OUTBACK GOTHIC, część 2: Tajemnice pośród bezkresu

8 sierpnia 2025 stuknęło równe 50 lat od premiery wielkiego dzieła światowej kinematografii, Pikniku pod Wiszącą Skałą (Picnic at Hanging Rock, 1975) w reżyserii Petera Weira. Z tej okazji Gutek Film wprowadził do polskich kin odrestaurowaną wersję, którą można oglądać już od 18 lipca. Jest to też znakomity moment, by przypomnieć, że dzieło Weira – choć absolutnie unikalne  wpisuje się w szerszy nurt określany mianem Outback Gothic. Te opowieści z krańca świata, łączące piękno krajobrazu z oniryzmem i surrealizmem, pozwalają zanurzyć się w atmosferze izolacji, niepokoju i grozy, jaką potrafi wywołać majestatyczny, a zarazem przytłaczający bezkres spalonej słońcem australijskiej ziemi. To przestrzeń, gdzie czas płynie inaczej, a każdy krok w głąb pustkowia prowadzi do odkrycia tajemnic, zmieniających na zawsze los śmiałków decydujących się na tę podróż.

W serce mrocznego, złowieszczego Outbacku przeniosłem się tego lata wraz z ekipą Savage Sinema – Justyną, Kubą, Caligulą i Simplym. Nasze podejście do kina gatunkowego jest świadomie poszerzone – sięgamy nie tylko po klasycznych przedstawicieli gatunku, lecz także po filmy, które reinterpretują lub symbolicznie odwołują się do idei Outbacku. Dzięki temu w zestawieniu pojawiają się nieoczywiste odsłony tego nurtu, niekiedy zaliczane do pokrewnej kategorii zwanej ozploitation, gdzie izolacja i groza kryją się za miejskimi fasadami.

* * *

1971 – Walkabout (reż. Nicolas Roeg)

Caligula

Drugi, po nakręconym wspólnie z Donaldem Cammellem Przedstawieniu (1970), film w reżyserskiej karierze Nicolasa Roega to kontemplacyjna opowieść o zderzeniu kultur i powrocie białego człowieka do Edenu. Porzucone przez rodzica na pustyni (ojciec kończy marnie, strzelając sobie z rewolweru w głowę) rodzeństwo (Jenny Agutter i Luc Roeg) musi radzić sobie samo do momentu, gdy na ich drodze pojawi się nastoletni Aborygen (David Gulpilil), wysłany przez współplemieńców na inicjacyjną wyprawę, po której stanie się mężczyzną.

Roeg pomysł na fabułę zaczerpnął z powieści Jamesa Vance'a Marshalla, ale podobnie jak będzie to miało miejsce w przypadku wielu jego późniejszych dokonań, nie trzymał się literackiego pierwowzoru kurczowo, pozostawiając sobie miejsce na improwizację i budowanie kadrami nastroju, który niejednokrotnie zastępuje samą historię. O parze głównych bohaterów wiemy niewiele, nie znamy nawet ich imion. Nie są one zresztą istotne, co ma znaczenie to to, że para dzieciaków do tej pory wychowywała się w mieście i nie ma bladego pojęcia o przetrwaniu w dziczy. Tę zaś Roeg portretuje z takim skupieniem i przywiązaniem do detali, że jego dzieło spokojnie mogłoby robić za pełnometrażową reklamę dla biura podróży. O ile ktokolwiek byłby w ogóle chętny na spacer po spalonym słońcem odludziu, które ciągnie się przez tysiące kilometrów, nieskażone ludzką ręką. Tak bardzo niewinny, odarty z jakiejkolwiek manipulacji jest to portret, że brytyjskim cenzorom nie przeszkadzała nawet biorąca kąpiel nago nieletnia Jenny Agutter. W raju wszyscy jesteśmy równi, odarci z cywilizacyjnych norm i ograniczeń. Piękne w swej prostocie kino, do wielokrotnego podziwiania.

