scenariusz i reżyseria: Quentin Tarantino
Django (1966) Sergia Corbucciego to wzorcowy spaghetti western, który cechuje się pastiszowym podejściem do Trylogii dolarowej (1964-66) Sergia Leone i amerykańskich westernów podejmujących motyw jeźdźca znikąd. Nowy film Quentina Tarantino okazuje się więc pastiszem do kwadratu, który momentami zbliża się w stronę Płonących siodeł (1974) - absurdalnej parodii westernu autorstwa Mela Brooksa. Ale spokojnie, ta niebezpieczna granica nie została przekroczona i mimo że fabuła zupełnie nie przypomina żadnego znanego westernu to zawiera najlepsze składniki tego gatunku, przyrządzone w sposób zaskakująco oryginalny. O ile jednak wiele spag-westów korzysta z meksykańskiego folkloru tak film Tarantino zahacza o poważną tematykę handlu niewolnikami i uprzedzeń wobec Murzynów na kilka lat przed wojną secesyjną.
Niemiecki dentysta, dr King Schultz, przybywa do Teksasu na swoim koniu imieniem Fritz (tak samo nazywał się koń Williama S. Harta, gwiazdora niemych westernów). Jego celem jest schwytanie braci Brittle, za których wyznaczona jest nagroda. W tym celu szuka niewolnika o imieniu Django, który miał styczność z poszukiwanymi braćmi i może ich rozpoznać. Tak zaczyna się pełna przygód wędrówka niemieckiego łowcy głów i rozkutego z kajdan niewolnika. Django przestaje być już uległą i milczącą ofiarą, teraz wchodzi w skórę bezwzględnego egzekutora - z bronią w ręku eliminuje wszelkie zło jakie zagraża wolności i sprawiedliwości.
Postać łowcy nagród pełniła istotną rolę zarówno w westernach amerykańskich (np. Naga ostroga i Gwiazda szeryfa, oba w reżyserii Anthony'ego Manna z lat 50-tych), a także włoskich (najdoskonalszy przykład to Za kilka dolarów więcej Sergia Leone z 1965, który zaczyna się od słów: „Gdzie życie nie miało wartości, śmierć miała czasem swą cenę - oto dlaczego pojawili się łowcy nagród”). U Quentina podobnie jak u Leone łowca głów to człowiek traktujący swoją profesję jak niezłą zabawę przynoszącą nie tylko zyski, ale także wiele satysfakcji i frajdy. Imiona głównych bohaterów zaczerpnięto ze zrealizowanych ponad 40 lat temu spaghetti westernów. Django to wiadomo - kultowy bohater, którego zagrali m.in. Franco Nero i Terence Hill. A King Schultz ma swój dawny odpowiednik w postaci łowcy nagród z filmu His Name Was King z 1971 (Tarantino wykorzystał także piosenkę z tego filmu).
Podstawową zaletą tego persyflażu jest błyskotliwy scenariusz, w którym nie ma słabych punktów. Fabuła skonstruowana jest w sposób genialny, wciąga i zaskakuje kilkoma mistrzowskimi posunięciami. Bohaterowie mają bardzo złożony charakter i zróżnicowane motywy popychające do działania, a niektóre postacie cechują się podobnym do Quentina Tarantino zamiłowaniem do długich konwersacji i różnych hipsterskich fanaberii, które wprawiają otoczenie w zakłopotanie i zdziwienie. Znakomity jest duet głównych bohaterów - dobry Niemiec i Murzyn, który nie jest niewolnikiem to postacie rzadko spotykane w westernach. Doskonale przedstawiono w filmie panoramę plantatorsko-niewolniczych stanów południowych od Teksasu do Mississipi (na uwagę zasługują więc zdjęcia Roberta Richardsona). I choć nie brakuje tu humoru i karykatury to wyczuwalny jest brutalny realizm tamtych czasów, gdy biali z satysfakcją spoglądali na czarnego niewolnika rozszarpywanego przez psy, a Murzyni marzyli o tym, by wybatożyć i zabić swoich oprawców, dla których harują jak bydło. Zaskakującym motywem w tego typu kinie jest nawiązanie do średniowiecznej legendy o Nibelungach i porównanie Django do bohatera niemieckich baśni, Zygfryda.
