(1968 / 85 minut)
reżyseria: Robert Hossein
scenariusz: Robert Hossein, Claude Desailly
W latach 1964-68 dużą popularnością cieszyły się eurowesterny, szczególnie te produkowane przez Włochów i realizowane w hiszpańskich plenerach. Natomiast we Francji w tym samym czasie wielkie powodzenie miały kostiumowo-romansowe przygody pięknej markizy Angeliki. Ktoś wpadł na pomysł by zdyskontować sukces tych dwóch skrajnie odmiennych zjawisk filmowych. Odtwórców głównych ról z Angeliki umieszczono więc na hiszpańskim Dzikim Zachodzie. Efektem tego przedsięwzięcia jest film wyjątkowo ponury, lakoniczny, śmiertelnie poważny. Robert Hossein jako reżyser czerpał inspirację z najlepszych wzorców, czyli z filmów Sergia Leone. W tym świecie niełatwo być optymistą, nadzieja i słońce szybko gasną by mógł zapanować mrok i śmierć mogła zebrać obfite żniwo.
Fabuła to standardowa opowieść o zemście. Na pierwszy plan wysuwa się Maria Caine, co już wyróżnia ten film na tle innych, bo w spaghetti westernach płeć piękna rzadko pełniła tak istotną funkcję. Mąż Marii został powieszony, ale nie w wyniku decyzji sądu. Bezprawnie założono mu sznur na szyję, więc wdowa zamierza dokonać odwetu. Bracia zabitego nie chcą wziąć sprawy w swoje ręce, więc Maria prosi o pomoc swojego dawnego kochanka i zarazem przyjaciela ofiary. Niestety tu pojawia się kolejny schemat, bo zamiast sama chwycić za broń zrozpaczona niewiasta korzysta z usług milczącego rewolwerowca, jakich we włoskich westernach było od cholery. Na arenę wkracza Manuel - małomówny pistolero, za którego przemawia colt nabity ołowiem. Egzystuje on w opuszczonej mieścinie, gdzie może się wyciszyć, pomedytować, przewartościować swoje życie lub po prostu umrzeć - samotnie, w spokoju i zapomnieniu.
We włoskiej i niemieckiej wersji filmu jako współautor scenariusza wpisany jest Dario Argento. Nie ma go jednak w oryginalnej, czyli francuskiej wersji, gdyż Robert Hossein będący reżyserem nie włączył do filmu jego pomysłów. Argento nie był jeszcze liczącym się twórcą, więc można go było tak lekceważyć. Ale maestro Sergio Leone ma swój wkład w produkcję - wyreżyserował pozbawioną słów, trwającą trzy minuty scenę obiadową, gdzie Manuel jest gościem u licznej familii Rogersów. Nie był to chyba dobry pomysł. Ta scena nie pasuje do ponurej atmosfery konsekwentnie kreowanej od samego początku. Na tę atmosferę składają się liczne fragmenty kojarzące ze śmiercią: wisielec, wdowa wykopująca grób, czarna rękawiczka, kondukt żałobny na głównej ulicy miasteczka, czarny szal wiszący na gałęzi, czy choćby wymarłe miasto, w którym milczący rewolwerowiec czeka na swoje przeznaczenie.
Francuski tytuł Une Corde, un Colt... prosto i zwięźle opowiada fabułę filmu - od liny do rewolweru, czyli od wisielca do zemsty. Tytuł włoski Cimitero senza Croci więcej zaś mówi o grobowym charakterze obrazu. Cmentarz bez krzyży może być wszędzie, bo w każdym miejscu na ziemi umierają ludzie. Każdy w tym filmie wydaje się martwy, nikomu nie chce się nawet odzywać, a człowiek który jest wieszany zachowuje zimny spokój. Po co miałby protestować? Przecież i tak wszyscy umrą. Jedyną żywą, reagującą prawidłowo osobą wydaje się Maria, ale w niej też coś umiera po śmierci męża. Michèle Mercier została znakomicie obsadzona. Ubrana w żałobny strój wygląda jak anioł śmierci, ale jej wielkie smutne oczy świadczą o tym, że jest zwykłą kobietą napiętnowaną tragicznym losem.
Bohaterowie filmu są oszczędni w słowach, sporo jest więc długich milczących sekwencji z akompaniamentem lirycznej i nastrojowej muzyki André Hosseina, ojca reżysera. Na budowanie depresyjnego klimatu znacząco wpłynęły odpowiednie plenery w Almerii. Otoczone górami puste przestrzenie symbolizują samotność człowieka w opuszczonej przez Boga krainie. Dziki Zachód w obiektywie Henriego Persina (autora obrazowych i poetyckich zdjęć) wygląda jak przedsionek piekła. Nie jest to western efektowny ani przepełniony akcją. Tempo jest wolne, a konstrukcja scen i kadrowanie bliższe są artystycznym eksperymentom niż kinu rozrywkowemu. Cmentarz bez krzyży jest nawet bardziej flegmatyczny niż wypełnione dłużyznami dzieła Sergia Leone. Mimo schematycznej fabuły nie jest to klasyczny film o zemście, lecz elegijna i kasandryczna przypowieść o umieraniu. Porównując film Hosseina do najlepszych spag-westów można go określić jako nieoszlifowany diament, a nie perła lśniąca najjaśniejszym blaskiem.