1975 – Inn of the Damned (reż. Terry Bourke) 

Kuba Haczek

Zapomniany dziś australijski horror z połowy lat 70., Inn of the Damned, to jeden z tych filmów, które wymykają się gatunkowym szufladkom. Choć jego początek sugeruje klasyczny western, a niektóre tropy przywodzą na myśl kino przygodowe, to z każdą kolejną sceną film Bourke’a zanurza się coraz głębiej w mrok i niesamowitość, aż osiąga poziom pełnokrwistego, gotyckiego horroru osadzonego w realiach australijskiego buszu.

Akcja rozgrywa się w 1896 roku, gdzieś na odludziu w stanie Wiktoria. Seria tajemniczych zaginięć prowadzi kawalerzystę Moore’a i amerykańskiego łowcę nagród Cala Kincaida do odciętej od świata gospody prowadzonej przez starsze małżeństwo Caroline i Lazara Straulle’ów. Szybko okazuje się, że miejsce to kryje więcej niż mogłoby się wydawać, a jego gospodarze nie są tymi, za kogo się podają. Ich działania motywowane są dawną traumą i przemocą – przeszłość miesza się tu z chorobą psychiczną, a śmierć czai się w każdej ciemnej wnęce karczmy.

Bourke konsekwentnie buduje atmosferę zagrożenia i izolacji. Film, kręcony w nowopołudniowowalijskich lasach deszczowych, emanuje dusznością i ciężarem. Przestrzeń naturalna, nieprzyjazna, wilgotna, zostaje przekształcona w pełnoprawnego bohatera tej historii, której blisko do europejskich opowieści o przeklętych zajazdach, gdzie podróżny może liczyć co najwyżej na trumnę, nie na nocleg. Jednocześnie twórcy nie odcinają się od lokalnego kolorytu: to opowieść wyraźnie australijska, zakorzeniona w rodzimej przyrodzie i mitologii kolonialnego pogranicza. Nie bez powodu mówi się dziś o Inn of the Damned jako jednym z pierwszych przykładów tzw. australijskiego gotyku.

Film był w swoim czasie jednym z najdroższych przedsięwzięć australijskiej kinematografii gatunkowej (kosztował około 300 tysięcy dolarów australijskich, a jego produkcja była wspierana przez Australian Film Development Corporation). Bourke miał ambicję stworzyć dzieło wykraczające poza typową eksploatację, jego film miał być zarówno stylistycznie wyrazisty, jak i atrakcyjny dla międzynarodowej widowni. Właśnie dlatego główną rolę zagrał Alex Cord, znany z amerykańskich produkcji, a film bywał promowany za granicą jako „aussie psycho-western”. Z dzisiejszej perspektywy Inn of the Damned to fascynujący miks konwencji, film przechodzący od westernowej przygody do pełnokrwistego horroru, zanurzony w klimacie niesamowitości i moralnego rozkładu. Uwagę zwracają zwłaszcza sceny w tytułowej gospodzie, z klaustrofobiczną atmosferą, makabrycznymi detalami (jak przygniecione przez mechaniczne łoże ciała ofiar) i niepokojącymi psychologicznymi portretami. Duet gospodarzy, szczególnie Caroline, grana przez znakomitą Judith Anderson, to figury z pogranicza żałoby, obłędu i zbrodni. 

Terry Bourke, dziś często marginalizowany w historii kina, był jednym z pionierów australijskiego horroru. Jego wcześniejszy Night of Fear (1973), o którym pisałem w poprzednim podsumowaniu, uznawany jest za pierwszą lokalną próbę stworzenia pełnoprawnego filmu grozy, choć początkowo został zakazany przez cenzurę. W Inn of the Damned reżyser idzie dalej – zderza konwencje, testuje wytrzymałość widza i tworzy coś autentycznie osobnego: opowieść o przemocy, pamięci i izolacji, wpisaną w dziką, bezwzględną australijską naturę. To film niedoskonały, chwilami przegadany, ale mający w sobie niepodrabialny klimat i styl. Zapomniane dzieło australijskiej grozy, które warto dziś odkopać chociażby po to, by zobaczyć, jak gotycki horror może zakorzenić się w buszu i rozkwitnąć mrokiem.