W samych superlatywach można się wypowiadać na temat aktorów. Tarantino wiedział kogo zatrudnić, by uzyskać na ekranie odpowiedni efekt i dlatego nikt nie zawiódł oczekiwań. Django z bezbronnego niewolnika przemienia się w czarnego anioła zemsty, który jak będzie grał w ruletkę to zawsze postawi na czarne. Jamie Foxx ma w sobie dobroduszność i spokój, które potrafił połączyć z tkwiącą w każdym człowieku skłonnością do sadyzmu - pozwoliło mu to wiarygodnie odegrać tytułową postać. Dr King Schultz zagrany przez Christopha Waltza to wygadany łowca nagród, który zarówno bronią palną jak i językiem posługuje się zuchwale i dość często. Ma dziwną słabość do wyrafinowanych gier, przy czym nie lubi przegrywać. Gardzi niewolnictwem i to go czyni pozytywnym bohaterem, któremu można wybaczyć naturę gawędziarza. A jeszcze kilka lat temu Waltz zagrał przecież bezlitosnego łowcę Żydów w Bękartach wojny, w której również był bardzo przekonujący.
Mniej więcej w połowie filmu (tak przypuszczam, bo w kinie nie spoglądałem na zegarek) pojawia się Leonardo DiCaprio i w ten sposób poznajemy kolejną barwną postać tego westernu. Calvin Candie to bogaty plantator, który niewolników wykorzystuje nie tylko do pracy na plantacji, lecz także do walk na śmierć i życie tzw. Mandingo. DiCaprio udowadnia, że potrafi grać nie tylko dramatyczne role, ale umie też z odpowiednim dystansem i humorem zagrać totalnego pojeba, a w jednej scenie wzbudza autentyczne przerażenie. Samuel L. Jackson nie daje się przyćmić reszcie obsady i jako Stephen, nadgorliwy i dalekowzroczny służący Candie'go, jest nieprzewidywalny, totalnie przerysowany i stanowi idealny kontrast dla tytułowej postaci. Wiele dobrych słów można też powiedzieć na temat Kerry Washington, wcielającej się w postać Hildy - żony Django, którą spotyka wiele krzywd ze strony bezlitosnych białych osadników. I choć film trwa około 160 minut mógł być jeszcze dłuższy, bo Hildy też powinna sięgnąć po broń i zemścić się na swoich oprawcach (możliwe, że Quentin nie chciał powtarzać schematu poprzednich filmów, w których to kobiety dokonywały zemsty).
Choć przed premierą wiele mówiło się o licznych nawiązaniach do starych westernów to na szczęście zostały one idealnie podporządkowane fabule. Nie ma więc wrażenia, że niektóre sceny zostały dodane na siłę tylko po to, aby podjąć polemikę z klasyką gatunku. Film zawiera sporą dawkę humoru, zabawna jest np. scena z Ku Klux Klanem (przy czym należy dodać, że ta organizacja zaczęła działać po wojnie secesyjnej, więc tu mamy do czynienia z zabawną wizją na temat prapoczątków tego rasistowskiego klanu). Tarantino nie byłby sobą, gdyby swoje kpiarskie podejście do kina gatunkowego nie wzbogacił dużą dawką sadyzmu. Tak więc między rozmowami i poznawaniem kolejnych bohaterów otrzymujemy liczne sceny przemocy z odpowiednią dozą okrucieństwa i perwersji.
U Quentina wiele nawiązań można było odnaleźć dzięki muzyce - tym razem soundtrack jest niestety nie do końca przemyślany. Jest kilka świetnych utworów, ale są też i takie, które bez szkody dla całości można było usunąć. Z początku muzyka nie razi, bo wykorzystanie piosenki Luisa Bacalova z Django (1966) Sergia Corbucciego wydaje się aż nazbyt oczywiste i przypomina fanom spag-westów, jak pięknie tytułowy utwór z tego filmu brzmi z wokalem, a nie tylko w wersji instrumentalnej. Ale później niby pozornie wszystko jest OK (The Braying Mule Ennia Morricone, His Name Was King Luisa Bacalova, I giorni dell'ira Riza Ortolaniego, Nicaragua Jerry'ego Goldsmitha czy choćby użyte w końcówce Trinity Franco Micalizzi'ego), a jednak trochę razi przewaga piosenek nad utworami instrumentalnymi oraz użycie w niektórych scenach hip hopowych kawałków, które nijak do westernu nie pasują.
Reżyser o takiej pozycji jak Quentin Tarantino mógł sobie pozwolić na wszelkie zabiegi odbiegające od normy - ceniony jest właśnie za to, że nie ulega obowiązującym modom, tylko tworzy swoje kino. Django to film, który bawi i dostarcza emocji, a scenariusz zaskakuje nieprzewidywalnym rozwojem wypadków i niestandardowym zachowaniem bohaterów. W filmie oprócz popularnych obecnie gwiazd filmowych można zauważyć aktorów, którzy najlepsze chwile sławy mają już dawno za sobą (np. Don Johnson, Franco Nero). Jedynym zgrzytem obsadowym jest sam Quentin, który wygląda jakby przypadkiem znalazł się na planie. I jest jeszcze jedna rzecz, której mi w tym filmie zabrakło - rewolwerowe pojedynki 'jeden na jednego'.
