickie widowisko podkreślające piękno krajobrazu, monumentalizm natury przytłaczający małe ludzkie dramaty. Na dużą skalę przygotowano również ścieżkę dźwiękową – słychać w niej niezliczoną ilość instrumentów i duży wkład licznego chóru, a także ogrom pracy przy produkcji i aranżacji. Jednocześnie wyraźny jest styl kompozytora Elmera Bernsteina, który już przy poprzednich hitach Johna Sturgesa pokazał wyjątkową moc swojej muzyki.



Znakomicie się to ogląda za sprawą świetnych aktorów. Burt Lancaster w swojej przesadnej powadze potrafi być zabawny. Donald Pleasence i Brian Keith grają tak, jakby rzeczywiście wspomagali się alkoholem, i nie przypadkiem wspominam ich w jednym zdaniu – fabuła zmierza do połączenia ich w duet, uczynienia z nich życiowych rozbitków, którzy w beczkach whiskey widzą koło ratunkowe i nadzieję na lepszą przyszłość. Zaskakujący jest występ Martina Landaua w roli Indianina, który udaje, że nie rozumie angielskiego. Natomiast obsadzenie Lee Remick w roli liderki abstynentek samo w sobie było żartem, bo aktorka zabłysła wcześniej nominowaną do Oscara rolą alkoholiczki w Dniach wina i róż (1962).

Oglądając ten film i dobrze się na nim bawiąc, warto wiedzieć, że na planie nie zawsze było wesoło. Podczas realizacji dynamicznej i efektownej sceny w Gallup w Nowym Meksyku zginął 43-letni kaskader Bill Williams. W trakcie finałowej galopady wozów, kiedy to Indianie otwierają wybuchające butelki z alkoholem, jeden z wozów miał spaść z klifu, a zadaniem Billa Williamsa był skok z rozpędzonego czterokołowca. Przygotowany do tej sceny klif był prowizoryczny, a wóz był bez koni, żeby nie poświęcać zwierząt. Kaskader źle wyliczył czas i upadł tak niefortunnie, że został zmiażdżony przez wóz. Ostatni skok Williamsa znalazł się w filmie, nawet w okrojonej 134-minutowej edycji.

Na szlaku Alleluja to, przynajmniej w moim odczuciu, jeden z najbardziej wyróżniających się amerykańskich westernów swojej dekady. W samym roku 1965 wśród 20 najbardziej kasowych produkcji znalazły się trzy zróżnicowane w formie i treści westerny: komediowa Kasia Ballou, antywojenny Shenandoah i do bólu klasyczny i przewidywalny Synowie Katie Elder. Produkcja Johna Sturgesa zdobyła mniejsze uznanie, ale to bardzo solidny i efektowny spektakl z kapitalną obsadą i zapadającą w pamięć muzyką. Na pewno nie jest to produkcja idealna dla każdego miłośnika gatunku – pojawiają się tu motywy, które mogą irytować, jak np. sposób przedstawienia Indian. Należy po prostu zaakceptować satyryczną formę – każdy aspekt tego widowiska został konsekwentnie do tej formy dopasowany, aby powstało możliwie najbardziej spójne dzieło. Choć momentami faktycznie można odnieść wrażenie chaosu, bo postaci jest dużo, a akcja galopuje w zawrotnym tempie.

0 komentarze:

Prześlij komentarz