1976 – Szalony pies Morgan (reż. Philippe Mora)

Simply 

Kino australijskie nie powołało do życia rodzimego odpowiednika amerykańskiego westernu pewnie dlatego, że historia zasiedlania tego kontynentu stanowi słabą pożywkę do budowania mitu. Dla kolonizatorów – we wczesnym okresie najczęściej wysyłanych tam więźniów z ciężkimi wyrokami – Australia nie była ziemią obiecaną, a przekleństwem. Niemniej jednak filmy wykorzystujące westernowy koloryt i poetykę sporadycznie się pojawiały. Należy do nich półamatorska, finansowana z kilku niezależnych źródeł produkcja Philippe'a Mory. 

Jest to historia krótkiej, acz intensywnej, bandyckiej kariery Daniela Morgana, autentycznego bushgangera, rabusia i zabójcy, który we wczesnych latach 60. XIX w. grasował na terenach Nowej Południowej Walii. Według dostępnych źródeł Morgan był typem doskonale nieucywilizowanym, dzikim i nieobliczalnym (stąd przydomek), i takim wykreował go też improwizujący w każdej scenie Dennis Hopper (rolę odrzucił m.in. Malcolm McDowell – i mimo wszystko chyba szkoda). Trzeba jednocześnie podkreślić, że życie naszego bohatera nie głaskało i film daje temu świadectwo. Ujarany opium, cudem uchodzi z życiem z masakry obozu chińskich robotników w odkrywkowej kopalni złota, lecz niebawem trafia do więzienia, gdzie staje się ofiarą gwałtów i poniżenia. Gdy wejdzie na szlak bezprawia, jego nieodłącznym towarzyszem zostanie Aborygen Billy, zagrany przez rdzennego aktora Davida Gulpilila (Walkabout  z 1971, Ostatnia fala z 1977). Relacja ta miała miejsce w rzeczywistości, ale na ekranie mamy do czynienia z próbą wybielania Morgana. Prawdziwy Morgan, podczas ucieczki przed obławą, postrzelił swego tubylczego kompana (znanego jako German), by – nie mogąc w tym stanie uciekać – wpadł w ręce prześladowców, spowalniając pościg. Taki to był chwat.

Całą fabułę tworzy zlepek poszarpanych, eliptycznie klejonych, czasem chaotycznych epizodów – lepiej lub gorzej zrealizowanych. Można utyskiwać  na amatorszczyznę i niedostatki wykonania, można też taką narrację potraktować jak strumień osobniczej pamięci, wybiórczo szatkującej obrazy z przeszłości – jak kto woli. Ogląda się to nieco jak Herzogowskie Cobra Verde (1987) – film z wiadomych powodów niekompletny. Jest kilka dosadnych brutalizmów i gore, a także jedna – za to znakomita – scena psychodeliczna z wykorzystaniem filmu wyświetlanego od tyłu (sen Morgana). No i to, co w kinie Australii stanowi absolutny samograj – plenery i krajobrazy czerwonych skał starych fałdowań oraz pustynnego interioru, z niespotykanym gdzie indziej światłem naturalnym. A także dźwiękiem: akcji towarzyszy basowy, wibrujący ton pierwotnego, aborygeńskiego didgeridoo – trąby wykonanej z wydrążonego przez termity pnia eukaliptusa, zaopatrzonej w ustnik w formie krążka z wosku pszczelego. Charakterystyczne brzmienie uzyskuje się wymagającą długiego treningu techniką okrężnego oddechu, pozwalającą wciągać powietrze nosem i dmuchać w rurę jednocześnie.

Film w znacznej mierze stoi na kreacji Dennisa Hoppera, który na planie praktycznie nie trzeźwiał, dając popis intuicyjnego budowania postaci na bazie Metody i własnej, przyrodzonej dzikości, nakręcanej czym popadło. Ekipa bała się go. Doszło nawet do tego, że praktykujący rytuały przodków David Gulpilil w pewnym momencie udał się do świętego dla Aborygenów lasu-wyroczni, by duchy wyjaśniły mu, kim jest Dennis Hopper, co to za człowiek. Powrócił z odpowiedzią, która brzmiała: Dennis Hopper to wariat.