Mimo iż rok 2013 dopiero się zaczął jestem przekonany, że do końca roku nie będzie już lepszego filmu, który by mnie aż tak pozytywnie zaskoczył (bo mimo iż czekałem na film Tarantino z niecierpliwością to miałem jednak obawy, że reżyser mógł przedobrzyć). Django w niczym nie ustępuje Bękartom wojny, oba filmy są kapitalnie zagrane, fabuła pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, a reżyser pokazuje jak powinien wyglądać hołd złożony uwielbianemu gatunkowi. To nie jest puste naśladowanie stylu dawnych filmowców, ale kreatywny i żartobliwy pastisz, w którym z szacunkiem potraktowano klasykę gatunku. I to bez pomocy grafików komputerowych.
Niemiecki dentysta, dr King Schultz, przybywa do Teksasu na swoim koniu imieniem Fritz (tak samo nazywał się koń Williama S. Harta, gwiazdora niemych westernów). Jego celem jest schwytanie braci Brittle, za których wyznaczona jest nagroda. W tym celu szuka niewolnika o imieniu Django, który miał styczność z poszukiwanymi braćmi i może ich rozpoznać. Tak zaczyna się pełna przygód wędrówka niemieckiego łowcy głów i rozkutego z kajdan niewolnika. Django przestaje być już uległą i milczącą ofiarą, teraz wchodzi w skórę bezwzględnego egzekutora - z bronią w ręku eliminuje wszelkie zło jakie zagraża wolności i sprawiedliwości.
Postać łowcy nagród pełniła istotną rolę zarówno w westernach amerykańskich (np. Naga ostroga i Gwiazda szeryfa, oba w reżyserii Anthony'ego Manna z lat 50-tych), a także włoskich (najdoskonalszy przykład to Za kilka dolarów więcej Sergia Leone z 1965, który zaczyna się od słów: „Gdzie życie nie miało wartości, śmierć miała czasem swą cenę - oto dlaczego pojawili się łowcy nagród”). U Quentina podobnie jak u Leone łowca głów to człowiek traktujący swoją profesję jak niezłą zabawę przynoszącą nie tylko zyski, ale także wiele satysfakcji i frajdy. Imiona głównych bohaterów zaczerpnięto ze zrealizowanych ponad 40 lat temu spaghetti westernów. Django to wiadomo - kultowy bohater, którego zagrali m.in. Franco Nero i Terence Hill. A King Schultz ma swój dawny odpowiednik w postaci łowcy nagród z filmu His Name Was King z 1971 (Tarantino wykorzystał także piosenkę z tego filmu).
Podstawową zaletą tego persyflażu jest błyskotliwy scenariusz, w którym nie ma słabych punktów. Fabuła skonstruowana jest w sposób genialny, wciąga i zaskakuje kilkoma mistrzowskimi posunięciami. Bohaterowie mają bardzo złożony charakter i zróżnicowane motywy popychające do działania, a niektóre postacie cechują się podobnym do Quentina Tarantino zamiłowaniem do długich konwersacji i różnych hipsterskich fanaberii, które wprawiają otoczenie w zakłopotanie i zdziwienie. Znakomity jest duet głównych bohaterów - dobry Niemiec i Murzyn, który nie jest niewolnikiem to postacie rzadko spotykane w westernach. Doskonale przedstawiono w filmie panoramę plantatorsko-niewolniczych stanów południowych od Teksasu do Mississipi (na uwagę zasługują więc zdjęcia Roberta Richardsona). I choć nie brakuje tu humoru i karykatury to wyczuwalny jest brutalny realizm tamtych czasów, gdy biali z satysfakcją spoglądali na czarnego niewolnika rozszarpywanego przez psy, a Murzyni marzyli o tym, by wybatożyć i zabić swoich oprawców, dla których harują jak bydło. Zaskakującym motywem w tego typu kinie jest nawiązanie do średniowiecznej legendy o Nibelungach i porównanie Django do bohatera niemieckich baśni, Zygfryda.
W samych superlatywach można się wypowiadać na temat aktorów. Tarantino wiedział kogo zatrudnić, by uzyskać na ekranie odpowiedni efekt i dlatego nikt nie zawiódł oczekiwań. Django z bezbronnego niewolnika przemienia się w czarnego anioła zemsty, który jak będzie grał w ruletkę to zawsze postawi na czarne. Jamie Foxx ma w sobie dobroduszność i spokój, które potrafił połączyć z tkwiącą w każdym człowieku skłonnością do sadyzmu - pozwoliło mu to wiarygodnie odegrać tytułową postać. Dr King Schultz zagrany przez Christopha Waltza to wygadany łowca nagród, który zarówno bronią palną jak i językiem posługuje się zuchwale i dość często. Ma dziwną słabość do wyrafinowanych gier, przy czym nie lubi przegrywać. Gardzi niewolnictwem i to go czyni pozytywnym bohaterem, któremu można wybaczyć naturę gawędziarza. A jeszcze kilka lat temu Waltz zagrał przecież bezlitosnego łowcę Żydów w Bękartach wojny, w której również był bardzo przekonujący.
