Dan O'Herlihy w Przygodach Robinsona Crusoe (1954) Luisa Buñuela |
Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
Oceany zajmują siedemdziesiąt procent powierzchni Ziemi i wciąż pełne są tajemnic. Niewykluczone, że istnieją jeszcze obszary, na których można znaleźć nieodkryte wyspy oraz nieznane nauce rośliny i zwierzęta. W tym miesiącu premiera filmu Jurassic World: Upadłe królestwo, w którym zobaczymy powrót na fikcyjną wyspę Isla Nublar. Nie tak dawno można było oglądać Wyspę psów i Konga: Wyspę Czaszki. Jak widać temat wciąż jest eksploatowany i te przywołane tytuły zainspirowały mnie, by przyjrzeć się filmowym wyspom. Do mojego zestawienia trafiło dziesięć produkcji, których akcja w dużej mierze toczy się na jakimś ostrowie. W większości są to lokalizacje, których nie ma na mapach, ich nazwy zostały zaczerpnięte z literatury albo są to nienazwane tereny. Szczególnie jeśli wyspa została przedstawiona jako piekło, to lepiej, żeby nazwa nie kojarzyła się z żadnym istniejącym miejscem. Bo po co zniechęcać potencjalnych turystów do odwiedzin?… Kolejność tytułów chronologiczna.
1. Wyspa skarbów (1934), reż. Victor Fleming
Szkocki pisarz Robert Louis Stevenson swoją powieścią Wyspa skarbów (1883) rozpalił wyobraźnię milionów czytelników na całym świecie. Kino doskonale to wykorzystało, nie tylko wielokrotnie adaptując wspomnianą książkę, ale i tworząc fascynujący podgatunek kina przygodowego. Mity o morskich rabusiach, którzy swoje łupy gromadzili w tajemniczych miejscach, pozostają żywe do dziś, czego przykładem jest zakończony niedawno czterosezonowy serial Piraci (Black Sails, 2014-17). Wśród oficjalnych ekranizacji powieści Stevensona wyróżniają się cztery pozycje o tytule takim jak literacki pierwowzór. W rolę Długiego Johna Silvera wcielali się kolejno: Wallace Beery (1934), Robert Newton (1950-56), Orson Welles (1972) i Charlton Heston (1990). W epoce niemej też podejmowano próby ekranizowania tego utworu, ale są to filmy dziś uważane za zaginione. Jako ciekawostkę dodam, że w Wyspie skarbów z roku 1920 postać 13-letniego Jima Hawkinsa zagrała 19-letnia Shirley Mason – to jedyna dziewczyna wcielająca się w tę rolę.
„Kto pierwszy, ten lepszy” – ta mądrość ludowa pomogła mi dokonać wyboru. Kolejne filmy o wyspie kapitana Flinta też mają pewien urok, ale już twórcy pierwszej dźwiękowej wersji potrafili wyciągnąć z pierwowzoru to, co najlepsze. Nie spłycili przy tym tematu, nie ugrzecznili bohaterów – Billy Bones (Lionel Barrymore) czy na przykład Israel Hands (Douglass Dumbrille) są szkaradni i dzicy, jak na piratów przystało. Późniejsi adaptatorzy nie mogli już niczym zaskoczyć i brak kreatywności próbowali zasłonić doborem świetnych aktorów. Historię można pokrótce opisać jako przygody kilkunastoletniego chłopca, który wchodzi w posiadanie mapy prowadzącej do skarbów zrabowanych przez załogę kapitana Flinta. Choć Flint jest już martwy i stał się legendą, wciąż żyją jego dawni kamraci pragnący zagarnąć łup dla siebie. Rozpoczyna się wyścig, w którym Jim Hawkins stoi pomiędzy sztywną brytyjską dyscypliną reprezentowaną przez kapitana Smolletta (Lewis Stone) a łobuzerskim stylem życia uosabianym przez kucharza okrętowego i jednocześnie pirata, Johna Silvera (Wallace Beery). Gdy szkuner dobija do brzegów wyspy skarbów, rozpoczyna się rozdział, w którym okaże się, ile warte są honor, odwaga, braterstwo.