1977 – Ostatnia fala (reż. Peter Weir)

Caligula 

Trzeci pełnometrażowy film w karierze Petera Weira to outback gothic w wydaniu... miejskim. Brzmi to jak sprzeczność sama w sobie, jednak pozory w tym przypadku mylą. Choć akcja toczy się w Sydney, to wszystko kręci się wokół plemiennych wierzeń Aborygenów, którzy pomimo wtopienia ich siłą w miejski pejzaż i wtłoczenia w racjonalną rzeczywistość człowieka białego zachowali swoją odrębność. Racjonalnie myślącym osobnikiem jest David Burton (Richard Chamberlain), prawnik który zostaje oddelegowany do obrony grupy Aborygenów oskarżonych o nieumyślnie spowodowanie śmierci swego pobratymca. Mężczyźni nie przyznają się do winy, utrzymując, że całe zajście nie powinno obchodzić wymiaru sprawiedliwości. Burton dochodzi do wniosku, że doszło do mordu rytualnego i drąży sprawę ku własnej zgubie.

Świat rzeczywisty miesza się z wizjami ze snów, po których przewodnikiem bohatera staje się młody „lokals” Chris (David Gulpilil). Weir, podobnie jak w Pikniku pod Wiszącą Skałą (1975), kreuje oniryczny klimat, buduje powoli napięcie, zmierzając do wielkiej katastrofy. To kino pełne niedopowiedzeń, miejscami ocierające się lekko o pretensjonalność (wątki metafizyczne w dialogach bywają nieco grubo rżnięte), niemniej intrygujące i wizualnie imponujące. Sceny apokaliptycznych zdarzeń pogodowych Weir inscenizuje z autorskim rozmachem i operatorską/montażową wirtuozerią. Na pewno nie jest to kaliber niedoścignionego Pikniku, ale też nie ma co ukrywać, że Australijczyk nigdy już nie wzniesie się w swym dorobku na podobny poziom. Dla nastroju, wspaniałego otwarcia czy kilku zapadających w pamięć scen (podwodny balet z wizji Chamberlaina, finałowy Armageddon) – zdecydowanie warto.

1977  Raw Deal (reż. Russell Hagg)

Mariusz Czernic

W filmografii Russella Hagga znajdują się takie tytuły jak: Parszywa dwunastka (1967), 2001: Odyseja kosmiczna (1968) i Mechaniczna pomarańcza (1971). Był w nich częścią zespołu scenograficznego i kreślił projekty współtworząc stronę wizualną. Jako reżyser nie udzielał się zbyt często, a nakręcony przez niego western Raw Deal nie odniósł sukcesu i szybko popadł w zapomnienie. Scenariusz Patricka Edgewortha pozostaje pod wyraźnym wpływem klasyków Siedmiu wspaniałych (1960) oraz Butcha Cassidy'ego i Sundance'a Kida (1969). Film określany jest żartobliwie jako meat pie western – nazwa pochodzi od pasztecików mięsnych, będących ważnym elementem kulinarnej tradycji w Australii i jest nawiązaniem do innych kulinarnych” gatunków, takich jak spaghetti western i paella western. Tu warto podkreślić, że Australijczycy to pionierzy westernu. Pierwszy film gatunku nakręcili już w 1906, mowa o The Story of the Kelly Gang, ale i współcześnie realizowane są z powodzeniem takie filmy, czego doskonałym przykładem jest Słowik (2018).