Mniej więcej w połowie filmu (tak przypuszczam, bo w kinie nie spoglądałem na zegarek) pojawia się Leonardo DiCaprio i w ten sposób poznajemy kolejną barwną postać tego westernu. Calvin Candie to bogaty plantator, który niewolników wykorzystuje nie tylko do pracy na plantacji, lecz także do walk na śmierć i życie tzw. Mandingo. DiCaprio udowadnia, że potrafi grać nie tylko dramatyczne role, ale umie też z odpowiednim dystansem i humorem zagrać totalnego pojeba, a w jednej scenie wzbudza autentyczne przerażenie. Samuel L. Jackson nie daje się przyćmić reszcie obsady i jako Stephen, nadgorliwy i dalekowzroczny służący Candie'go, jest nieprzewidywalny, totalnie przerysowany i stanowi idealny kontrast dla tytułowej postaci. Wiele dobrych słów można też powiedzieć na temat Kerry Washington, wcielającej się w postać Hildy - żony Django, którą spotyka wiele krzywd ze strony bezlitosnych białych osadników. I choć film trwa około 160 minut mógł być jeszcze dłuższy, bo Hildy też powinna sięgnąć po broń i zemścić się na swoich oprawcach (możliwe, że Quentin nie chciał powtarzać schematu poprzednich filmów, w których to kobiety dokonywały zemsty).
Choć przed premierą wiele mówiło się o licznych nawiązaniach do starych westernów to na szczęście zostały one idealnie podporządkowane fabule. Nie ma więc wrażenia, że niektóre sceny zostały dodane na siłę tylko po to, aby podjąć polemikę z klasyką gatunku. Film zawiera sporą dawkę humoru, zabawna jest np. scena z Ku Klux Klanem (przy czym należy dodać, że ta organizacja zaczęła działać po wojnie secesyjnej, więc tu mamy do czynienia z zabawną wizją na temat prapoczątków tego rasistowskiego klanu). Tarantino nie byłby sobą, gdyby swoje kpiarskie podejście do kina gatunkowego nie wzbogacił dużą dawką sadyzmu. Tak więc między rozmowami i poznawaniem kolejnych bohaterów otrzymujemy liczne sceny przemocy z odpowiednią dozą okrucieństwa i perwersji.
U Quentina wiele nawiązań można było odnaleźć dzięki muzyce - tym razem soundtrack jest niestety nie do końca przemyślany. Jest kilka świetnych utworów, ale są też i takie, które bez szkody dla całości można było usunąć. Z początku muzyka nie razi, bo wykorzystanie piosenki Luisa Bacalova z Django (1966) Sergia Corbucciego wydaje się aż nazbyt oczywiste i przypomina fanom spag-westów, jak pięknie tytułowy utwór z tego filmu brzmi z wokalem, a nie tylko w wersji instrumentalnej. Ale później niby pozornie wszystko jest OK (The Braying Mule Ennia Morricone, His Name Was King Luisa Bacalova, I giorni dell'ira Riza Ortolaniego, Nicaragua Jerry'ego Goldsmitha czy choćby użyte w końcówce Trinity Franco Micalizzi'ego), a jednak trochę razi przewaga piosenek nad utworami instrumentalnymi oraz użycie w niektórych scenach hip hopowych kawałków, które nijak do westernu nie pasują.
Reżyser o takiej pozycji jak Quentin Tarantino mógł sobie pozwolić na wszelkie zabiegi odbiegające od normy - ceniony jest właśnie za to, że nie ulega obowiązującym modom, tylko tworzy swoje kino. Django to film, który bawi i dostarcza emocji, a scenariusz zaskakuje nieprzewidywalnym rozwojem wypadków i niestandardowym zachowaniem bohaterów. W filmie oprócz popularnych obecnie gwiazd filmowych można zauważyć aktorów, którzy najlepsze chwile sławy mają już dawno za sobą (np. Don Johnson, Franco Nero). Jedynym zgrzytem obsadowym jest sam Quentin, który wygląda jakby przypadkiem znalazł się na planie. I jest jeszcze jedna rzecz, której mi w tym filmie zabrakło - rewolwerowe pojedynki 'jeden na jednego'.
