reżyseria: Sergio Corbucci
scenariusz: Piero Regnoli (pod pseud. Dean Craig), Fernando Di Leo na podst. fabuły Ugo Pirro
Opowiedziane przez Corbucciego przygody Indianina z plemienia Navajo to dla niektórych (w tym także dla wielbiciela gatunku, Quentina Tarantino) najbrutalniejszy western do czasu Dzikiej bandy (1969) Sama Peckinpaha. Aldo Sambrell zagrał tu wyjątkowo perfidną postać, która nie zawaha się zabić nawet bezbronnej kobiety, byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Jego przeciwnikiem jest bystry Indianin imieniem Joe, uważający się za prawdziwego Amerykanina - nie używa łuku jak prymitywny dzikus, lecz nowoczesnego Winchestera jak przystało na bohatera Dzikiego Zachodu. Jego bojowe nastawienie widoczne jest przez cały czas - wyczuwa się, że zależy mu nie tylko na sprawiedliwości, ale i na wyrównaniu rachunków. Aby poczuć słodki smak zemsty nie wystarczy zabić wrogów, ale należy udaremnić ich zuchwałe plany obrabowania pociągu przewożącego pieniądze.
Zemsta to doskonały motor napędowy, który ze zwykłego niewyróżniającego się człowieka potrafi zrobić rozjuszonego zabijakę mknącego jak tornado niszczące wszystko co spotka na swojej drodze. Western Corbucciego wyróżnia się tym, że pierwszoplanowym bohaterem jest Indianin, będący „Johnem Rambo Dzikiego Zachodu” - samotnie rozprawia się z licznymi złoczyńcami i nie może liczyć na niczyją wdzięczność. Ludzie mają uprzedzenia, długo zastanawiają się czy zaufać czerwonemu wojownikowi. A gdy odzyskują pieniądze nic innego dla nich się nie liczy - Navajo Joe nie jest im już do niczego potrzebny. Pieniądze zawsze stoją na pierwszym miejscu w rankingu - są cenniejsze niż ludzkie życie. A film Corbucciego jest jednym z wielu, który przypomina widzom tę banalną prawdę.
Burt Reynolds jako kolejny wariant eastwoodowskiego Człowieka bez nazwiska wypadł nieźle jak na początkującego aktora (wcześniej grał przeważnie w serialach), lecz nie przypomina ani trochę Indianina. Jako mściciel i samotny łowca jest przekonujący, jako czerwonoskóry - niezbyt wiarygodny. Fernando Rey z właściwym sobie wyczuciem zagrał standardową rolę nie wadzącego nikomu poczciwego naiwniaka, ojca Rattigana. Ale na najwyższe wyróżnienie zasługuje Aldo Sambrell, który, mając twarz odpowiednią do ról czarnych charakterów, dość swobodnie odegrał perfidny charakter Mervyna Duncana - najgorszego zabijaki na Dzikim Zachodzie i nikczemnego łowcy indiańskich skalpów, któremu nie należy ufać, bo bez mrugnięcia okiem potrafi strzelić człowiekowi w plecy, jeśli uzna, że coś na tym zyska.
Nowatorska jest w filmie muzyka pełna chóralnych śpiewów i intrygująco brzmiących nutek. Za muzyczną stronę filmu odpowiedzialny był niejaki Leo Nichols - pod tym nazwiskiem ukrywał się nie kto inny tylko Ennio Morricone i faktycznie czuje się w tym soundtracku rękę geniusza. Po raz kolejny włoskim filmowcom Hiszpania dostarczyła cudownych skalistych i równinnych plenerów przypominających amerykański Dziki Zachód. Sporo tu przemocy i strzelanin, zaś napad na pociąg przedstawiony jest inaczej niż w wielu innych filmach - zamiast precyzyjnie przeprowadzonego napadu jest bezmyślna masakra, która dobitnie pokazuje z jakimi ludźmi mamy do czynienia. Aby przetrwać w tym świecie Navajo Joe musi umieć walczyć o swoje, dlatego nie tylko oferuje pomoc bezbronnym mieszkańcom, ale też wyraźnie pokazuje im kto tu rządzi - żąda gwiazdy szeryfa i „haraczu” od zuchwałych osadników.