„Kto pierwszy, ten lepszy” – ta mądrość ludowa pomogła mi dokonać wyboru. Kolejne filmy o wyspie kapitana Flinta też mają pewien urok, ale już twórcy pierwszej dźwiękowej wersji potrafili wyciągnąć z pierwowzoru to, co najlepsze. Nie spłycili przy tym tematu, nie ugrzecznili bohaterów – Billy Bones (Lionel Barrymore) czy na przykład Israel Hands (Douglass Dumbrille) są szkaradni i dzicy, jak na piratów przystało. Późniejsi adaptatorzy nie mogli już niczym zaskoczyć i brak kreatywności próbowali zasłonić doborem świetnych aktorów. Historię można pokrótce opisać jako przygody kilkunastoletniego chłopca, który wchodzi w posiadanie mapy prowadzącej do skarbów zrabowanych przez załogę kapitana Flinta. Choć Flint jest już martwy i stał się legendą, wciąż żyją jego dawni kamraci pragnący zagarnąć łup dla siebie. Rozpoczyna się wyścig, w którym Jim Hawkins stoi pomiędzy sztywną brytyjską dyscypliną reprezentowaną przez kapitana Smolletta (Lewis Stone) a łobuzerskim stylem życia uosabianym przez kucharza okrętowego i jednocześnie pirata, Johna Silvera (Wallace Beery). Gdy szkuner dobija do brzegów wyspy skarbów, rozpoczyna się rozdział, w którym okaże się, ile warte są honor, odwaga, braterstwo.
Nad stroną wizualną pracowało trzech świetnych operatorów: Ray June, Clyde De Vinna i Harold Rosson. Pięknie jest sfilmowany szkuner Hispaniola, którym bohaterowie wyruszają na spotkanie przygody. Nad scenografią czuwał Cedric Gibbons – jego wyobraźnia uwiarygodniła złotą erę piractwa morskiego. Wizja morskiej przygody i XVIII-wiecznych konfliktów stała się też bardziej atrakcyjna dla widza dzięki decyzji producenta Hunta Stromberga z MGM-u, by film realizować na skalistej wyspie Catalina, w Rezerwacie Przyrody Point Lobos i na Hawajach. Reżyserii podjął się Victor Fleming, dziś znany głównie z dwóch produkcji z 1939, Czarnoksiężnika z Oz i Przeminęło z wiatrem, który realizując udaną wersję Wyspy skarbów, umocnił swoją pozycję specjalisty od ekranizacji (wcześniej wziął na warsztat między innymi powieści Jacka Londona i Josepha Conrada). Dużym atutem jest niewątpliwie obsada, sprawdził się zarówno potężny Wallace Beery w roli podstępnego Silvera, jak i niespełna dwunastoletni Jackie Cooper w roli ciekawskiego Hawkinsa (obaj stworzyli też udany duet w Mistrzu Kinga Vidora z 1931). Aktorzy drugoplanowi też świetnie dobrani, trudno na przykład zapomnieć Lionela Barrymore’a, mimo że występuje tylko w pierwszych dwudziestu minutach. Film można uznać za preludium „nurtu pirackiego”, którego właściwy początek wyznacza premiera Kapitana Blooda (1935).
2. Huragan (1937), reż. John Ford
Charles Nordhoff i James Norman Hall to autorzy kilkukrotnie ekranizowanego Buntu na Bounty (1932), natomiast ich drugim bestsellerem jest Huragan, opublikowany w 1936. Już rok po wydaniu książki gotowa była jej filmowa adaptacja wyprodukowana przez niezależnego producenta Samuela Goldwyna i wyreżyserowana przez Johna Forda, będącego świeżo po zdobyciu Oscara za Potępieńca (1935). Widzowie interesujący się kinem bardziej współczesnym mogą kojarzyć adaptację Huraganu dokonaną w 1979 przez Lorenza Semple juniora (scenarzystę) i Jana Troella (reżysera). Mimo doborowej ekipy aktorskiej (Jason Robards, Mia Farrow, Max von Sydow, Trevor Howard) film został zmiażdżony przez krytykę i wersja Forda wciąż pozostaje jedyną udaną interpretacją tej historii.
Schemat opowieści jest bardzo prosty, ale działający na widza nawet 60 lat później, czego dowodzi sukces Titanica (1997). Chodzi o to, że punktem kulminacyjnym wątku romansowego uczyniono efektowną katastrofę. W latach trzydziestych podobny schemat wykorzystano na przykład w San Francisco (1936) Woody’ego Van Dyke’a, gdzie główną atrakcją było wykreowane w studiu trzęsienie ziemi. Prawdziwą gwiazdą zarówno San Francisco, jak i Huraganu był James Basevi, scenograf i specjalista od trików wizualnych, odpowiedzialny w tych filmach za sceny ukazujące niszczącą potęgę natury. Fale tsunami zalewające wyspę oraz wiatr porywający drzewa i budynki to największe atrakcje omawianej produkcji, będące wynikiem nieprzeciętnej pomysłowości, nieobecnej w dzisiejszym, zdigitalizowanym przemyśle filmowym. Pierwsze Oscary za efekty specjalne przyznano dopiero w 1940 i przez całą dekadę były to nagrody jednocześnie za efekty wizualne i dźwiękowe. Jedyną Nagrodę Akademii Filmowej i jedyne oscarowe nominacje James Basevi otrzymał w kategorii najlepsza scenografia.