Mimo iż rok 2013 dopiero się zaczął jestem przekonany, że do końca roku nie będzie już lepszego filmu, który by mnie aż tak pozytywnie zaskoczył (bo mimo iż czekałem na film Tarantino z niecierpliwością to miałem jednak obawy, że reżyser mógł przedobrzyć). Django w niczym nie ustępuje Bękartom wojny, oba filmy są kapitalnie zagrane, fabuła pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, a reżyser pokazuje jak powinien wyglądać hołd złożony uwielbianemu gatunkowi. To nie jest puste naśladowanie stylu dawnych filmowców, ale kreatywny i żartobliwy pastisz, w którym z szacunkiem potraktowano klasykę gatunku. I to bez pomocy grafików komputerowych.
I właśnie na Twoją recenzję Django czekałem najbardziej :-) byłem ciekaw wszystkich smaczków, które ze względu na miłość do starszego kina na pewno dostrzeżesz, no i się nie rozczarowałem :-) arcyciekawa jest kwestia zapożyczeń imion bohaterów - szczególne Dr Kinga - ja tę postać odczytałem w zupełnie inny sposób, bo nie miałem po prostu tej wiedzy, że taki bohater wcześniej istaniał (a przynajmniej o tym samym nazwisku) :-) Mnie także Django ujął i w Twojej recenzji odnajduje wspomnienie wszystkiego co mnie w tym filmie ujęło. Zgadzam się - trudno będzie komukolwiek w tym roku przebić Quentina. A fragment Twojej recenzji: "umie też z odpowiednim dystansem i humorem zagrać totalnego pojeba" powala :-) Jak zawsze szacun! :-)
OdpowiedzUsuńNie o wszystkich smaczkach jednak wspomniałem, były w tym filmie także pojedyncze sceny, których inspiracje można odnaleźć w starych westernach, np. fragment, w którym Django okłada batem jednego z braci Brittle mógł być zapożyczony z "Czasu masakry" (1966) Lucio Fulciego albo z "Mściciela" (1973) Clinta Eastwooda.
UsuńJedyny western z batożeniem , jaki Himmler kojarzy, to ojcowska chłosta, jak czwórkę ze szkoły przyniósł.
UsuńJa sie zawiodlem niestety, choc wciaz uwazam ze to niezly film... tyle ze za slaby, jak na Tarantino. Montaz bardzo odstaje od wszystkich innych dziel Tarantino, ktore pociete sa z precyzja laserowej zyletki. Film traci tez z powodu ciaglych whaan pomiedzy amitnym dialogiem z brutalna historia Stanow Zjednoczonych, a holdami dla klasykow spag-westu, ktore ciesza oko, ale poupychane sa niemal na sile. Nastepna sprawa to aktorstwo, Di Caprio to porazka z plasteliny - wywolal we mnie zero strachu, a Foxx to calkowity brak umiejetnosci wcielenia sie w psychologie postaci. Moim zdaniem fabule trzymaja glownie Waltz i Jackson. Soundtrack byl spoko, dobrany z duchem czasow, scenografia wspaniala, praca kamery takze, ale nuda ogarnela mnie juz w polowie filmu... pomimo tego, ze rozlew krwi paradoksalnie uznalbym za najlepszy elemenet "Django Unchained". Film jest ok, ale nie do konca mi przypasil.
OdpowiedzUsuńJa właśnie nie odniosłem wrażenia, aby te fragmenty stanowiące hołd dla klasyków poupychane były na siłę. Już u Fulciego scena z batem była bardziej pozbawiona motywacji niż u Tarantino, bo w filmie podejmującym temat niewolnictwa używanie bicza ma większy sens :)
UsuńWiedziałam, że jeśli tak dobrze znasz gatunek western to na pewno napiszesz nieco inną recenzję "Django". Filmu jeszcze nie widziałam, ale mam zamiary... Radość, że DiCaprio jest niezły, to przede wszystkim, a że Tarantino już dla samych soundtracków można oglądać, to wiadomo. Robi genialne filmy, niektóre tylko dobre, ale wszystkie są w tym specyficznym nie podrabialnym stylu za który go kochamy :)
OdpowiedzUsuńJak obejrzę to wrócę, żeby ponownie przeczytać te wszystkie nawiązania do gatunku, nie żebym wsterny znała, ale co sobie będę żałowała.
Co do tego, czy DiCaprio jest w tym filmie niezły to zdania są różne, przedmówcy się nie podobał, nazwał go "porażką z plasteliny". DiCaprio nie należał do moich ulubionych aktorów i czasem miałem wrażenie, że jest go za dużo, bo występował już chyba u każdego wybitnego reżysera (wśród nich Scorsese, Spielberg, Mendes, Nolan, Eastwood, Tarantino) i prawdę mówiąc wolałem, aby u Tarantino zastąpił go np. Michael Fassbender, który według mnie do westernu pasuje idealnie. Ale po obejrzeniu filmu uważam, że DiCaprio wypadł świetnie, choć pewnie na nominację do Oscara raczej nie zasłużył :)
UsuńZ komentarzem "przedmówcy" o porażce z plasteliny ciężko mi się zgodzić nawet nie oglądając filmu, jakoś DiCaprio złym aktorem nigdy się nie okazał i wątpię żeby u Tarantino był to ten pierwszy raz.