Akcja Raw Deal toczy się w okresie kolonialnym, gdy Brytyjczycy zakładali kolonie na antypodach w drugiej połowie XIX wieku. Spokój mieszkańców małej australijskiej osady zostaje zakłócony przez bandę irlandzkich maruderów, zwanych Tyronami, którzy dokonują grabieży z dużą pewnością siebie, nie spodziewając się sprzeciwu. Jednak dwóch mężczyzn stawia im opór: Palmer (Gerard Kennedy), lokalny łowca nagród i awanturnik oraz Ben Dawson (Gus Mercurio), amerykański handlarz bronią, który akurat ma przy sobie nowoczesne winchestery i właśnie jest okazja, by je przetestować. Po udanej akcji Palmer i Dawson zostają wynajęci przez angielskich polityków celem zabicia przywódcy Irlandczyków i zniszczenia zapasów broni. Anglicy obawiają się, że seria krwawych rewolucji, jaka miała miejsce w Europie, może powtórzyć się także tutaj, więc próbują zgasić rebelię jeszcze zanim się ona naprawdę zaczęła. Oprócz celów czysto politycznych, czyli walki o władzę, ziemię i wpływy, dochodzi też konflikt religijny (Irlandczycy są katolikami, Anglicy protestantami).

Jeśli przegrasz, jesteś buntownikiem, jeśli wygrasz – politykiem; taką puentę można z tego filmu wyciągnąć i z pewnością jest w niej sporo (uniwersalnej) prawdy. Tytułowy „raw deal” sugeruje, że układ z politykami, jaki zawarli główni bohaterowie, nie może przynieść im żadnych korzyści. Wiadomo więc, do jakiego punktu kulminacyjnego ta opowieść zmierza. Ale mimo przewidywalności i wtórności jest to całkiem niezła produkcja z wartką akcją, solidnym aktorstwem i dobrze napisanymi postaciami (piątka protagonistów inspirowana wspaniałą siódemką z wiadomego klasyka – w obu filmach też brakuje wyrazistej postaci kobiecej). Nie ma tu wiele gotyku, ale za to motyw outbacku wykorzystuje swój potencjał w dużym stopniu.

1978 – The Night, The Prowler (reż. Jim Sharman)

Justine de Sade

Twórcy kultowego The Rocky Horror Picture Show (1975), Jim Sharman i Patrick White (scenarzysta), po raz kolejny połączyli siły, by nakręcić film na podstawie książki White’a. W efekcie powstało coś zupełnie niepodobnego do wspomnianego musicalu. The Night, The Prowler rozpoczyna się niczym obskurny, psychoseksualny thriller, w rodzaju tych, które powstawały najczęściej w Europie (na przykład francuski Tracking [1987] czy The French Cousins [1970]). Felicity (Kerry Walker) to dość dziwna dziewczyna mieszkająca z kontrolującymi rodzicami na przedmieściach Sydney. Pewnej nocy rodziców budzi jej wrzask – Felicity twierdzi, że została napadnięta i zgwałcona przez włamywacza. 

Czy napad faktycznie miał miejsce? Od początku wydaje się nam to co najmniej wątpliwe. Reżyser każe przypuszczać, że Felicity to zagubiona osoba, która może mieć problemy z własną seksualnością. Powoli, kawałek po kawałku, odsłaniane są przed nami puzzle z życia młodej kobiety. Dowiadujemy się z nich o jej dziwnych relacjach z ojcem, kontaktach z mężczyznami, zaaranżowanym małżeństwie i sekretach skrywanych przez dziewczynę. Film obiera zupełnie inną drogę niż można by się spodziewać. I, pomimo mojego początkowego rozczarowania, być może w tym właśnie tkwi jego siła.

The Night, The Prowler to w rzeczywistości satyra uderzająca w konserwatywne przedmieścia Australii, którymi rządzą purytanizm, pozory i obsesja na punkcie czystości zachowanej do ślubu. Felicity buntuje się przeciwko temu światu i wyrusza w podróż prosto w mrok nocy. Film nagle zmienia ton – z zajadłej satyry w opowieść o duchowej podróży. Reżyser zgrabnie miesza konwencje w jednym momencie bawiąc nas komicznymi rozmowami telefonicznymi matki, w innym przedstawiając pierwszoosobową perspektywę oprawcy w czarnych rękawiczkach a’la slasher, w jeszcze innym uciekając w egzystencjalny dramat. Kierunek jaki obiera film może wydać się specyficzny i podzielić widownię, ale nie można zarzucić mu bylejakości. Choć ciężko byłoby nazwać obraz typowym przedstawicielem outback gothic, warto zapuścić się w mroczne zakątki australijskiego przedmieścia, by poznać kolejne oblicze krainy kangurów.

