Garsoniera

The Apartment (1960 / 125 minut)
reżyseria: Billy Wilder
scenariusz: Billy Wilder, I.A.L. Diamond

Gdyby żył Jack Lemmom to w lutym skończyłby 90 lat. Czas mija nieubłaganie i zarówno on jak i wielu innych reprezentantów klasycznego Hollywood (w tym reżyser Billy Wilder) opuściło już bezpowrotnie ziemski padół. Ale pamięć o nich wciąż trwa, bo zostawili na naszym świecie imponujący dorobek artystyczny. Oglądając wspólne dzieło Wildera i Lemmona pt. Garsoniera przypomina się rok 1960. Był on punktem kulminacyjnym dla kilku ambitnych projektów w ramach kina hollywoodzkiego. Hitchcock nakręcił swoją fenomenalną Psychozę, Kubrickowi udało się doprowadzić do końca megaprodukcję o Spartakusie, a Stanley Kramer stworzył skromniejsze dzieło Kto sieje wiatr. Każdy z tych trzech obrazów przeszedł zwycięsko próbę czasu, ale to właśnie Garsonierę wyróżniono najważniejszymi Oscarami.

Tytułowe lokum to mieszkanie należące do C.C. Baxtera, pracownika towarzystwa ubezpieczeniowego, który krok po kroku pnie się po szczeblach kariery. Jest lubiany przez swoich szefów i dlatego ma szansę trafić do biura na wyższym piętrze, co oznacza awans i dobrobyt. Czemu zawdzięcza to powodzenie? Odpowiedź znajduje się w tytule. Bo mimo iż  Baxter jest solidnym, uczciwym i wydajnym pracownikiem to te cechy mają niewielki wpływ na jego pozycję w firmie. To garsoniera stała się jego najmocniejszą stroną, bo mógł ją wynajmować swoim szefom, którzy zapraszali tam swoje kochanki w tajemnicy przed żonami. To właśnie przez to mieszkanie musi przesiadywać po godzinach pracy lub moknąć w deszczową pogodę, gdy dyrektorzy zabawiają się z kochankami. Albo narażać się na złośliwości ze strony sąsiadów, którzy uważają go za łajdaka. No ale czego się nie robi dla kariery.

Pod koniec lat 50. Billy Wilder uważany był za jednego z najwybitniejszych amerykańskich reżyserów. Z równą wprawą radził sobie z dramatem jak i komedią. Garsoniera łączy oba te gatunki - jest błyskotliwą satyrą obyczajową i gorzką diagnozą społeczną. Film bywa błędnie nazywany komedią romantyczną. W porównaniu do poprzedniego filmu tercetu Wilder/Diamond/Lemmon, czyli Pół żartem, pół serio, nie ma tu wiele humoru. Trudno dopatrzyć się również romantyzmu i podlanej patosem melodramatycznej ckliwości. Nie ma tu pocałunków ani rozmów o seksie, w łóżku zaś leży niedoszła samobójczyni zamiast pary kochanków. Seks odbywa się poza kadrem, bo kodeks Haysa zabraniał pokazywania go na ekranie. Dzięki temu pochodzący z Austro-Węgier reżyser stworzył film pełen podtekstów, w którym przestrzeń poza kadrem jest równie istotna co wydarzenia pokazywane na ekranie.


Jack Lemmon z twarzą poczciwego szarego urzędnika powoduje mimowolny uśmiech i wzbudza sympatię. Przestaje mieć znaczenie jego oportunizm i nieuczciwość, bo scenarzyści najwyraźniej lubią tę postać i starają się ją udoskonalić dodając więcej pozytywnych cech. Nie bez znaczenia zostali postawieni na jego drodze amoralni dyrektorzy na czele z Fredem MacMurrayem, będący symbolem kapitalizmu i stylu życia opartego o własny system wartości. MacMurray wielokrotnie był źle obsadzany w rolach komediowych, do których się nie nadawał. Billy Wilder obsadzał go najlepiej, bo w rolach mężczyzn ulegających demoralizacji (Podwójne ubezpieczenie, Garsoniera). W Europie doceniono Shirley MacLaine. Już wcześniej wyróżniono ją BAFTĄ i nagrodą w Berlinie, a za występ u boku Lemmona dostała nagrodę w Wenecji i drugą BAFTĘ. Nie powiem jednak, że przyćmiła swojego partnera, bo ów aktor ze swoimi zdolnościami mimicznymi doskonale się sprawdził w tym ambitnym komediodramacie.

Fakt, że film zdobył 5 Oscarów na 10 nominacji nie jest przekonującą argumentacją, ale nazwisko reżysera już tak. Czy Billy Wilder nakręcił kiedyś słaby lub przeciętny film? Ja sobie takiego nie przypominam. The Apartment nie jest wyjątkiem i tak jak większość dzieł tego autora jest dowodem warsztatowej biegłości, scenariuszowej inteligencji oraz wyczucia w demaskowaniu ludzkich słabości i pragnień. Ten film to znakomicie skonstruowana satyryczna opowieść, gdzie twórcy pozwalają sobie na subtelną krytykę amerykańskiej obyczajowości i systemu kapitalistycznego (relacje między kierownictwem i podwładnymi). Stawiają nieprzyjemną diagnozę, ale dają nadzieję na wyzdrowienie. Świetnie ukazano rozdarcie bohatera między życiem zawodowym i prywatnym, bez zbędnego sentymentalizmu charakteryzując związek mężczyzny i kobiety jako coś bardziej budującego niż wchodzenie po drabinie sukcesu.

