Śmiertelnie chłodny lipiec

Cold in July (2014 / 109 minut)
reżyseria: Jim Mickle
scenariusz: Nick Damici, Jim Mickle na podst. powieści Joe R. Lansdale'a

Wstęp do tego sensacyjnego thrillera to kawałek prawdziwego życia. Gotowe do snu małżeństwo słyszy kroki we własnym domu. Mężczyzna, jak przystało na prawdziwego Amerykanina, posiada broń, która ma zapewnić bezpieczeństwo jemu i jego rodzinie. I wkrótce nadarza się okazja by jej użyć. Rozwala łeb buszującemu po mieszkaniu złodziejowi. Nie ma się nad czym zastanawiać, bo przecież uczciwy obywatel nie włamywałby się w nocy do obcego domu. Nie ma wątpliwości, że Richard Dane (ten który oddał śmiertelny strzał) postąpił słusznie. I reżyser źle by uczynił, gdyby kazał mu stale rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Jim Mickle obrał właściwy kierunek - stworzył zimny i ponury portret człowieka uwięzionego w kalejdoskopie, gdzie ciągle zmieniają się barwy, sytuacje i ludzkie postawy.

To co wygląda na świadome działanie w obronie własnej jest w rzeczywistości działaniem pod wpływem stresu i lęku. Richard Dane jest szarym obywatelem, ma żonę i syna oraz być może najnudniejszą pracę pod słońcem - jest ramiarzem (oprawia obrazy w ramki). Gdy staje naprzeciwko włamywacza uzbrojonego w latarkę nie ma pojęcia co robić - dopiero odgłos zegara wybija go z tropu i palec sam pociąga za cyngiel. Ten incydent powoduje, że niepozorny szarak staje się tematem rozmów w miasteczku, jego czyn komentowany jest w prasie, a ojciec zabitego złodzieja bierze go na celownik. Gdy dokonało się pierwszego zabójstwa to życie wygląda inaczej, nabiera chłodnych i mrocznych barw.

Richard Dane jest cywilem, nigdy nie służył w wojsku i broń trzyma drżącą ręką, nie przestrzegając dyscypliny spustu. To powoduje, że w kłopoty wpada wbrew sobie, nie jest w stanie kontrolować swoich nerwów. Los stawia na jego drodze dwóch byłych żołnierzy, dla których broń palna jest prawdziwym bogiem, sposobem na życie i lekarstwem na problemy. To za jej pomocą wymierza się sprawiedliwość, dokonuje się tego co jest poza zasięgiem policji i sądów. Broń jest jak przedłużenie ręki, więc utrata jej równa jest odcięciu kończyny - człowiek staje się wtedy bezsilny, skazany na łaskę przeciwnika. Kult broni palnej jest w filmie Mickle'a bardzo wyraźny. Ani rewolwer ani większa pukawka zazwyczaj nie zawodzą. To człowiek, jego chwiejna osobowość, fobie, a czasem i niedoświadczenie stanowią najpoważniejsze zagrożenie.


W obsadzie nie ma gorących nazwisk zdolnych przyciągnąć do kin tłumy widzów. I m.in. z tego powodu nie można było znaleźć filmu w repertuarze polskich kin. Z komercyjnego punktu widzenia Cold in July nie wydawał się interesujący. Tym bardziej, że dynamicznej akcji i efektów specjalnych także jest pozbawiony. Te braki nie wpłynęły negatywnie na jakość produkcji, a nawet wywindowały ją o poziom wyżej. Zamiast bezmyślnej nawalanki widzowie otrzymują kino moralnego niepokoju skrzyżowane z mrocznym moralitetem o formowaniu się straży obywatelskiej. Michael C. Hall, Sam Shepard i Don Johnson tworzą tercet nie do zdarcia gotowy na ryzyko, ignorujący policję, ufający we własne możliwości i skuteczność broni palnej.

Zgrabnie, rzeczowo i bez pustego ględzenia poprowadzono intrygę stosując płynne przejścia od egzystencjalnego dramatu poprzez thriller w stylu neo noir, kończąc zaś akcją w staroszkolnym wydaniu. Tak jak piwo najlepiej smakuje schłodzone, tak i historia w filmie Mickle'a zyskała dzięki temu, że opowiedziano ją w sposób zimny i cyniczny. Akcja filmu rozgrywa się pod koniec lat 80, a nastrój tamtej dekady udało się wykreować głównie dzięki elektronicznej muzyce i pogrążonym w mroku, ascetycznym kadrom. Gdyby amerykańscy filmowcy ukierunkowali się na ten rodzaj kina zamiast iść w stronę wysokobudżetowych ekranizacji komiksów to nie tylko zaoszczędziliby sporo kasy, ale i uszczęśliwili wielu kinomanów, recenzentów, krytyków.

3 komentarze:

  1. Amen. Zgadzam się z ostatnim zdaniem w stu procentach. Tzn. ekranizacje komiksów też lubię, jednak takie stare, dobre, klasyczne filmy to jest to. W weekend obejrzałam "Kroniki portowe". Naprawdę nie potrzeba tryliarda dolarów, żeby zrobić przedobry film. Amen numer dwa. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sam jakoś nie jestem fanem ekranizacji komiksów, ale "Punishera" z Lundgrenem lubię.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest dobry film na poziomie "Blue Ruin", choc dramatem egzystencjalnym bym go nie nazwal :)

    OdpowiedzUsuń