1978  Patrick (reż. Richard Franklin)

Kuba Haczek

Koniec lat 70. to dla australijskiego kina okres prawdziwej eksplozji twórczej. Państwowe dotacje, większa swoboda artystyczna i chęć opowiedzenia własnych historii sprawiły, że w kinach pojawiła się fala filmów, które dziś określamy zbiorczo jako ozploitation. W tym nurcie znalazło się wszystko, od brutalnych dramatów kryminalnych po dziwaczne filmy grozy, które nadrabiały kreatywnością to, czego brakowało w scenariuszu. Jednym z tytułów, które szybko zyskały status klasyka, był Patrick w reżyserii Richarda Franklina. Scenariusz Everetta De Roche’a (Długi weekend) opowiada historię tytułowego bohatera, młodego mężczyzny, który po zamordowaniu matki i jej kochanka zapada w śpiączkę. Trafia do prywatnej kliniki, gdzie opiekuje się nim nowa pielęgniarka, Kathy. Problem w tym, że Patrick, choć nieruchomy i niemy, posiada zdolności psychokinetyczne. Zaczyna wykorzystywać je do manipulowania otoczeniem i wciągania Kathy w toksyczną relację, w której granice życia i śmierci, miłości i obsesji stają się coraz bardziej rozmyte.

Franklin, zafascynowany Hitchcockiem, postawił na powolny, niemal kliniczny rozwój akcji. To nie jest horror z jump scare’ami czy brutalnymi scenami co 10 minut, to raczej długi, gęsty thriller psychologiczny z elementami nadprzyrodzonymi. Niestety, tempo okazuje się zbyt ospałe, a film przegadany. Zamiast poczucia narastającej grozy można odnieść wrażenie utknięcia w wiecznie przeciągającej się rozmowie przy łóżku pacjenta. Mimo tego Patrick stał się ważny z kilku powodów. Po pierwsze, udowodnił, że australijskie kino grozy może odnieść sukces międzynarodowy. Film zdobył Grand Prix na festiwalu w Avoriaz, nagrodę dla najlepszego reżysera w Sitges oraz Saturna dla najlepszego filmu zagranicznego. Po drugie, pomógł zdefiniować stylistykę australijskich horrorów: mieszankę realizmu miejsca akcji z niesamowitością fabuły, gdzie strach rodzi się bardziej z atmosfery niż z rozlewu krwi na ekranie. Po trzecie, otworzył Franklinowi drogę do kariery w Ameryce (Psychoza II, Link).

Nie można też zapomnieć o długim cieniu, jaki Patrick rzucił na popkulturę. W 1980 roku we Włoszech powstał nieoficjalny, kampowy sequel (Patrick vive ancora), a w 2013 remake (Patrick: Evil Awakens). Quentin Tarantino wspominał o inspiracji tym filmem przy pracy nad Kill Bill. Dla fanów kina gatunkowego to niemal obowiązkowa pozycja, zarówno jako przykład udanej australijskiej eksportowej produkcji, jak i materiał do dyskusji o tym, gdzie leży granica między “powolnym budowaniem napięcia” a “paraliżem narracyjnym”.

Podsumowując: Patrick to film ważny, klimatyczny i na swój sposób unikalny. Ale też taki, który potrafi wystawić cierpliwość widza na ciężką próbę. Jeśli szukasz szybkiej, intensywnej rozrywki możesz odpaść w połowie seansu. Jeśli jednak chcesz zobaczyć, jak wyglądały początki australijskiego horroru na światowym rynku, warto poświęcić mu czas. 