Schemat opowieści jest bardzo prosty, ale działający na widza nawet 60 lat później, czego dowodzi sukces Titanica (1997). Chodzi o to, że punktem kulminacyjnym wątku romansowego uczyniono efektowną katastrofę. W latach trzydziestych podobny schemat wykorzystano na przykład w San Francisco (1936) Woody’ego Van Dyke’a, gdzie główną atrakcją było wykreowane w studiu trzęsienie ziemi. Prawdziwą gwiazdą zarówno San Francisco, jak i Huraganu był James Basevi, scenograf i specjalista od trików wizualnych, odpowiedzialny w tych filmach za sceny ukazujące niszczącą potęgę natury. Fale tsunami zalewające wyspę oraz wiatr porywający drzewa i budynki to największe atrakcje omawianej produkcji, będące wynikiem nieprzeciętnej pomysłowości, nieobecnej w dzisiejszym, zdigitalizowanym przemyśle filmowym. Pierwsze Oscary za efekty specjalne przyznano dopiero w 1940 i przez całą dekadę były to nagrody jednocześnie za efekty wizualne i dźwiękowe. Jedyną Nagrodę Akademii Filmowej i jedyne oscarowe nominacje James Basevi otrzymał w kategorii najlepsza scenografia.
Autorem scenariusza był Dudley Nichols, pierwszy człowiek, który odmówił przyjęcia Oscara. W roli głównej obsadzono Jona Halla, siostrzeńca Jamesa Normana Halla, autora pierwowzoru (z kolei synem pisarza był Conrad L. Hall, znakomity operator). W filmie wystąpiło trzech świetnych aktorów charakterystycznych: Thomas Mitchell, Raymond Massey i John Carradine. Ogromną popularnością cieszyła się piosenka Moon of Manakoora, skomponowana przez Alfreda Newmana (muzyka) i Franka Loessera (słowa), wykonywana przez Dorothy Lamour… Manakoora z piosenki to główne miejsce akcji – fikcyjna wyspa na południowym Pacyfiku, gdzie dochodzi do potężnego huraganu. Natomiast rzeczywiste miejsca, jakie brały udział w produkcji, to Wyspy Samoa i – podobnie jak w przypadku Wyspy skarbów (1934) Victora Fleminga – Santa Catalina Island.
3. Niezastąpiony kamerdyner (1957), reż. Lewis Gilbert
Koprodukcja Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Na jednym rynku rozpowszechniana pod tytułem The Admirable Crichton, na drugim jako Paradise Lagoon. Ten drugi, bajkowy, tytuł jest bardziej zachęcający, ale to pierwszy ma więcej sensu. The Admirable Crichton to także tytuł sztuki sir Jamesa Matthew Barriego z 1902 roku. Nazwisko tytułowego bohatera to na Wyspach Brytyjskich symbol doskonałości, osoba o niezwykłych umiejętnościach, potrafiąca sobie radzić w każdej sytuacji. Żyjący w szesnastym wieku szkocki polimat James Crichton imponował wiedzą z dziedziny języków, sztuki i nauki. Górował nad innymi sprawnością umysłową i fizyczną. Został zabity, kiedy miał niespełna 22 lata, tym bardziej niezwykłe, że mimo tak młodego wieku zapamiętano jako geniusza. Ale tu nie mamy do czynienia z biografią tego człowieka, lecz inspirowaną jego charakterem satyrą na podziały klasowe.
W sztuce Barriego i filmie Lewisa Gilberta rolę geniusza przejmuje kamerdyner Bill Crichton, który najpierw wyróżnia się jako wybitny znawca dworskiej etykiety, by potem ujawnić znajomość survivalu, gdy nieoczekiwanie – wraz z siedmioma osobami – znajdzie się na bezludnej wyspie. W tropikalnych warunkach nie sposób przestrzegać systemu klasowego – przestaje być istotne, w co się ubrać i co zjeść na obiad, nie ma znaczenia, kto jest lordem, a kto służącym. Jedną z najbardziej docenianych zalet Crichtona jest to, że on zna swoje miejsce i wie, że jako osoba niższego stanu nie powinien liczyć na przywileje. Istotą cywilizacji jest właśnie podział na klasy społeczne, by każdy wiedział, co mu wolno, a czego niego. Taki system nie obowiązuje na bezludnej wyspie – tu tworzy się inny podział, osoba zaradna chcąc nie chcąc musi bowiem przejąć przywództwo, jeśli grupa ma przetrwać. Amerykański tytuł Paradise Lagoon mimo wszystko ma sens, gdyż wyspa jest poniekąd rajem – panuje większa swoboda, a relacje między ludźmi rozluźniają się.
