reżyseria: Robert Siodmak
scenariusz: Anthony Veiller na podst. opowiadania Ernesta Hemingwaya
Witam w nowym roku i życzę wszystkim dobrej kondycji, sukcesów i jak najmniej rozczarowań. Początek roku 2016 oznacza, że mamy za sobą nie tylko kolejny rok życia, ale całe 120 lat istnienia kinematografii. I powtórzę po raz kolejny, że warto wracać do dawnych skarbów X muzy, a nie tylko zaliczać bezmyślnie kolejne nowości.
Gdy 32-letni Burt Lancaster występował na Broadwayu w 1945 roku nie przypuszczał, że już niedługo stanie się jednym z najpopularniejszych gwiazdorów Hollywood. To właśnie wtedy wypatrzył go producent Mark Hellinger, szukający nowej twarzy do kluczowej roli w dramacie kryminalnym The Killers według noweli Ernesta Hemingwaya. Lancaster nie zmarnował szansy, okazał się zdolnym samoukiem i bez szkoły aktorskiej stworzył wiele interesujących kreacji. Hellinger nie wspierał go długo, bo zmarł już w 1947, ale charyzma i ambicje sprawiły, że Burt przez cztery kolejne dekady utrzymywał się w tej branży. Zabójców pamięta się nie tylko dlatego, że to świetny kryminał i udana adaptacja prozy Hemingwaya, ale także dlatego, że to wspaniały początek kariery Burta Lancastera i Avy Gardner.
Do napisania tej historii zainspirowało Hemingwaya zabójstwo młodego boksera Andre Andersona, dokonane w 1926 przez gangsterów (prawdopodobnie z powodu odmowy brania łapówek). Na początku filmu, w uśpionym miasteczku o nazwie Brentwood, do przydrożnego baru wchodzi dwóch typów (jednym z nich jest debiutujący William Conrad, brzuchaty procesualista z serialu Gliniarz i prokurator). Szukają oni delikwenta o przezwisku Szwed. Nie znają go osobiście, nie znają nawet jego nazwiska, dostali tylko dobrze płatne zlecenie. Interesuje ich, gdzie można znaleźć Szweda, a nie co złego zrobił. Gdy go znajdują, opróżniają magazynki... Mimo że są tytułowymi zabójcami to nie oni będą na pierwszym planie. To odróżnia ten film od Zabójców (1964) Dona Siegela z Lee Marvinem w roli killera.
Czołowymi postaciami w filmie Siodmaka są: detektyw ubezpieczeniowy James Reardon (Edmond O'Brien) i były bokser Ole 'Swede' Anderson (Burt Lancaster). Nie mają żadnej wspólnej sceny, bo jeden rządzi teraźniejszością, drugi staje się ofiarą morderstwa, więc powraca tylko we wspomnieniach. Wspominają go jego kumple i z ich opowieści wyłania się portret osamotnionej jednostki skazanej na porażkę. Jego karierę sportową przerwała kontuzja, związek z kobietą zakończyło aresztowanie, a po opuszczeniu więzienia czekało go spotkanie z gangsterem, 'Wielkim Jimem' Colfaxem (Albert Dekker). Wkrótce czterech mężczyzn, w tym Colfax i Anderson, dokonują napadu, którego łupem pada ćwierć miliona dolarów. Taką sumkę trudno podzielić między czterech nerwowych kryminalistów.
Czy kobiety mają tu coś do powiedzenia? Wbrew pozorom - tak. Virginia Christine i Ava Gardner są kusicielkami, potrafiącymi podszepnąć facetowi słowa, które są remedium lub toksyną. Jedna lubi oglądać walki bokserskie, druga nie znajduje w nich upodobania. Jedna jest partnerką gliniarza, druga - dziewczyną gangstera. Jedna stanowi oparcie dla swojego partnera, druga to kobieta fatalna przynosząca zgubę i pecha. Niedoceniana za swoje aktorstwo Ava Gardner moim zdaniem dobrze zaprezentowała się w roli „słodkiej trucizny” i z pewnością można tę rolę wpisać na listę najciekawszych postaci femme fatale w historii kina noir. Korzystnie dla filmu ograniczono do niezbędnego minimum amory i namiętności, aby wydobyć to co najciekawsze - konfrontację normalności reprezentowanej przez agenta ubezpieczeniowego ze światem przestępczym.