Po sukcesie australijskiej premiery Patrick trafił w ręce europejskich dystrybutorów, którzy uznali, że filmowi przyda się więcej energii. Wersję eksportową przemontowano, skrócono rozwlekłe dialogi, przyspieszono rytm, a całość zyskała nową ścieżkę dźwiękową od włoskiej grupy Goblin. Efekt? Atmosfera stała się gęstsza, a muzyka dodała scenom hipnotycznego pulsu rodem z włoskiego giallo. Tam, gdzie oryginał Franklina bywał ociężały, wersja eksportowa jest bardziej zwarta i intensywna. To nadal powolny thriller z elementami nadprzyrodzonymi, ale z wyraźniejszym pazurem i nastrojem, który znacznie lepiej działa na widza przyzwyczajonego do europejskiego kina grozy lat 70. Dla fanów horroru i muzyki Goblinów to ciekawy przypadek  ta sama historia, ale zupełnie inne odczucia. Można powiedzieć, że w tej wersji Patrick nie tylko patrzy cały czas na widza, ale i naprawdę go hipnotyzuje.  

1981 – The Survivor (reż. David Hemmings)

Mariusz Czernic

David Hemmings, angielski aktor znany z Powiększenia (1966) i  Głębokiej czerwieni (1975), wielokrotnie próbował swoich sił jako reżyser. Często realizował produkcje telewizyjne, a na przełomie lat 70. i 80. zaliczył krótką przygodę w kinie antypodów. Po wystąpieniu w horrorach Pragnienie (1979) i Arlekin (1980) stanął po drugiej stronie kamery i wyreżyserował kilka filmów zarówno w Australii, jak i Nowej Zelandii. The Survivor według scenariusza Davida Ambrose’a na motywach powieści Jamesa Herberta wzbudził w swoim czasie sensację. Gdy kręcono spektakularną scenę katastrofy samolotu w pobliżu Adelaide w Australii Południowej, ponad dwa tysiące widzów zgromadziło się wokół planu filmowego, by zobaczyć to szczególne wydarzenie – drugie najważniejsze w tamtym roku, bo pierwszym była wizyta angielskiej królowej. I choć budżet filmu wyniósł ponad milion dolarów, co było najwyższą sumą dla australijskiego kina w tamtym czasie, to nie stał się ani komercyjnym ani artystycznym sukcesem. I pamiętany jest tylko przez zagorzałych miłośników australijskiego kina gatunkowego.

Antony I. Ginnane, producent nazywany „australijskim Rogerem Cormanem”, błędnie zakładał, że kino lat 80. będzie powrotem do intelektualnych, psychologicznych horrorów w stylu W kleszczach lęku (1961) Jacka Claytona. Dlatego zrezygnował z klasycznych dla kina eksploatacji elementów gore, zastępując je bardziej subtelnymi środkami do wykreowania atmosfery grozy. To w połączeniu z niewłaściwym człowiekiem na krześle reżysera sprawiło, że powstał film może i pod kilkoma względami ciekawy, lecz także niestety ospały, nużący i nie do końca satysfakcjonujący jako horror. Hemmings wykazuje zmysł wizualny, ale nie potrafi przekuć nastrojowych zdjęć Johna Seale’a w angażującą, trzymającą w napięciu historię. Powolny rytm i tempo narracji, zamiast budować napięcie czy potęgować atmosferę grozy, prowadzą raczej do znużenia. 

Mimo udziału znakomitych aktorów brakuje wyraźniejszych akcentów emocjonalnych. Tu warto dodać, że najważniejsze role przypadły zagranicznym aktorom – Anglikom Robertowi Powellowi i Jenny Agutter oraz Amerykaninowi Josephowi Cottenowi. Trochę szkoda, że nie wykorzystano talentu lokalnych gwiazd, np. Angeli Punch McGregor, której rolę mocno okrojono w montażu. Aktorka opowiadała, że została przez pomyłkę nominowana do nagrody Australijskiego Instytutu Filmowego za rolę w omawianej produkcji, po czym nominację anulowano, a jej miejsce zajęła Jenny Agutter. Charyzmę i talent Angeli Punch McGregor można docenić oglądając inny film z jej udziałem – oparty na faktach dramat We of the Never Never (1982).

