Prawdziwe męstwo

True Grit (1969 / 128 minut)
reżyseria: Henry Hathaway
scenariusz: Marguerite Roberts na podst. powieści Charlesa Portisa

Do czego może doprowadzić spotkanie trojga ludzi, reprezentujących trzy różne pokolenia - ludzi o różnych charakterach i różnej osobowości. Na pewno musi dojść do konfliktów. Tym bardziej, że podróż, którą odbywają, jest długa i niebezpieczna, a cel podróży jest poważny - wymierzenie sprawiedliwości bandytom. Podstarzały, gburowaty, nadużywający alkoholu, jednooki szeryf, młody i porywczy teksański ranger oraz bardzo uparta, niezłomna i pewna siebie nastoletnia dziewczyna, która nie spocznie, póki morderca jej ojca jest na wolności. To są główni bohaterowie tej opowieści, przedstawiającej ich relacje, konflikty i powoli rozwijającą się przyjaźń.

Postacie bandytów są tu mało istotne. Zabicie ich jest tylko kwestią czasu, ale czy może to przynieść ulgę i satysfakcję. Częściowo pewnie tak, ale to oznacza, że kara śmierci nie jest jedynym sposobem na rozwiązanie problemu przestępczości, a broń palna nie jest jedynym narzędziem służącym do tego. Upór, determinacja i stanowczość mogą być zaletami, ale mogą też doprowadzić do dramatycznych konsekwencji, które na długo pozostaną w pamięci, szczególnie u młodej dziewczyny, nie znającej praw rządzących Dzikim Zachodem.

Bezpretensjonalny i poruszający film Henry'ego Hathawaya, obok Nevady Smitha to bez wątpienia najlepszy western tego reżysera. Nie ma też wątpliwości, że rola szeryfa Cogburna to najlepiej zagrana przez Wayne'a kreacja w jego długiej karierze aktorskiej i Akademia Filmowa nie popełniła błędu, przyznając aktorowi Oscara właśnie za ten film. John Wayne perfekcyjnie sparodiował cnoty bohaterów westernów, których sam wielokrotnie odtwarzał, przy okazji tworząc wyrazistą kreację dramatyczną - postać nie pozbawioną wad, gburowatą, ale w krytycznym momencie zdolną do poświęceń. Mimo trudnego charakteru tę postać można polubić już od pierwszego pojawienia się na ekranie. Niezwykle wzruszająca jest scena, w której szeryf Cogburn dźwiga na rękach ranną dziewczynę, by uratować jej życie. Czy może być lepsza metafora przyjaźni i poświęcenia niż człowiek o nie najlepszym zdrowiu dźwigający drugiego człowieka, biegnący z nim wiele mil przez góry w trudnych warunkach. Wprawdzie nie jest to długa scena, gdyż szeryf szybko kradnie wóz, by nie iść na piechotę, ale i tak widać jego ogromne poświęcenie, jakiego nikt po nim nie oczekiwał.


Piękne są zdjęcia plenerowe Luciena Ballarda - dzikie prerie, góry i lasy filmowane są jednak w sposób niewyszukany, symbolizujący raczej surowy realizm niż egzotyczną przygodę. Bardzo dobra i również wymowna jest muzyka Elmera Bernsteina - skomponowana nieco w stylu Dimitri Tiomkina, ale zawierająca też nowe brzmienia. W pamięć zapada piękna piosenka tytułowa w wykonaniu odtwórcy jednej z głównych ról, Glena Campbella. Niestety piosenka pojawia się najczęściej w wersji instrumentalnej, a z wokalem można ją usłyszeć tylko w czołówce.

Krytycy i filmoznawcy podzielili niegdyś westerny amerykańskie na trzy grupy: westerny klasyczne, psychologiczne i antywesterny. Trudno film Hathawaya zaliczyć do któregokolwiek z tych podgatunków, gdyż łączy on elementy wszystkich trzech rodzajów westernu, wprowadzając jeszcze wstawki komediowe. Do zalet filmu trzeba też zaliczyć zaskakująco dojrzałą kreację młodej Kim Darby oraz znakomite dialogi. No i genialne jest zakończenie, zarówno ostateczna rozgrywka (finałowa strzelanina) jak i przepiękny epilog (od sceny z gniazdem węży)  - wszystkie te końcowe fragmenty są świetne, bo obok klasycznego happy endu jest też trochę ponuro i depresyjnie.

0 komentarze:

Prześlij komentarz