UsuńWszyscy wiedzą, że nominacje mają DiCaprio na pieńku, a nawet jak dostaje nominację to na nagrodę nie ma co liczyć, więc obaw nie ma :)
DiCaprio to i sława, i pewna wszechstronność i talent, więc ciężko się dziwić, że wielu reżyserów z nim pracuje. Szczególnie, że on chyba o tą nagrodę Akademii się jednak stara, a wiadomo że przez znanego reżysera łatwiej ją zdobyć. Wolę jednak wersję wszechstronną DiCaprio niż np. Deppa, który mógłby się według mnie bardziej rozwinąć i grać u wielu reżyserów (chyba, że nie ma możliwości, ale jakoś w to wątpię), a nie ograniczać się jedynie do Burtona i kilku filmów przygodowych Verbinskiego. Trochę upraszczam, ale ostatnie jego lata tak wyglądają niestety.
Fassbender też już u kilku znanych reżyserów zagrał, ale że do westernu Ci pasuje... No może, nie wiem, jakoś on i Tarantino to momentalnie znawca kina z "Bękartów..." mi się kojarzy :)
,, ... DiCaprio złym aktorem nigdy się nie okazał...''
UsuńRaz się okazał, w ,, Gangach Nowego Jorku''.
Nie wiem, czy słyszałaś, liritio, ale Leonardo DiCaprio ostatnio ogłosił, że na dłuższy czas porzuca aktorstwo, bo czuje się już zmęczony. W post-produkcji są jeszcze dwa filmy z jego udziałem, ale w 2014 prawdopodobnie DiCaprio nie pojawi się już na ekranach kin. Czy w "Gangach..." zagrał kiepsko to trudno stwierdzić - gdyby faktycznie tak było to nie sądzę, aby Scorsese kontynuował z nim współpracę :)
UsuńA Fassbendera będzie można zobaczyć w westernie za jakiś rok - u boku Natalie Portman w filmie "Jane Got a Gun".
Simply, "Gangi..." wyleciały mi z głowy szczerze mówiąc. Poza tym tam też chyba tragedii nie było, ale w sumie słabo ten film pamiętam. Raczej mam wrażenie nie tylko on słabo zagrał co jakoś im ten duet z Cameron Diaz kiepsko wyszedł.
UsuńMariusz, Fassbender i Portman? Oj nie wiem, jakoś nie widzę ich razem na ekranie. Ale pewnie będę zaskoczona i zagrają bardzo dobrze, jak to oni.
To oświadczenie DiCaprio obiło mi się o uszy, tak w sumie szkoda, chociaż jakichś wielkich emocji wobec Leonardo nie odczuwam, z kim teraz Scorsese będzie kręcił filmy?
W ,, Gangach...'' był imo w 100% nie przekonujący.
UsuńPodejrzewam, że to wytwórnia go Scorsesemu wcisnęła. Jak już musieli zatrudnic jakiegoś mega gwiazdora, to już lepiej było
Pitta zciągnąc DiCaprio podobnej roli jeszcze nie miał na koncie, ale to to zdolny i inteligentny aktor, szybko się uczy. Dla mnie ostrogi aktora kina sensacyjnego zdobył w ,,Body of Lies'' Scotta.
Fakt, że muzyka np Morricone czy Bacalova brzmi idealnie i w scenach z jej wykorzystaniem radość jest największa. I przyznam nawet, że początkowo wykorzystanie kawałków rapowych zupełnie nagle niszczyło mi klimat i budziło pewien niesmak. Ale tylko do czasu. Za drugim, może trzecim tego rodzaju kawałkiem czułem już pełną satysfakcję. Szczególnie w czasie "końcowej" rzezi w domu Calvina, kiedy Django kosi przeciwników w akompaniamencie takich właśnie rytmów. Wtedy zapomniałem już, że coś mi nie pasuje.
OdpowiedzUsuńAle widzę, że jestem w mniejszości, skoro nie podobały mi się Bękarty wojny. Bo niemal wszyscy porównują teraz oba filmy i piszą że Django jest równie dobre. Dla mnie jest lepsze, znacznie lepsze. Bękarty mimo całego stylu Tarantino były zbyt poważne, zbyt dramatyczne, zbyt filmowe. A jednak wolę Tarantino w wersji "na przekór". Gdzie nawet prawdziwy dramat podany jest z humorem. I dlatego na Django tak dobrze się bawiłem.