Ten wypełniony po brzegi akcją western przez długi czas ogląda się naprawdę świetnie, w drugiej połowie traci jednak impet i tempo, a scenariusz wydaje się niedopracowany, jakby kończono go na kolanie, nie dbając o jakość, lecz o to, by ukończyć skrypt w terminie. Corbucci w samym roku 1966 nakręcił 3 westerny, Navajo Joe plasuje się w środku stawki - nie jest więc najlepszym jego filmem z tego roku (bo na to miano zasługuje Django), ale nie jest też najgorszy (bo Johnny Oro zyskał więcej negatywnych opinii). Przygody Indianina z plemienia Navajo obfitują w emocjonujące wydarzenia i mimo niedociągnięć to i tak jeden z ciekawszych spag-westów, który dostarcza rozrywki i mówi co nieco o podłej naturze człowieka.
Reżyser filmu wraz z przedsiębiorczym producentem Dino De Laurentiisem i zdolnym scenarzystą Fernandem Di Leo zadbali o dużą ilość akcji, nie przykładając wielkiej wagi do logiki prezentowanych wydarzeń, przez co przygrzewające słońce odbiera czasem rozum bohaterom, a tytułowy Joe ma na sobie jakiś pancerz, który chroni go od kul. Tak więc pesymistyczny z natury Corbucci oprócz ukazania okrutnej, dzikiej rzeczywistości pokazuje, że szczęście sprzyja odważnym i sprawiedliwym. Trudno nie zauważyć także antyrasistowskiej wymowy, ukazania amerykańskiej społeczności w nie najlepszym świetle oraz wątku miłosnego, który został przedstawiony bez żadnych pocałunków i czułości, lecz subtelnie i taktownie.
* Recenzja została również opublikowana tutaj: http://magivanga.wordpress.com/
Zemsta to doskonały motor napędowy, który ze zwykłego niewyróżniającego się człowieka potrafi zrobić rozjuszonego zabijakę mknącego jak tornado niszczące wszystko co spotka na swojej drodze. Western Corbucciego wyróżnia się tym, że pierwszoplanowym bohaterem jest Indianin, będący „Johnem Rambo Dzikiego Zachodu” - samotnie rozprawia się z licznymi złoczyńcami i nie może liczyć na niczyją wdzięczność. Ludzie mają uprzedzenia, długo zastanawiają się czy zaufać czerwonemu wojownikowi. A gdy odzyskują pieniądze nic innego dla nich się nie liczy - Navajo Joe nie jest im już do niczego potrzebny. Pieniądze zawsze stoją na pierwszym miejscu w rankingu - są cenniejsze niż ludzkie życie. A film Corbucciego jest jednym z wielu, który przypomina widzom tę banalną prawdę.
Burt Reynolds jako kolejny wariant eastwoodowskiego Człowieka bez nazwiska wypadł nieźle jak na początkującego aktora (wcześniej grał przeważnie w serialach), lecz nie przypomina ani trochę Indianina. Jako mściciel i samotny łowca jest przekonujący, jako czerwonoskóry - niezbyt wiarygodny. Fernando Rey z właściwym sobie wyczuciem zagrał standardową rolę nie wadzącego nikomu poczciwego naiwniaka, ojca Rattigana. Ale na najwyższe wyróżnienie zasługuje Aldo Sambrell, który, mając twarz odpowiednią do ról czarnych charakterów, dość swobodnie odegrał perfidny charakter Mervyna Duncana - najgorszego zabijaki na Dzikim Zachodzie i nikczemnego łowcy indiańskich skalpów, któremu nie należy ufać, bo bez mrugnięcia okiem potrafi strzelić człowiekowi w plecy, jeśli uzna, że coś na tym zyska.