Zdjęcia realizowano na Bermudach, więc oko może nacieszyć się pięknymi widoczkami, ale i w obsadzie jest kilka mocnych punktów, dzięki którym ten film wzbudza sympatię i z chęcią się do niego wraca. W głównych rolach dwaj znakomici brytyjscy aktorzy, Kenneth More (laureat Nagrody BAFTA i Pucharu Volpiego) oraz Cecil Parker (grał m.in. w dwóch filmach Alfreda Hitchcocka: Starsza pani znika i Pod znakiem Koziorożca). Warto obejrzeć film także dla dwóch dobrych ról kobiecych – Sally Ann Howes (U progu tajemnicy, 1945) i Diane Cilento (przez jakiś czas żona Seana Connery’ego, potem pisarza Anthony’ego Shaffera, dla którego zagrała w folk horrorze Kult z 1973). Niezastąpiony kamerdyner to świetna komedia – lekka, sympatyczna, zabawna, ale też dająca materiał do przemyśleń. Jest tu potencjał rozrywkowy i edukacyjny, który został w pełni wykorzystany przez scenarzystę Vernona Harrisa i reżysera Lewisa Gilberta. Każdy powinien przeżyć taką przygodę bez względu na to, czy jest szefem wielkiej firmy czy zwyczajnym pracownikiem. Być może wtedy czegoś by się nauczył.
4. Jak w zwierciadle (1961), reż. Ingmar Bergman
Swoją pustelnię z dala od cywilizacji miał wybitny szwedzki filmowiec Ingmar Bergman. Gdy zakończył reżyserską karierę w latach osiemdziesiątych, zamieszkał na gotlandzkiej wysepce Fårö, gdzie zbudował prywatne kino. Wcześniej jako ceniony i nagradzany twórca kilkakrotnie realizował filmy na tej wyspie, najczęściej w latach sześćdziesiątych. Pierwszy z nich nosi tytuł Jak w zwierciadle (1961). Produkcję doceniła Amerykańska Akademia Filmowa… i to dwa razy z rzędu – najpierw szwedzkich twórców wyróżniono Oscarem w kategorii najlepszy film obcojęzyczny, a rok później Bergman za ten sam film zdobył oscarową nominację za scenariusz. Rzadko się zdarza, by jeden obraz doceniono w trakcie dwóch rozdań nagród.
Tytuł filmu, poprawnie przełożony na język polski, jest nawiązaniem do Pierwszego Listu świętego Pawła do Koryntian – do słów: „Teraz widzimy jak w zwierciadle, mrocznie (angielski tytuł dodaje słowo darkly), ale potem twarzą w twarz”. Chodzi o relację między człowiekiem i Bogiem, która na początku jest niejasna, ale z czasem staje się bardziej wyrazista i zrozumiała. Romantyczna wyspiarska sceneria kontrastuje z mroczną fakturą zdjęć Svena Nykvista, dobrze oddających charakter scenariusza. Wakacyjna atmosfera oraz płynąca z niej radość z pływania w morzu, wspólnych zabaw i dyskusji muszą wkrótce ustąpić dramatycznym kolejom losu bohaterów, zmagających się z chorobami, samotnością, kryzysami w życiu osobistym. Formalnie jest to film bardzo skromny, z udziałem zaledwie czworga aktorów, ale pod względem treści jest bogaty, przepełniony psychologią, filozofią i wiarą, może nie tyle w Boga, ile w miłość. Z czwórki postaci widz może wybrać jedną, w której będzie w stanie zobaczyć własne odbicie w lustrze. Tytuł filmu to z pewnością nie tylko proste odniesienie do Biblii, ale też podkreślenie znaczenia kina jako zwierciadła, w którym odbija się nasza rzeczywistość.
5. Piekło na Pacyfiku (1968), reż. John Boorman
W omawianym wyżej filmie Bergmana wystąpiło tylko czworo aktorów, amerykańska produkcja Piekło na Pacyfiku jest jeszcze skromniejsza pod tym względem. Mimo to budżet wyniósł około czterech milionów dolarów, co niestety pociągnęło za sobą klapę finansową. Ale w karierach Johna Boormana, Lee Marvina, Toshirô Mifune i operatora Conrada L. Halla był to zdecydowanie krok do przodu – kierowane w ich stronę pochwały krytyków mogły osłodzić kasową porażkę wynikającą z niekomercyjnego pomysłu. Fabułę podrzucił Reuben Bercovitch, który został również producentem, a scenariusz napisali Alexander Jacobs (Zbieg z Alcatraz, 1967) i Eric Bercovici (Szogun wg powieści Jamesa Clavella). Miejscem akcji jest bezludna wyspa gdzieś na Pacyfiku – odpowiednią lokalizację realizatorzy znaleźli w niezależnym państwie Palau, położonym w Mikronezji.