Jednym z najważniejszych atutów The Survivor jest praca kamery Johna Seale’a, późniejszego laureata Oscara (za Angielskiego pacjenta), który zdobywał operatorskie szlify na planie Pikniku pod Wiszącą Skałą (1975). Jak w wielu klasycznych dziełach z nurtu outback gothic, australijskie krajobrazy są nie tylko tłem, ale i figurą grozy – przestrzenią zawieszoną między życiem a śmiercią, między światem realnym a metafizycznym. Katastrofa samolotu ma symboliczny wymiar: oto człowiek cywilizacji rozbija się na jej obrzeżach – tam, gdzie kończy się znana nam rzeczywistość, a zaczyna sfera duchowa. Film Davida Hemmingsa, choć niedoskonały, jest intrygujący – przede wszystkim jako próba przeniesienia brytyjskiej estetyki ghost story w australijską scenerię. Jego siła nie tkwi w fabule czy aktorstwie, lecz w atmosferze – powolnej, sennej, przesyconej poczuciem metafizycznego niepokoju. Przy pierwszym podejściu może razić ospałe tempo i niedopowiedzenia, które sprawiają wrażenie nieporadności narracyjnej. Przy odrobinie cierpliwości film odsłania jednak swoją subtelną moc oddziaływania i pozwala zanurzyć się w duchowej otchłani.

1987 – Cassandra (reż. Colin Eggleston)

Justine de Sade

Młodą kobietę, Cassandrę (Tessa Humphries), dręczą koszmary w których widzi jak inna kobieta popełnia samobójstwo skłoniona do tego przez małego chłopca. Cassandra zaczyna wierzyć, że to jej własne wspomnienie. Gdy konfrontuje je z rodzicami, ci zaprzeczają, jednak z podsłuchanych ukradkiem rozmów wynika, że nie mówią córce całej prawdy. Tymczasem w bliskim otoczeniu rodziny zaczyna dochodzić do brutalnych morderstw.

Film, ewidentnie inspirowany slasherami i włoskim giallo, to jedno z ostatnich dokonań Colina Egglestona znanego z tak kultowych ozploitation jak Długi weekend (1987) czy Fantasm Comes Again (1977). Choć Cassandrze daleko do wcześniejszych filmów reżysera, z całą pewnością jest dziełem intrygującym. Slasherowa formuła, z tajemniczym mordercą w rękawiczkach, skrywa w sobie prawdziwie gotycką opowieść o mrocznych tajemnicach australijskiego outbacku. Idylliczny krajobraz zostaje naznaczony piętnem grzechu, który daje początek transgeneracyjnej traumie. Głęboko zakopane rodzinne występki wyjdą na jaw pomimo usilnych starań rodziny, by zabrać je ze sobą do grobu. What’s done in the dark will be brought to the light. Jak w wielu gotyckich filmach, tajemnicza przeszłość okaże się czynnikiem wywracającym do góry nogami relacje rodzinne i poczucie tożsamości głównej bohaterki.

Cassandra to typowa gotycka heroina w niebezpieczeństwie. Wyróżnia ją jednak dar, który posiada i który sugeruje już samo jej imię. Zarys postaci oraz aktorstwo stanowią jednak słaby punkt filmu. Żaden z bohaterów nie budzi ciekawości czy sympatii. Humphries gra na jeden akord robiąc wielkie oczy, brakuje jej charyzmy, co zresztą można powiedzieć o całej obsadzie. Kolejnym zarzutem może być przewidywalność oraz naiwność scenariusza  zachowania bohaterów w wielu momentach nie mają żadnego sensu. Pomimo tego Cassandra to całkiem intrygujący przypadek na mapie australijskiego horroru  film ewidentnie inspirowany znanymi zachodnimi tytułami, takimi jak Halloween (1978), Carrie (1976) czy Oczy Laury Mars (1978), jednocześnie zawierający perwersyjne wątki obecne też w innych klasykach ozploitation. Eggleston kreuje przyjemnie mroczną atmosferę, potrafi budować napięcie w scenach ataku mordercy czy podczas psychodelicznych wizji głównej bohaterki. Gdyby tylko dopracować scenariusz i uniknąć przestojów, film z całą pewnością cieszyłby się większą popularnością.

____________________________

Powiązane z tematem:
OUTBACK GOTHIC. Mroczne historie z australijskiego buszu
OZPLOITATION, mon amour

0 komentarze:

Prześlij komentarz