Nowatorska jest w filmie muzyka pełna chóralnych śpiewów i intrygująco brzmiących nutek. Za muzyczną stronę filmu odpowiedzialny był niejaki Leo Nichols - pod tym nazwiskiem ukrywał się nie kto inny tylko Ennio Morricone i faktycznie czuje się w tym soundtracku rękę geniusza. Po raz kolejny włoskim filmowcom Hiszpania dostarczyła cudownych skalistych i równinnych plenerów przypominających amerykański Dziki Zachód. Sporo tu przemocy i strzelanin, zaś napad na pociąg przedstawiony jest inaczej niż w wielu innych filmach - zamiast precyzyjnie przeprowadzonego napadu jest bezmyślna masakra, która dobitnie pokazuje z jakimi ludźmi mamy do czynienia. Aby przetrwać w tym świecie Navajo Joe musi umieć walczyć o swoje, dlatego nie tylko oferuje pomoc bezbronnym mieszkańcom, ale też wyraźnie pokazuje im kto tu rządzi - żąda gwiazdy szeryfa i „haraczu” od zuchwałych osadników.
Ten wypełniony po brzegi akcją western przez długi czas ogląda się naprawdę świetnie, w drugiej połowie traci jednak impet i tempo, a scenariusz wydaje się niedopracowany, jakby kończono go na kolanie, nie dbając o jakość, lecz o to, by ukończyć skrypt w terminie. Corbucci w samym roku 1966 nakręcił 3 westerny, Navajo Joe plasuje się w środku stawki - nie jest więc najlepszym jego filmem z tego roku (bo na to miano zasługuje Django), ale nie jest też najgorszy (bo Johnny Oro zyskał więcej negatywnych opinii). Przygody Indianina z plemienia Navajo obfitują w emocjonujące wydarzenia i mimo niedociągnięć to i tak jeden z ciekawszych spag-westów, który dostarcza rozrywki i mówi co nieco o podłej naturze człowieka.
Reżyser filmu wraz z przedsiębiorczym producentem Dino De Laurentiisem i zdolnym scenarzystą Fernandem Di Leo zadbali o dużą ilość akcji, nie przykładając wielkiej wagi do logiki prezentowanych wydarzeń, przez co przygrzewające słońce odbiera czasem rozum bohaterom, a tytułowy Joe ma na sobie jakiś pancerz, który chroni go od kul. Tak więc pesymistyczny z natury Corbucci oprócz ukazania okrutnej, dzikiej rzeczywistości pokazuje, że szczęście sprzyja odważnym i sprawiedliwym. Trudno nie zauważyć także antyrasistowskiej wymowy, ukazania amerykańskiej społeczności w nie najlepszym świetle oraz wątku miłosnego, który został przedstawiony bez żadnych pocałunków i czułości, lecz subtelnie i taktownie.
* Recenzja została również opublikowana tutaj: http://magivanga.wordpress.com/
,, Keoma''' jest na YT po włosku, ale w niezłej jakosci.
OdpowiedzUsuńDzięki. Nieraz już oglądałem filmy po włosku, więc dam radę :)
OdpowiedzUsuńOstatnio obejrzane:
OdpowiedzUsuń,, Red River'' reż. Howard Hawks
Tak mnie jakoś naszło na coś z westernowej klasyki i padło na hawksowski epicki monument, który widziałem wieki temu. Świetnie skrojona opowieśc, krórej składowe elementy dobrano i uszeregowano w idealnych proporcjach. A przede wszystkim wnikliwa historia inicjacyjna traktująca o tym, że detronizując króla musisz okazac się zdolnym podjąc jego dzieło i doprowadzic je do końca. A i to nie wystarczy - decydując się odebrac mu władzę, lecz pozostawic przy życiu, nawet, gdy okazesz sie godnym nastepcą, będziesz musiał kiedyś stawic mu czoła.
Przewrotna mądrośc tego filmu wskazuje, jak bardzo klęska Wayne'a była w istocie jego zwycięstwem. To wszystko, co reprezentuje sobą Clift to nic innego, jak triumf szkoły Wayne'a właśnie, o jakim nigdy w życiu , jako przyszywany ojciec, nawet nie marzył.
No i nie mam już wątpliwości, że to nie Ford, a Hawks stworzył Wayne'a, Ford go tylko odkrył. Obsadzając go w roli dużo starszego od siebie typa o cechach self made mana- tyrana, Hawks dał Wayne'owi emploi, którego wcześniej nie miał, a na którym ten zbuduje całą swoją karierę. Jestem pewien, ze bez Thomasa Dunsona nie byłoby Ethana Edwardsa.
Za to Clift bardzo przeciętny i mydłkowaty, taki Tom Cruise lat 40-tych. Wielkie aktorstwo miał dopiero przed sobą.
No i oczywiście bombastyczna muza Tiomkina, za którym chyba jednak nie przepadam. Z ciekawostek - znany wszem i wobec temat ,, My Pony, My Rifle & Me'' pojawia się tu parokrotnie, w tym w wersji wokalnej, jako ,, Settle Down'', z innym tekstem.
"Red River" to dla mnie pierwszy wybitny western powojenny i oczywiście zgadzam się, że to Hawks odkrył talent Wayne'a, a Ford tylko upewnił się w przekonaniu, że warto kontynuować współpracę z tym aktorem. Po roli Dunsona do Wayne'a na stałe przylgnęło określenie "gbur" :) Za Cliftem nigdy nie przepadałem, nawet w późniejszych filmach nie wydawał mi się zbyt przekonujący, porównanie z Tomem Cruisem bardzo trafne. A Tiomkin ma na koncie kilka kompozycji, które lubię słuchać: hipnotyzujący temat z "The High and the Mighty", niezapomniany motyw z "Dział Navarony", muzyka z "Alamo" też świetna (docenił ją Tarantino wykorzystując fragment w "Bękartach wojny"), no i wspomniany przez Ciebie "Settle Down" również niezły i nic dziwnego, że Hawks z Tiomkinem postanowili go odświeżyć w "Rio Bravo".
OdpowiedzUsuńCo do samego filmu "Rzeka czerwona" to po prostu jest to świetny i realistyczny portret ludzi prerii, których charaktery zostają wystawione na próbę podczas niełatwej przeprawy. Wspaniały klasyk po prostu, bardzo lubię ten film, a Hawks należy do moich ulubionych reżyserów - od lat 30. do 60. w każdej dekadzie tworzył jakiś znakomity film, obok którego trudno było przejść obojętnie. W dodatku był wszechstronny, żaden gatunek nie był mu obcy, a "Red River" można uznać za prekursora kina drogi :)
Clift był dobry w ,,Młodych Lwach'', ale tu położył rolę na całej linni - tak kompletnego braku zaangażowania i to we wszystkich scenach dawno już nie widziałem.Drewno idealne. Za to Wayne pokazał, że wiarygodnie potrafi zagrac stłumione emocje i na tym budowac ekspresję - i to stanie się znakiem firmowym jego najlepszych ról.
OdpowiedzUsuńTiomkin miał rękę ( ucho ?) do zgrabnych, chwytliwych tematów, tylko ta nieodłączna, orkiestrowa gigantomania zaczyna od pewnego momentu wkurwiac, przynajmniej mnie. Motyw przewodni z ,, Dział Navarony'' bardzo dziarski, lubię to słuchac zwłaszcza w wersji ska. ,, Green Leaves of Summer'' - faktycznie przepiękny - nie dam sobie uciąc głowy, czy to jest w 100% Tiomkina ; czy tu przypadkiem nie wykorzystano?przerobiono tradycyjnej melodii, na zasadzie tematu sycylijskiego z ,, Ojca Chrzestnego''. Muszę to dokładnie sprawdzic.
Z kolei ,, Do Not Forsake Me, Oh My Darling'' to cały Tiomkin w pigułce - doskonała linia melodyczna utopiona w tromtadrackim, brzmieniowym patosie.
Czy ,, Red River '' to pierwszy wybitny western powojenny? Byc może, choc parę bardzo dobrych w latach 40-tych powstało, jak ,,Blood of the Moon'' Roberta Wise'a z Mitchumem, czy ,, Colorado Teritory'' Walsha - westernowy remake jego ,, High Sierra''.
No i nie widziałem pierwszego w historii westernu rweizjonistycznego - ,, The Ox Bow Incident'' ( 1943 ) Williama Wellmana - filmu, który zrył psychikę młodziutkiego Clinta Eastwooda.
Clift dobry w Młodych Lwach? Przecież to obok Big Lift jego najgorszy film. Cała jego rola zamknęła się w nijakim bieganiu po ekranie z dziewczyną, został totalnie zepchnięty w kąt przez Brando, którego Christian Dietl jest jedyną postacią zostająca po seansie w głowie. Gdyby nie on i jego psychodeliczny akcent raczej nie dotrwałabym do końca.
Usuńw ,,Młodych Lwach''Clift świetnie grał ciałem w scenach kolejnych bójek, mi to zapadł o w pamięc. Przy Marlonie Brando, to każdy będzie malutki ( oprócz Karla Maldena ).
UsuńNo właśnie, "Do Not Forsake Me" też bardzo dobre, a z "Alamo" to oprócz "Green Leaves..." podobał mi się jeszcze "Davy Crockett Theme", taki bardziej dynamiczny utwór.
OdpowiedzUsuńZ tym pierwszym wybitnym westernem powojennym to oczywiście spore uproszczenie, bo też wielu nie widziałem z lat 40-tych, ale "Red River" z pewnością przebija ówczesne dokonania Johna Forda. "The Ox Bow Incident" również nie widziałem.
Forda to na pewno, z resztą najlepszym jego filmem z lat 40-tych jest akurat nie western , a ,, Grona Gniewu'' wg. Steindecka.
OdpowiedzUsuńWesterny Hawksa mają w sobie coś takiego, że chocbyś gustował w nie wiadomo jak pokręconych, hardkorowych, przerafinowanych i zwyrolskich filmach, co jakis czas, z pewną regularnością masz nieodpartą ochotę którys odświezyc. I nie da się tego zastąpic czymś innym :)
To co mi się jeszcze podobało w "Red River" to przedstawienie postaci kobiecej - na pewno pamiętasz tę scenę, w której podczas ataku Indian kobieta, grana przez Joanne Dru, zostaje trafiona strzałą z łuku. Normalna kobieta jęczałaby, panikowała w takiej sytuacji, a tutaj nic - kontynuuje rozmowę z Cliftem, jakby nic się nie stało :) W kolejnych westernach Hawksa także były silne kobiety, które dobrze się czuły w męskim świecie Dzikiego Zachodu (jeśli dobrze pamiętam to w "El Dorado" jedna niewiasta chciała zabić Johna Wayne'a, postrzeliła go w ramię, co spowodowało u niego paraliż ręki :D). W spaghetti westernach oraz w najlepszych filmach Forda, Peckinpaha czy Eastwooda trudno znaleźć takie wyraziste postacie kobiece :)
OdpowiedzUsuń... bo zanim strzała dosięgła Joanne Dru, wcześniej trafił ją Sycylijski Piorun :)
OdpowiedzUsuńByło parę takich twardych bohaterek w klasycznych westernach:
Joan Crawford w ,, Johnny Guitar'', Barbara Stanwyck w ,, 40 guns'',
,, Marlena Dietrich w ,, Rancho Notorious'' Jennifer Jones w ,, ,,Duel in the Sun''. U Peckinpaha, to chyba tylko w ,, Strzałach o Zmierzchu''- bo poza tym, raczej same dziwki : o złotym sercu - ,,Ballada o Cable'u..'', albo normalne ( reszta ). W spag westach, kobiety są przeważnie ofiarami, faceci traktują je o niebo bardziej brutalnie, niż w filmach amerykańskich;
Z pożniejszych produkcji, co mi się machinalnie nasuwa, to Raquel Welch - ,,100 kartabinów'' , Rosalba Neri - ,,Johnny Yuma '', Verna Bloom - ,, Wynajęty Człowiek'' , Candice Bergen - ,, Z Zaciśniętymi Zębami'', Isabelle Huppert -,,Wrota Niebios'' ,no i Sharon Stone - ,, Szybcy i Martwi''
Ale moją faworytką jest cycata Meksykanka
z winchesterem w ,,Zawodowcach'', która stacza pojedynek na śmierc i życie z Burtem Lancasterem.
... no i ma się rozumiec Julie Christie z fają opiumową w ,, McCabe i Pani Miller''.
OdpowiedzUsuń