Oglądanie Toshirô Mifune i Lee Marvina w jednym filmie to wspaniałe doświadczenie – jeśli tak wygląda piekło, to warto tam trafić… przynajmniej na jakiś czas. Ich udział w tej niebanalnej produkcji ma też drugie dno, bo zapewne wybrano ich nie tylko z powodu zasług na polu aktorskim. Obaj podczas drugiej wojny światowej walczyli na Pacyfiku. Jeden w lotnictwie, drugi w korpusie marines. Rzecz jasna działali po przeciwnych stronach – mogli się wtedy pozabijać, nie zdając sobie sprawy, że może ich połączyć kino. Piekło na Pacyfiku to opowieść o małej wewnętrznej wojnie, jaką toczy ze sobą dwóch samotnych bohaterów. Przesiąknięte patriotyzmem serce każe im nienawidzić wroga, ale rozum podpowiada, że w tej sytuacji są skazani na siebie i zabijanie nie ma absolutnie żadnego sensu. Trudno przewidzieć, jak zakończy się ta historia, i co ciekawe, ma ona dwa zakończenia. Reżyser nakręcił finał po swojemu, ale nie spodobał się on produkującej film spółce Seliga J. Seligmana i Henry’ego G. Sapersteina. W wersji kinowej ostatnia scena nie jest więc dziełem Boormana. Mimo wszystko to zakończenie nie wygląda źle, a nawet pasuje do fatalistycznego tonu opowieści.
6. Piętaszek (1975), reż. Jack Gold
Inspirowane losami szkockiego marynarza Alexandra Selkirka (1676-1721) Przypadki Robinsona Crusoe to jedna z najpopularniejszych powieści przygodowych, znajdująca się również w spisie lektur szkolnych. Dla angielskiego pisarza Daniela Defoe był to najważniejszy utwór w karierze. Dla późniejszej literatury, a także dla kina, historia opisana w tej książce okazała się niewyczerpanym źródłem pomysłów. Przerabiano ją nawet na filmy science fiction – Robinson Crusoe na Marsie (1964) i Marsjanin (2015). Fragmenty powieści – opublikowanej po raz pierwszy w 1719 – przenosił na ekran już Georges Méliès w pierwszej fazie istnienia kinematografii. Jego film nie zachował się jednak w całości. Za temat wzięli się tak różni filmowcy jak Luis Buñuel (1954), Jack Gold (1975), Sergio Corbucci (1976) oraz George Miller i Rodney Hardy (1997). Najbardziej przypadł mi do gustu film Brytyjczyka Jacka Golda. Jest to zabójczo błyskotliwa interpretacja wątków z powieści, a przy tym również tragikomiczna i mimo oklepanego tematu – zaskakująco oryginalna.
Ta oryginalność wynika w dużej mierze stąd, że za scenariusz odpowiedzialny był Adrian Mitchell, autor – powstałej w 1973 – scenicznej adaptacji powieści Daniela Defoe. Tytułowy Piętaszek (ang. Man Friday) jest tu istotnie głównym bohaterem. To znaczy Robinson Crusoe też jest ważną postacią, ale jego losy przed poznaniem Piętaszka nie mają znaczenia. Liczy się konflikt dwóch charakterów reprezentujących różne kultury, rasy, systemy wartości i postawy życiowe. Relacja pan-niewolnik zmienia się w relację mistrz-uczeń, aczkolwiek szablon „od wrogości do przyjaźni” jest tu pretekstem do interesującej gry z oczekiwaniami widza. Klasyczna opowieść o sztuce przetrwania przybiera formę satyry ośmieszającej brytyjski kolonializm. Zgodnie z założeniem kolonizatorów należy dzikusów ucywilizować, a więc wpoić im angielski język, angielską kulturę i religię. Taka jednostronna nauka nie spowoduje, że dwie strony staną się równe. Przeciwnie – to pierwszy krok w stronę niewolnictwa. Ciekawe jest to, że Piętaszek góruje tutaj nad angielskim rozbitkiem – zaskakująca jest jego inteligencja, wytrwałość i zadziorność. Niejednokrotnie ten charakterny bohater jest źródłem komizmu, w czym zasługa błyskotliwych pomysłów scenarzysty.