We włoskiej i niemieckiej wersji filmu jako współautor scenariusza wpisany jest Dario Argento. Nie ma go jednak w oryginalnej, czyli francuskiej wersji, gdyż Robert Hossein będący reżyserem nie włączył do filmu jego pomysłów. Argento nie był jeszcze liczącym się twórcą, więc można go było tak lekceważyć. Ale maestro Sergio Leone ma swój wkład w produkcję - wyreżyserował pozbawioną słów, trwającą trzy minuty scenę obiadową, gdzie Manuel jest gościem u licznej familii Rogersów. Nie był to chyba dobry pomysł. Ta scena nie pasuje do ponurej atmosfery konsekwentnie kreowanej od samego początku. Na tę atmosferę składają się liczne fragmenty kojarzące ze śmiercią: wisielec, wdowa wykopująca grób, czarna rękawiczka, kondukt żałobny na głównej ulicy miasteczka, czarny szal wiszący na gałęzi, czy choćby wymarłe miasto, w którym milczący rewolwerowiec czeka na swoje przeznaczenie.
Francuski tytuł Une Corde, un Colt... prosto i zwięźle opowiada fabułę filmu - od liny do rewolweru, czyli od wisielca do zemsty. Tytuł włoski Cimitero senza Croci więcej zaś mówi o grobowym charakterze obrazu. Cmentarz bez krzyży może być wszędzie, bo w każdym miejscu na ziemi umierają ludzie. Każdy w tym filmie wydaje się martwy, nikomu nie chce się nawet odzywać, a człowiek który jest wieszany zachowuje zimny spokój. Po co miałby protestować? Przecież i tak wszyscy umrą. Jedyną żywą, reagującą prawidłowo osobą wydaje się Maria, ale w niej też coś umiera po śmierci męża. Michèle Mercier została znakomicie obsadzona. Ubrana w żałobny strój wygląda jak anioł śmierci, ale jej wielkie smutne oczy świadczą o tym, że jest zwykłą kobietą napiętnowaną tragicznym losem.
Bohaterowie filmu są oszczędni w słowach, sporo jest więc długich milczących sekwencji z akompaniamentem lirycznej i nastrojowej muzyki André Hosseina, ojca reżysera. Na budowanie depresyjnego klimatu znacząco wpłynęły odpowiednie plenery w Almerii. Otoczone górami puste przestrzenie symbolizują samotność człowieka w opuszczonej przez Boga krainie. Dziki Zachód w obiektywie Henriego Persina (autora obrazowych i poetyckich zdjęć) wygląda jak przedsionek piekła. Nie jest to western efektowny ani przepełniony akcją. Tempo jest wolne, a konstrukcja scen i kadrowanie bliższe są artystycznym eksperymentom niż kinu rozrywkowemu. Cmentarz bez krzyży jest nawet bardziej flegmatyczny niż wypełnione dłużyznami dzieła Sergia Leone. Mimo schematycznej fabuły nie jest to klasyczny film o zemście, lecz elegijna i kasandryczna przypowieść o umieraniu. Porównując film Hosseina do najlepszych spag-westów można go określić jako nieoszlifowany diament, a nie perła lśniąca najjaśniejszym blaskiem.
Dobry, dołujacy film z jednym z najbardziej grajdołowatych i zapuszczonych ,, ghost towns'' w historii SW. Choć trochę więcej akcji pewnie by mu nie zaszkodziło ( uwielbiam scenę finałową , z tą niunią na koniu a la Raquel Welch ). Jedyny imho poważny minus , to cały ten patent z rękawiczką. Kompletnie bez sensu.
OdpowiedzUsuńPrzydałoby się obejrzeć coś z Hosseinem i Mariną Vlady.
No i nekrolog, bo jak inaczej :
30 lipca w wieku 92 lat, zmarł Dick Smith - mistrz świata efektów ,make up' i w ogóle suczy syn , jak chodzi o postarzanie . Jack Crabb, Salieri , ,,chomiki'' Vita Corleone i kolejne geriafazy Davida Bowie w ,,The Hunger'' , to jego dzieło. To on odpicował Lindę Blair w ,,Egzorcyście'' , wykonał efekty gore do finalnego rozpierdolu w ,,Taksówkarzu'' , otworzył wór niespodzianek w ,, Odmiennych Stanach Świadomości'' i zrobił Hoffmanowi dziurę w ,jedynce' w ,, Maratończyku'' . Artysta od lat pozostawał na jakże zasłużonej emeryturze.
RIP
Mnie najbardziej rozczarowała finałowa rozgrywka, jak w ciągu dwóch sekund załatwił czterech przeciwników - taka scena pasowała do "Płonących siodeł" Mela Brooksa, a nie do poważnego westernu. A tak poza tym to okej.
OdpowiedzUsuńDick Smith - bezdyskusyjny mistrz w swoim fachu, gdyby w latach 70. przyznawano Oscary za make-up to byłby pewnie rekordzistą ;)
RIP
Mi się zawsze strasznie podobało , jak się kolesie w spag westach wywracają, to jest nie do podrobienia , dla tego ten finał łykam :D Dla mnie idiotyzmem jest szybkie strzelanie w rękawiczce - łapa ma być sensoryczna, co za w imbecylizm, żeby sobie krępować ruchy dłoni i obniżać czucie - z tego punktu widzenia nie tylko final showdown, ale i wszystkie poprzednie , to jakiś chory kit.
OdpowiedzUsuńNie wiem jak poprzednie strzelaniny, ale w trakcie final showdown główny bohater nie strzela w rękawiczce. Widać wyraźnie, że broń trzyma w lewej ręce, natomiast rękawiczkę ma na prawej dłoni ;) Ja zaakceptowałem ten rekwizyt jako znak rozpoznawczy bohatera, ale finał był jednak zbyt szybki jak na tak powolne kino :D
OdpowiedzUsuń