Zarządca Sanshô

Sanshô Dayû (1954 / 124 minuty)
reżyseria: Kenji Mizoguchi
scenariusz: Fuji Yahiro, Yoshikata Yoda na podst. opowiadania Ogai Mori

Opowieści księżycowe bardzo wysoko ustawiły poprzeczkę, bo nic już nie przebije arcydzieła, można mu co najwyżej dorównać. Zarządca Sanshô to kolejny przykład na to, że Japonia po przegranej wojnie potrafiła się podnieść i zwyciężyć, ale już na innym polu. Uznawana wcześniej za kraj zacofany stworzyła nie tylko imponującą potęgę militarną, ale też efektywny system produkcji i dystrybucji filmów. Wykorzystując rosnącą potęgę europejskich festiwali filmowych sprzedała swój pomysł na kino. Zachód przyjął z otwartymi ramionami specyfikę takiego kina. Wreszcie japońskie słońce mogło śmiało wyjść zza chmur i oświetlić także inne kontynenty. Najciekawszy okres filmowy Japonia miała w latach 50, wtedy najlepsze swoje dzieła zrealizowali Akira Kurosawa i Kenji Mizoguchi.

W średniowiecznej rzeczywistości, w XI stuleciu, rozgrywa się ta opowieść o handlu żywym towarem. Samuraje nie byli jeszcze odrębną grupą społeczną, a kodeks honorowy bushidō nie został jeszcze wymyślony. Film zaczyna się od tego, jak człowiek o liberalnych poglądach, wybrany na gubernatora jednej z prowincji, zostaje skazany na wygnanie. Rodzina pozostawiona bez środków do życia zostaje tym samym skazana na tułaczkę. W trakcie wędrówki dochodzi do wydarzenia, które diametralnie odmieni losy tej rodziny. Dzieci zostają odebrane matce i sprzedane w niewolę zarządcy Sanshô, który na swojej ziemi wykorzystuje niewolników, a próby ucieczki karze okrutnie, wypalając znamię na czole. Zushiô i Anju, dwoje porwanych dzieci, wychowują się na krwawej ziemi, obserwują ludzkie okrucieństwo i cierpienie, zastanawiając się, dlaczego muszą żyć na tym padole łez i czy istnieje gdzieś lepszy świat.

Czy w takim miejscu można zachować własne ideały i jednocześnie pozostać przy życiu? Zushiô pamięta doskonale rady ojca, ale by przetrwać zmuszony jest sprzeniewierzyć się im. Nie podoba się to Anju, która przerażona jest zmianą jakiej uległ jej brat. Tej eterycznej dziewczyny nie złamały żelazne reguły panujące na ziemi okrutnego obszarnika, ona wciąż ma nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy. Mizoguchi i jego scenarzyści tak poprowadzili tę historię, że trudno przewidzieć co się wydarzy. A wydarzy się sporo, choć bez typowych dla chambary walk na miecze. Kobiety podróżujące z dziećmi narażone są na liczne niebezpieczeństwa. Brak u ich boku samuraja z kataną powoduje, że są łatwym celem bandytów i handlarzy ludźmi. Brak samurajów oznacza brak honoru i bezpieczeństwa, a gdy już tego brakuje to co pozostaje? Zdrada, okrucieństwo, niesprawiedliwość i zbrodnia.


Film opowiada o czasach, w których dopiero zaczynało się rodzić człowieczeństwo. Ludzie byli dla siebie wilkami, nie można było liczyć na współczucie czy sprawiedliwe sądy. Można było liczyć wyłącznie na siebie lub najbliższych, godnych zaufania członków rodziny. Poprzez filmy historyczne reżyserzy mówią więcej o czasach współczesnych niż o dawnej historii. I tak też jest w tym przypadku. Tak naprawdę to niewiele wiadomo o średniowiecznej historii, bo prawda z upływem wieków przemieniła się w legendę. Aby zgłębić tajemnicę tak odległych czasów potrzebna jest nie tylko znajomość historii, ale też ludzkiej psychiki - zdarza się jednak, że brakuje czasem wyobraźni, by zrozumieć ludzkie okrucieństwo. Autorzy filmu Zarządca Sanshô zadbali o to, by ich film wyglądał w miarę wiarygodnie pod względem psychologicznym. Przekonujące są ludzkie motywacje, metamorfozy i działania.

Osoby odczuwające do japońskiego kina uwielbienie i respekt z pewnością akceptują też specyficzną ekspresję japońskich aktorów. W roli matki wystąpiła Kinuyo Tanaka, z którą Mizoguchi pracował stale od 1940. W rolę Anju wcieliła się młoda Kyôko Kagawa, a ulegającego największej metamorfozie Zushiô zagrał Yoshiaki Hanayagi. Nie zdobyli oni wielkiego uznania poza granicami swojego kraju i współczesny widz może nie kojarzyć tych nazwisk, ale to w dużej mierze dzięki nim film dostarcza emocji, powoduje wzruszenie i całkowite zaangażowanie emocjonalne. Pełną wiarygodność psychologiczną można było uzyskać tylko dzięki intensywnemu aktorstwu, scenariusz był tylko wskazówką.


W roku 1954 aż cztery filmy z trzech kontynentów zdobyły Srebrnego Lwa na festiwalu w Wenecji: włoska La Strada, amerykańskie Na nabrzeżach oraz dwa dzieła japońskie - Siedmiu samurajów i Zarządca Sanshô. Oznacza to, że to był wyjątkowo dobry rok dla kinematografii. Recenzowana produkcja to obraz szczególny w tym zestawie - buddyjski, przeraźliwie smutny i dogłębnie przejmujący. Mimo niezbyt dynamicznej narracji film ani przez chwilę nie wywołuje znudzenia, w ogóle nie zauważa się długich ujęć, które w artystycznych, festiwalowych dziełach przeważnie irytują. Sposób realizacji przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo efekt na ekranie jest powalający. Historia jest wciągająca, a postacie budzą empatię. Przed utratą człowieczeństwa chronią bohaterów własne ideały, nie zaś miecze samurajskie. Zachwyca strona wizualna - Kazuo Miyagawa znów stworzył cykl uroczych obrazów, gdzie piękno przyrody kontrastuje z plugawą naturą człowieka. O takich filmach nie da się pisać bez truizmów w stylu: Dzieło wybitne! Każdy powinien to zobaczyć!

0 komentarze:

Prześlij komentarz