Wybrzeża, które widzimy na ekranie, zlokalizowane są w Puerto Vallarta w Meksyku. Pochodzący z tego kraju operator Álex Phillips Jr. odpowiadał za stronę wizualną. Co ciekawe, był on synem operatora, który filmował Przygody Robinsona Crusoe (1954) w reżyserii Luisa Buñuela. W tamtym filmie – nieznośnie akademickim jak na tego twórcę – strona plastyczna wraz z niezłą, nominowaną do Oscara, kreacją Dana O’Herlihy’ego stanowią najmocniejsze punkty spektaklu. Scenariuszowo i reżysersko nie ma wiele do zaoferowania. Wersja Jacka Golda, mimo że nakręcona przez niedocenianego reżysera, oferuje dużo więcej – świetną rozrywkę, niebanalny humor, garść refleksji, zaskakujące wolty, kreatywną interpretację pierwowzoru. Nie można też pominąć wkładu aktorów. Peter O’Toole i Richard Roundtree stworzyli jeden z najciekawszych duetów w historii kina – ich relacja jest chwiejna i nieprzewidywalna, co też powoduje, że film wciąga odbiorcę.
7. Czy zabiłbyś dziecko? (1976), reż. Narciso Ibáñez Serrador
Hiszpańska wyspa Almanzora to kolejny punkt na mapie niniejszego artykułu. Nie jest rzeczywista, lecz wymyślona przez filmowców. Urugwajski reżyser Narciso Ibáñez Serrador zaczerpnął fabułę z powieści Juana José Plansa El juego de los niños (Dziecięca gra), ale w książce wyspa nosi inną nazwę – Isla de Th’a. Zarówno film, jak i powieść ujrzały światło dzienne w 1976 roku, ale już cztery lata wcześniej utwór był publikowany w prasie. Serrador pracował głównie dla hiszpańskiej i argentyńskiej telewizji. Nakręcił tylko dwa obrazy kinowe. W Hiszpanii pod rządami generała Franco zrealizował najpierw gotycki dreszczowiec The House That Screamed (hiszp. La Residencia, 1969), który mógł zainspirować Daria Argenta do stworzenia Suspirii (1977). Drugi film urugwajskiego reżysera okazał się jeszcze lepszy.
Sen o idealnych wakacjach wśród plaż i wód zmienia się w koszmar o przemocy przychodzącej z nieoczekiwanej strony. Tak w skrócie można opisać fabułę. O dzieciach mówi się, że są przyszłością tego świata, ale jeśli dzieci ogarnięte są szałem zabijania, to przyszłość jawi się w bardzo mrocznych barwach. Te skłonności na pewno nie pojawiły się u nich ot tak, znikąd, lecz wynikają z przeszłości, a więc z postępowania ich rodziców. Wydarzenia śledzimy z punktu widzenia angielskich turystów – w tych rolach Australijczyk Lewis Fiander i Brytyjka Prunella Ransome – którzy są rodzicami, a więc ostatnią rzeczą, o której myślą, to zabijanie dzieci. Jednak skrupuły mogą oznaczać śmierć, bo grupa dzieciaków przypomina stado głodnych kojotów polujących na jelenie, osobniki od nich większe, ale bezsilne w walce. Czy zabiłbyś dziecko? to film niesztampowy i polisemantyczny, zadający trudne pytania, nastrojowy, o klimacie niemal apokaliptycznym. Akcja toczy się przy świetle dziennym, a jednak jest ponuro i nędznie. Niektóre sceny będą się śniły po nocach, jak makabryczna wersja popularnej w Hiszpanii zabawy z piniatą.
8. Wyspa doktora Moreau (1977), reż. Don Taylor
W postać doktora Moreau wcielali się Charles Laughton, Burt Lancaster i Marlon Brando w kolejnych ekranizacjach, które miały premierę w 1932, 1977 i 1996 roku. Pierwsza z nich, zatytułowana Island of Lost Souls (tzn. wyspa zagubionych dusz), oceniana jest najwyżej, ale w moim odczuciu najlepsza (co nie znaczy doskonała) jest środkowa adaptacja, wyreżyserowana przez aktora znanego ze Stalagu 17 (1953) Billy’ego Wildera. Aktorem tym jest Don Taylor – prywatnie był mężem brytyjskiej „królowej krzyku” Hazel Court. Jako reżyser częściej pracował dla telewizji, w kinie wyróżnił się dzięki kilku sprawnie przyrządzonym horrorom i filmom science fiction. Przy Ucieczce z planety małp (1971) pracował z mistrzami efektownej charakteryzacji, Johnem Chambersem i Danem Striepeke, których pomoc okazała się potrzebna także przy ekranizowaniu powieści Herberta George’a Wellsa z 1896.