Szwed z początku wydaje się kimś zupełnie nieciekawym, zbyt biernym jak na człowieka czynu, na którego polują płatni mordercy. Gdy zostaje ostrzeżony o polujących na niego killerach nie robi nic by uniknąć śmierci. Gdy kobieta od niego ucieka próbuje popełnić samobójstwo. Gdy ma uszkodzoną dłoń łatwo daje się znokautować na ringu, wcale nie podejmując walki. Mam wrażenie, że wysoki i atletyczny Lancaster nie czuł się dobrze w takiej roli, z pewnością wolałby komuś przywalić niż pozostawać w takim otępieniu. Prowadzący śledztwo James Reardon także nie jest twardzielem. Jest tutaj np. taka scena, w której próbuje nastraszyć bronią jednego z przestępców, ale szybko traci broń oraz zostaje pobity i ogłuszony. To jednak niegłupi detektyw, który dobrze kojarzy fakty i dopasowuje kolejne elementy układanki podsuwane mu przez rozmówców.
Podobnie jak Pulp Fiction ten film wiele by stracił, gdyby sceny uszeregować chronologicznie. Bo wtedy historia Szweda byłaby klasyczną opowieścią o przeciętniaku, który traci pracę, kobietę, wolność i życie. Flashbacki nie zostały uporządkowane według chronologii, co wprowadza więcej niepokoju, napięcia i chaosu. Rodzą się pytania: kto zlecił zabójstwo, dlaczego ofiara spokojnie czekała na egzekucję, jaki związek ze sprawą ma jedwabna chusta ze złotymi harfami... Śledztwo prowadzone jest zgodnie z najlepszymi recepturami na udany kryminał. We współczesnych filmach sensacyjnych i kryminalnych śledczy muszą koniecznie odwiedzić bar ze striptizem, dawniej były to podobne speluny (ale bez striptizu), gdzie spotykali się przestępcy, a policjanci byli niemile widziani. Oprócz nocnych klubów mamy tu także inne klasyczne lokacje, jak apartament hotelowy, gdzie Szwed i Kitty się poznają, cela więzienna, gdzie skazańcy rozprawiają o astronomii i hala bokserska, gdzie Ole Anderson stacza swoją ostatnią walkę.
Ten film naprawdę wciąga. Scenariusz i reżyseria charakteryzują się pomysłowością, sprytem i logiką. Zdjęcia już od pierwszej sceny genialnie budują atmosferę (autorem oprawy wizualnej był Woody Bredell, który liznął już noirowej stylistyki pracując z Siodmakiem przy Phantom Lady). Choć znam już sporo klasyków kina noir to myślę, że nie będzie przesadą, jeśli zaliczę ten film do najlepszych przedstawicieli gatunku. Intryga jest wciągająca, skoordynowana i sensowna. Retrospekcje są przemyślane, dzięki czemu historia wydaje się z początku trudna do rozwikłania, ale z czasem wszystko staje się czytelne i przekonujące. Postacie tytułowych morderców pełnią tu role epizodyczne, ale i tak mówią zbyt wiele, by wybaczyć im brak profesjonalizmu (mówią np. że wykonują przyjacielską przysługę, nie są więc prawdopodobnie zawodowcami). The Killers to produkcja zabójczo dobra, idealnie skrojona pod gusta miłośników prawdziwej sztuki filmowej.
Do napisania tej historii zainspirowało Hemingwaya zabójstwo młodego boksera Andre Andersona, dokonane w 1926 przez gangsterów (prawdopodobnie z powodu odmowy brania łapówek). Na początku filmu, w uśpionym miasteczku o nazwie Brentwood, do przydrożnego baru wchodzi dwóch typów (jednym z nich jest debiutujący William Conrad, brzuchaty procesualista z serialu Gliniarz i prokurator). Szukają oni delikwenta o przezwisku Szwed. Nie znają go osobiście, nie znają nawet jego nazwiska, dostali tylko dobrze płatne zlecenie. Interesuje ich, gdzie można znaleźć Szweda, a nie co złego zrobił. Gdy go znajdują, opróżniają magazynki... Mimo że są tytułowymi zabójcami to nie oni będą na pierwszym planie. To odróżnia ten film od Zabójców (1964) Dona Siegela z Lee Marvinem w roli killera.
Czołowymi postaciami w filmie Siodmaka są: detektyw ubezpieczeniowy James Reardon (Edmond O'Brien) i były bokser Ole 'Swede' Anderson (Burt Lancaster). Nie mają żadnej wspólnej sceny, bo jeden rządzi teraźniejszością, drugi staje się ofiarą morderstwa, więc powraca tylko we wspomnieniach. Wspominają go jego kumple i z ich opowieści wyłania się portret osamotnionej jednostki skazanej na porażkę. Jego karierę sportową przerwała kontuzja, związek z kobietą zakończyło aresztowanie, a po opuszczeniu więzienia czekało go spotkanie z gangsterem, 'Wielkim Jimem' Colfaxem (Albert Dekker). Wkrótce czterech mężczyzn, w tym Colfax i Anderson, dokonują napadu, którego łupem pada ćwierć miliona dolarów. Taką sumkę trudno podzielić między czterech nerwowych kryminalistów.
Czy kobiety mają tu coś do powiedzenia? Wbrew pozorom - tak. Virginia Christine i Ava Gardner są kusicielkami, potrafiącymi podszepnąć facetowi słowa, które są remedium lub toksyną. Jedna lubi oglądać walki bokserskie, druga nie znajduje w nich upodobania. Jedna jest partnerką gliniarza, druga - dziewczyną gangstera. Jedna stanowi oparcie dla swojego partnera, druga to kobieta fatalna przynosząca zgubę i pecha. Niedoceniana za swoje aktorstwo Ava Gardner moim zdaniem dobrze zaprezentowała się w roli „słodkiej trucizny” i z pewnością można tę rolę wpisać na listę najciekawszych postaci femme fatale w historii kina noir. Korzystnie dla filmu ograniczono do niezbędnego minimum amory i namiętności, aby wydobyć to co najciekawsze - konfrontację normalności reprezentowanej przez agenta ubezpieczeniowego ze światem przestępczym.
Szwed z początku wydaje się kimś zupełnie nieciekawym, zbyt biernym jak na człowieka czynu, na którego polują płatni mordercy. Gdy zostaje ostrzeżony o polujących na niego killerach nie robi nic by uniknąć śmierci. Gdy kobieta od niego ucieka próbuje popełnić samobójstwo. Gdy ma uszkodzoną dłoń łatwo daje się znokautować na ringu, wcale nie podejmując walki. Mam wrażenie, że wysoki i atletyczny Lancaster nie czuł się dobrze w takiej roli, z pewnością wolałby komuś przywalić niż pozostawać w takim otępieniu. Prowadzący śledztwo James Reardon także nie jest twardzielem. Jest tutaj np. taka scena, w której próbuje nastraszyć bronią jednego z przestępców, ale szybko traci broń oraz zostaje pobity i ogłuszony. To jednak niegłupi detektyw, który dobrze kojarzy fakty i dopasowuje kolejne elementy układanki podsuwane mu przez rozmówców.
Podobnie jak Pulp Fiction ten film wiele by stracił, gdyby sceny uszeregować chronologicznie. Bo wtedy historia Szweda byłaby klasyczną opowieścią o przeciętniaku, który traci pracę, kobietę, wolność i życie. Flashbacki nie zostały uporządkowane według chronologii, co wprowadza więcej niepokoju, napięcia i chaosu. Rodzą się pytania: kto zlecił zabójstwo, dlaczego ofiara spokojnie czekała na egzekucję, jaki związek ze sprawą ma jedwabna chusta ze złotymi harfami... Śledztwo prowadzone jest zgodnie z najlepszymi recepturami na udany kryminał. We współczesnych filmach sensacyjnych i kryminalnych śledczy muszą koniecznie odwiedzić bar ze striptizem, dawniej były to podobne speluny (ale bez striptizu), gdzie spotykali się przestępcy, a policjanci byli niemile widziani. Oprócz nocnych klubów mamy tu także inne klasyczne lokacje, jak apartament hotelowy, gdzie Szwed i Kitty się poznają, cela więzienna, gdzie skazańcy rozprawiają o astronomii i hala bokserska, gdzie Ole Anderson stacza swoją ostatnią walkę.
Ten film naprawdę wciąga. Scenariusz i reżyseria charakteryzują się pomysłowością, sprytem i logiką. Zdjęcia już od pierwszej sceny genialnie budują atmosferę (autorem oprawy wizualnej był Woody Bredell, który liznął już noirowej stylistyki pracując z Siodmakiem przy Phantom Lady). Choć znam już sporo klasyków kina noir to myślę, że nie będzie przesadą, jeśli zaliczę ten film do najlepszych przedstawicieli gatunku. Intryga jest wciągająca, skoordynowana i sensowna. Retrospekcje są przemyślane, dzięki czemu historia wydaje się z początku trudna do rozwikłania, ale z czasem wszystko staje się czytelne i przekonujące. Postacie tytułowych morderców pełnią tu role epizodyczne, ale i tak mówią zbyt wiele, by wybaczyć im brak profesjonalizmu (mówią np. że wykonują przyjacielską przysługę, nie są więc prawdopodobnie zawodowcami). The Killers to produkcja zabójczo dobra, idealnie skrojona pod gusta miłośników prawdziwej sztuki filmowej.
0 komentarze:
Prześlij komentarz