Pozdrawiam
Mnie za to rozczarowały "Kill Bill" 1 i 2 oraz "Death Proof", ale "Bękarty wojny" to wg mnie jego najlepszy film od czasu "Pulp Fiction". "Django Unchained" teoretycznie nie powinien mi się podobać, bo za westernami komediowymi nie przepadam. Ale ten film jest jednak wyjątkiem - świetnie się na nim bawiłem.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńYou're Simply the best :D
OdpowiedzUsuńDobra, żarty zostawmy Heinrichowi Himmlerowi :D
OdpowiedzUsuń... bo oto świeży nekrolog:
Wczoraj zmarł Michael Winner ( 77 lat ), brytyjski reżyser, znany najbardziej z głośnego ,, revenge movie'' ,, Death Wish''z Bronsonem, do którego doreżyserował jeszcze 2 sequele.
Winner, najaktywniejszy w okresie od lat 60 do 80, preferował brutalne kino gatunkowe. Poziom jego filmów był zróżnicowany. Na wyróżnienie, bez wątpienia zasługują takie pozycje, jak ,, Chato's Land'' - okrutny western z Bronsonem i Palance'em
, policyjny dramat ,, Stone Killer'' , też z Bronsonem, szpiegowski thriller ,, Scorpion'' ( Lancaster vs Delon ), czy oryginalny, sataniczny horror ,, The Sentinel'' gdzie podobnie, jak w ,, Fraeks '' Browninga, wykorzystano zdeformowanych niepełnosprawnych.
Jego ekranizacja,, Wielkiego Snu'' z Mitchumem w roli Marlowe'a, miała zdecydowanie chłodne przyjęcie.
Winner od dłuższego czasu nie kręcił filmow, zajmując się m.in. prowadzeniem rubryki kulinarnej w ,, Sunday Times''.
RIP
Te ,,walki Mandingo'', to historyczna fikcja - sam termin to nazwa murzyńskiego plemienia z Afryki Zachodniej. Chodzi tu przede wszystkim o... bardzo konkretny cytat filmowy. ,, Mandingo'' to wysokobudżetowy blaxploit z 1975, w reżyserii Richarda Fleishera, wg bestsellerowej powieści Kyle Onstotta, wyprodukowany przez niezawodnego Dino de Laurentisa.
OdpowiedzUsuńAlabama, pierwsza połowa XIX w. Syn okrutnego latyfundysty Warrena Maxwella , Hammond ( Perry King ), kupuje na targu atletycznie zbudowanego murzyna ze szczepu Mandingo imieniem Mede ( Ken Norton), którego wystawia do walk na gołe pięści z innymi niewolnikami. Na Mede'a nie ma bata, Hammond zarabia na nim krocie, zgarniając wszystkie zakłady. W tymże czasie przywozi sobie przyszłą żonę, Blanche ( Susan George ). Gdy okaże się, że kobieta niestety nie jest już dziewicą, Hammond strzela jej seksualnego focha i zaczyna siac swoją pytą ostre spustoszenie wśród czarnych młódek. Sfrustrowana do bólu Blanche z zemsty uwodzi Mede'a szantażując go oskarżeniem o gwałt, jeśli jej porządnie nie bzyknie. I tak bzykają sie regularnie, a mąz - rogacz - idiota ( olac Susan George dla przeciętnej murzynki, to chyba filmowy szczyt .... wszystkiego :D ) robi dziecko swojej czarnoskórej flamie. Cięzarna nieszczęśnica zostaje zmasakrowana bykowcem przez rozwścieczoną Blanche a następnie zepchnięta ze schodów, co kończy się poronieniem. Hammond dowiaduje się w końcu o igraszkach swojej małżonki z Medem, którego do tej pory traktował nader po ludzku.
Przy pomocy dubeltówki, wideł i kotła z wrzątkiem, bestialsko wyprawia biedaka na tamten świat.
,, Mandingo'' to bezprecedensowa mieszanina telenoweloeego, przegiętego kiczu fabularnego z kinem okrucieństwa. Film wstrząsający i demaskatorski, prawdopodobnie najmocniejsza rzecz , na jaką zdobyło sie kino w temacie niewolnictwa.
Z ciekawostek:
- grający Mede'a Ken Norton, to ex bokser wagi cięzkiej, pogromca samego Mahammada Alego, któremu złamał szczękę. W dwóch kolejnych walkach na punkty wygrał Ali, co wzbudziło wówczas mnóstwo kontrowersji _ ,, Mandingo'' doczekał się też adaptacji scenicznej, która na początku lat 60 wystawiana była w nowojorskim teatrze z Dennisem Hopperem w jednej z głównych ról.