Gdy dryfujący na oceanie marynarz po wielu dniach bez wody pitnej zauważa wreszcie ląd, musi z pewnością być szczęśliwy. Bo to jest jak nagroda za wytrwałość i cierpienie. Ale wyspa doktora Moreau (będąca w rzeczywistości częścią Wysp Dziewiczych) nie jest rajem dla zmęczonych i spragnionych wędrowców. To schronienie dla szalonego naukowca, który z dala od cywilizacji, nieograniczany przez zakres uprawnień, może prowadzić własne badania i eksperymenty. Gdy rozbitek Andrew Braddock poznaje charakter tych eksperymentów, pojawia się uczucie szoku i niedowierzania… Pisząc powieść, Wells inspirował się wykonywanymi pod koniec XIX wieku zabiegami na zwierzętach, ale film Dona Taylora może być odbierany na innej płaszczyźnie, między innymi dzięki powieści Iry Levina Chłopcy z Brazylii (The Boys from Brazil, 1976). W latach siedemdziesiątych doktora Moreau można było porównać do ukrywających się niemieckich zbrodniarzy, takich jak dr Josef Mengele, zwany „Aniołem Śmierci”.
Stawiam temu dziełu wysoką notę przede wszystkim ze względu na rolę Burta Lancastera. Mimo iż Charles Laughton i Marlon Brando to również legendy kina, o których nie wypada powiedzieć złego słowa, tak Lampart Lancaster jest w roli szalonego genetyka najbardziej wiarygodny. Dobrze sprawdził się także Michael York, szczególnie w drugiej połowie, gdy jego postać staje się bardziej dynamiczna. To, co wyróżnia tę wersję od pozostałych, to między innymi rezygnacja ze wstępu na frachtowcu. Wyszło to filmowi na dobre, gdyż te sceny niczego nie wniosłyby do historii. A tak przenosimy się na wyspę niemal od razu, co wpływa pozytywnie na rytm i wyrazistość opowieści. Atutem jest niewątpliwie charakteryzacja – jest wprawdzie widoczna sztuczność, wynikająca zapewne z ograniczonego czasu i budżetu, ale dobrze ona współgra z groteskową, ekstrawagancką wizją świata pełnego pół zwierząt, pół ludzi. Film dostarcza emocji, może nie jest to strach, ale jakiś dziwny niepokój, który z kolei prowadzi do pytania o sens igrania z naturą ludzką i zwierzęcą. Solidnie nakręcony, angażujący spektakl z intensywnym zakończeniem – to znaczy ostatnia scena rozczarowująca, ale ostatni akt, trwający około pół godziny, to kawał świetnego widowiska.
9. Zombi 2 (1979), reż. Lucio Fulci
Matul – takie nazwisko ma jeden z polskich lektorów filmowych, ale to również nazwa karaibskiej wyspy w jednym z najsłynniejszych włoskich horrorów. W rejonie Wielkich Antyli, gdzie zlokalizowane są m.in. Haiti i Dominikana, żywa pozostaje wiara w magię voodoo i przywracanie zmarłych do życia. Jest to więc idealna sceneria dla filmu o zombie. Scenariusz Dardano Sacchettiego (sygnowany nazwiskiem jego żony Elisy Briganti) nie jest kalką innych dzieł o tej tematyce, choć autor inspirował się „karaibskimi” filmami o kulcie voodoo, takimi jak Wędrowałam z zombie (1943) Jacques'a Tourneura. Reżyser otrzymał zielone światło dopiero po sukcesie Świtu żywych trupów (1978) George’a A. Romero. Stąd też dwójka w tytule sugerująca sequel tegoż obrazu, rozpowszechnianego w Italii jako Zombi. W krajach anglojęzycznych do horroru Fulciego przylgnął tytuł Zombie Flesh Eaters. Dla włoskiego reżysera był to przełom w karierze. To jego pierwszy rasowy horror, w którym najważniejszym składnikiem jest krew. Dziś jest już pamiętany przede wszystkim jako reżyser tego typu kina, określanego mianem gore & shocker.