7 komentarze:

  1. ,,.. pochodzący z Austro-Węgier reżyser...''

    To już napisz porządnie, że się w Suchej Beskidzkiej urodził.
    Stawianie ,, Psychozy'' na równi ze ,, Spartakusem'' i ,, Kto Sieje Wiatr'' , to jakieś niestosowne kpiny. Kto przetrwał próbę czasu, to przetrwał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, w czym tutaj problem. Wszystkie te filmy powstały w tym samym czasie, miały premierę w tym samym roku i znalazły się wśród nominowanych do Oscara (w tym samym roku). Wszystkie są znakomite i świetnie się je ogląda nawet dzisiaj. Na pewno nie przesadziłem.

      Usuń
  2. Moim zdaniem przesadziłeś i to grubo fest, ale to moim. Jeśli we własnym odczuciu faktycznie stawiasz je na równi - cóż, wolno Ci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gatunki są inne, ale wg mnie wszystkie te wymienione filmy (wliczając w to "Garsonierę") są rewelacyjne, co oczywiście nie oznacza, że wszystkie zaliczam do ulubionych. Domyślam się, że nie lubisz dramatów sądowych, stąd Twoja negatywna opinia (bo chyba chodzi ci o to, że film Kramera odstaje poziomem od reszty).

      Usuń
  3. Nie mam nic przeciw dramatom sądowym, z tych starohollywoodzkich bardzo lubię na przykład ,, Anatomię Morderstwa'' choć jest to film pozbawiony zagadki, wszystkie karty są rozdane na wejściu i takie same pozostają na wyjściu, żaden przełom tu nie następuje. Ale jest pulsujący, międzyludzki klimat i w ogóle cała strona obyczajowo-rodzajowa bardziej angażuje , niż rozprawa . Ja wiem, że dla Ciebie jazz, to jest obce ciało w przyrodzie, ale mnie to akurat jara jak mało co i nawet taka scenka na marginesie, kiedy Jimmy Stewart gra w knajpie na cztery ręce z Duke'em Ellingtonem wzrusza mnie o niebo bardziej, niż cale przemówienie Spartakusa na krzyżu.Pozytywny , budujący film - w przeciwieństwie do wielu innych z tego okresu, które uporczywie chciały by byc tak odbierana i jedyne co po nich w głowie zostaje, to tylko ta uporczywość.
    ,, Spartakus'' i ,, Kto sieje Wiatr'' są jak wypracowania szkolne takich poukładanych, zawsze akuratnych kujonów, którym starzy jeszcze w dalszym ciągu wchodzą do wanny :D))))
    ,, Psychoza'' jest dziełem genialnym i profetycznym.
    ,, Garsoniery '' nie widziałem.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Był on punktem kulminacyjnym dla kilku ambitnych projektów w ramach kina hollywoodzkiego." - akurat się tu myślisz, bo "Psychoza" była filmem niezależnym wyprodukowanym przez Shamley Productions, ale dystrybuowana przez Paramount. Nie był to film hollywoodzki, wszystkie studnia odrzuciły ten projekt. Hich sam wyłożył na niego pieniądze i bardzo ryzykował. Można powiedzieć, że ten film był zapowiedzą drugiej połowy lat 60 gdy wielkie studia zaczną padać jedne po drugich z całym ich studyjnym systemem. Może w mniejszym stopniu, ale także "Kto sieje wiatr" jest filmem niezależnym, zresztą tak samo "Garsoniera". Nawet na "Spartakusa" pieniądze wyłożył głównie sam Kirk Douglas, a nie żadne wielkie studio (bały się jawnego wątku gejowskiego). Można powiedzieć, że rok 1960 był trumfem kina niezależnego.

    "Garsoniera" jest filmem wielu wymiarowym, jest tu mnóstwo odniesień do klasyki kina, dwuznacznych społeczny odniesień (wielu znawców zwraca uwagę na to kim właściwie jest główny bohater, jakiego pochodzenia, bo to jest zakamuflowane!). Moim zdanie jest tu także sporo humoru, ale to humor przez łzy, do tego niezbyt oczywisty, a zwłaszcza nie prostacki.

    "Czy Billy Wilder nakręcił kiedyś słaby lub przeciętny film? Ja sobie takiego nie przypominam." Ja też! Może jego ostatnie filmy nie powalały inwencją i były w dużej może powtarzaniem wcześniejszych motywów, ale wciąż była to robota na najwyższy poziomie. Kocham twego faceta!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie racja, wtedy zaczęli dochodzić do głosu niezależni producenci, chociaż znane hollywoodzkie gwiazdy w obsadzie sugerowały, że filmy te powstały z pomocą wielkich wytwórni. Gdzieś wyczytałem, że w obecnych czasach tylko siedziba Paramountu znajduje się w Hollywood, reszta wytwórni przeniosła swoje siedziby. Słowo "hollywoodzki" stało się już poniekąd synonimem "amerykańskiej, wysokobudżetowej produkcji".

      Usuń