- w 1976 powstał sequel pt ,, Drum'' z Kenem Nortonem, Warrenem Oatesem , Iselą Vegą i Pam Grier w reżyserii Steve Cravera.
Twoja recenzja wiele dla mnie znaczy. Ja w westernach nie siedzę, zaczęłam kiedyś jeden, ale znudziłam się. "Django" - choć za Tarantino nie przepadam, ale spodobały mi się "Bękarty Wojny"- chcę obejrzeć głównie dla aktorów. Widzę, że pod tym względem się nie zawiodę!
OdpowiedzUsuńCzekałem na recenzje "Django" właśnie u Ciebie, bo wiedziałem, że tylko ty jako miłośnik westernu możesz napisać merytoryczny tekst. I rzeczywiście tak jest. Gratulacje za tekst. "Django" obejrzę po sesji... Ale najpierw jak to u mnie, czyli polskie kino "Drogówka" :-). "Mnie za to rozczarowały "Kill Bill" 1 i 2 oraz "Death Proof", ale "Bękarty wojny" to wg mnie jego najlepszy film od czasu "Pulp Fiction"." - na koniec przytaczam ten cytat, bo to zdanie mógłbym również sobie przypisać ;-)...
OdpowiedzUsuńJak zwykle solidna recenzja. Zgadzam się z Tobą we wszystkim co napisałeś, nie podzielam tylko słów krytyki co do muzyki - która moim zdaniem jest świetna i przemyślana, szalona - ten hip hop też nie razi - przecież to muzyka potomków tych niewolników, których pokazuje Quentin. Nie raził mnie też sam reżyser w końcówce filmu - jak się bawić to na całego, pewnie w myśl tej zasady. I jak efektownie wybuchł.
OdpowiedzUsuńCudowny humor - sprężynujący ząb na dachu powozu, wplecenie niemieckiej baśni ludowej o Brunhildzie i Zygfrydzie i przetransponowanie go na losy Django, a już scena ataku zakapturzonych wieśniaków i ich kłopoty z otworami i te ich kłotnie, obrazy na siebie nawzajem - rozkoszne. Piękne zdjęcia, pomijam nawet pejzaże, bo to oczywiste, ale na przykład krew białego pana zbryzgująca białe kwiaty bawełny, nad którą wykrwawiali się niewolnicy - piękne!
Film aż kipi od emocji i zmysłowych doznań - wszystko jest "słodkie",bogactwo, miłość, perwersja, a najsłodsza jest zemsta.
tuż po seansie miałam wrażenie, że Django jest ciut gorsze od "Bękartów" (niektóre sceny przeciągniete w czasie, ale nie nudne), ale teraz jest bardzo na tak, w kategorii kina rozrywkowego ocenaim go na 10/10. A za końcową piosenką, na ktorą ty narzekasz - aktualnie szaleję.
A Tarantino to nawet bym powiedziała, że pokochałam, a tak kiedyś, po "Pulp Fiction" na niego narzekałam.
Chociaż zdarzyło mi się w recenzji trochę ponarzekać to i tak bardzo podobał mi się ten film i z pewnością jeszcze nie raz go obejrzę. Na końcową piosenkę nie narzekam (jeśli masz na myśli utwór "Trinity"), ale ten hip hop podczas strzelanin mnie raził - tu nie powinno być żadnej muzyki, bo odgłosy strzałów i jęki ofiar są idealną melodią dla takich scen :)
UsuńTak naprawdę muzyka bardzo mi się podoba, tylko ten rap zepsuł mi ogólne wrażenie.
Mogę zrozumieć twoją niechęć do muzyki, w dodatku rapowej, podczas strzelaniny (ja już nie pamiętam, czy to na pewno była strzelanina, czy podczas wędrówki). Ale rozumiem też, a przynajmnie próbuję zrozumieć, zamysł reżysera, sceny przemocy okrasza muzyką, w dodatku trochę szaloną, żeby dać znak, że jest jej tyle na świecie, że aby nie zwariować od jej nadmiaru trzeba czasem z niej pośmiać, pokazać ją mniej powaznie. Czesi mają takie powiedzenie - gdy się śmiejesz, pokazujesz zęby. Ekranowe okrucieństwo i humor na kanwie przemocy, jest tarczą obronną, tak myślę, bo przecież nie znam osobiście Tarantino, wrażliwego człowieka.
OdpowiedzUsuńJa też osobiście narzekałem na muzykę. Jest wszystkiego za dużo, każdy utwór to chyba inny gatunek. To troche psuję nastrój całości. Z jednej strony rap, a z drugiej urywek kawałka Johnnego Casha. Budziło to mój niesmak.
OdpowiedzUsuń