Film zachwyca kreatywnością i rzetelnością w kwestii zaprezentowania tytułowych istot. Tylko w niewielkim stopniu przypominają one ludzi. Gdy wychodzą spod ziemi z oczodołami pustymi lub wypełnionymi robactwem, trudno nie zadać sobie pytania „jak oni to zrobili?” Odpowiedź na to pytanie znają Giannetto De Rossi i Maurizio Trani, żyjący do dziś artyści od halloweenowego makijażu. Są w filmie również triki innego typu, nad którymi czuwał Giovanni Corridori, np. finał z efektami pirotechnicznymi. Aktorstwo (może z wyjątkiem Richarda Johnsona w roli doktora Menarda) jest przeciętne, natomiast dialogi i niektóre klisze (np. kobiety stojące w bezruchu na widok zombi, jakby czekając na ugryzienie) bywają irytujące. Słabe punkty rekompensuje strona wizualna, zawierająca kilka oryginalnych pomysłów. W jakim innym filmie można zobaczyć sekwencję, w której rekin goni prawie nagą kobietę-nurka, która następnie toczy walkę z zombi, a na koniec zombi wdaje się w pojedynek z rekinem? Zdjęcia podwodne realizował Ramón Bravo, meksykański nurek i treser rekinów.
Budżet filmu wyniósł około 250 tysięcy dolarów, o wiele mniej, niż miał Romero przy realizacji Świtu żywych trupów. A jednak dzięki zgranej współpracy grupy pasjonatów powstało dzieło wybitnie nastrojowe i dla miłośnika gatunku wartościowe niczym rzadki klejnot. Autorem zdjęć był Sergio Salvati, który z Fulcim zrealizował dziesięć projektów, natomiast partyturę muzyczną – dziwnie niepokojącą, potwornie złowieszczą, paraliżującą swoim charakterem – skomponowało dwóch autorów, Fabio Frizzi i Giorgio Tucci (ten pierwszy, podobnie jak Salvati, związany dość długo z reżyserem, też pracował z nim przy dziesięciu produkcjach). Dużą moc ma kasandryczne zakończenie Zombi 2, dające asumpt do kolejnej opowieści. Włosi często umieszczali w swoich filmach konkluzje dość niezwykłe, bardziej przewrotne niż u amerykańskich kolegów, inne również niż klasyczne „furtki” w seriach horrorów z kolejnych dekad. W omawianym obrazie finał wygląda jeszcze bardziej podstępnie dzięki temu, że rozgrywa się na tle nowojorskiej architektury. Tak jakby Fulci chciał powiedzieć: „Koniec z wami – jesteście tylko mięsem i wkrótce zostaniecie pożarci!”.
10. Dziesięciu Murzynków (1987), reż. Stanisław Goworuchin
Rosyjski filmowiec Stanisław Goworuchin przenosił na ekran literaturę Daniela Defoe, Marka Twaina i Jules’a Verne’a. Na liście adaptowanych przez niego utworów jest również dzieło Agathy Christie znane pod tytułami Ten Little Niggers, And Then There Were None i Ten Little Indians. Ten znakomity kryminał był wielokrotnie adaptowany dla różnych mediów: teatru, kina, radia, telewizji, gier wideo i komiksów. Zwracają uwagę wersje filmowe z 1945, 1974 i 2015, bo są świetnie obsadzone, ale ja chciałbym zarekomendować rosyjską interpretację z lat osiemdziesiątych. Choć nie jestem zwolennikiem niewolniczego trzymania się książkowych pierwowzorów, w tym przypadku to właśnie wierność literze i duchowi oryginału jest czynnikiem decydującym. To świetny hołd złożony mistrzyni kryminału, bo udowadnia, że napisany w 1939 tekst angielskiej pisarki nawet pół wieku później jest w stanie utrzymać widza w napięciu i to bez stosowania żadnych (np. slasherowych) ozdobników.
Wyspą Murzynków są tutaj tereny nad Morzem (nomen omen) Czarnym. Aktorzy mówią po rosyjsku, chociaż nazwiska bohaterów pozostały anglojęzyczne. Rolę Very Claythorne zagrała Tatiana Drubich, a Philipem Lombardem został Aleksander Kajdanowski, pamiętny Stalker z filmu Andrieja Tarkowskiego. Zarówno oni, jak i cała reszta obsady doskonale wpasowali się w ponurą i nerwową atmosferę filmu. Wciąż aktualna pozostaje wymowa opowieści. Brawura, chciwość, zazdrość, nietolerancja, alkoholizm, łapówkarstwo mogą być powodem czyjejś lub własnej zguby. A winnym może być dosłownie każdy: nieostrożny kierowca, kamerdyner, generał, dewotka, lekarz, policjant, najemnik, guwernantka, sędzia. Największym atutem jest to, że udało się zachować mroczny nastrój literackiego pierwowzoru. To zaskakujące, że nie udało się to wcześniej Brytyjczykom ani Amerykanom, mimo że pierwsza amerykańska wersja powstała w czasach kina noir. Dopiero trzeba było rosyjskiego reżysera, by to ogarnął, jak należy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz