Prawdziwe męstwo

True Grit (2010 / 110 minut)
scenariusz i reżyseria: Joel Coen, Ethan Coen na podst. powieści Charlesa Portisa

Gatunek westernu już dawno upadł i nie pomogą żadne próby jego wskrzeszenia. A takie filmy jak 3:10 do Yumy (2007) oraz nowy film braci Coen są tylko dowodem na to, że dzisiejsi twórcy nie mają pomysłu na nowe fabuły westernowe, korzystają więc ze sprawdzonych wiele lat temu schematów. James Mangold swoją wersją 3:10 do Yumy wybrnął dość dobrze - rozwinął motyw podróży, rozbudował relacje pomiędzy bohaterami, dodał więcej akcji i zaskakujące zakończenie.

A co zrobili bracia Coen? Mimo że w napisach końcowych nie pisze, że film powstał według scenariusza Marguerite Roberts do filmu Henry'ego Hathawaya z 1969 roku to jednak trudno mi oceniać ten film w oderwaniu od tamtej wersji. Dla mnie to przede wszystkim remake i próba zarobienia kasy na znanym tytule. Główne różnice są w warstwie wizualnej i pesymistycznym podejściu twórców. Film Coenów jest bardziej mroczny i przygnębiający, ale dla mnie nie jest to zbyt oryginalne, tylko raczej typowe dla antywesternu - podgatunku, w którym pesymizm jest wszechobecny. Coenowie jednak nie dorównują Eastwoodowi w tworzeniu oryginalnych, melancholijnych alegorii o życiu na Dzikim Zachodzie. Nie dorównują także dawnym mistrzom (takim jak Hathaway) w stosowaniu ironii i szyderstwa, które były jednym z ważniejszych elementów wersji z Johnem Wayne'em.

Pierwowzór z 1969 roku przedstawia relacje pomiędzy trójką bohaterów, którzy wędrują w poszukiwaniu sprawiedliwości, zemsty, przygody, chcą wypróbować własną wytrwałość, cierpliwość, determinację, sprawdzić swoje umiejętności w trudnych warunkach. Przekonują się, że taka wyprawa może mieć dramatyczne konsekwencje i zabicie swoich wrogów nie zawsze przynosi satysfakcję, a upór i stanowczość mogą zarówno wiele zdziałać, jak i doprowadzić do niespodziewanych wydarzeń. Film Coenów jest dokładnie o tym samym, bracia-reżyserzy bardzo niewiele dodali od siebie. Ich poprzednie dzieło To nie jest kraj dla starych ludzi przypominał western i sugerował, że bracia Coen potrafiliby zrobić dobry film tego gatunku. Niestety Prawdziwe męstwo rozczarowuje pod wieloma względami.


Film zdobył aż 10 nominacji do Oscara, w tym dwie zasłużone. Jeff Bridges i Hailee Steinfeld wywiązali się ze swojego zadania znakomicie. Jeff Bridges nie próbował udawać Johna Wayne'a, stworzył mocną kreację jednookiego, brutalnego i zgryźliwego szeryfa-pijaka, a odtwórczyni roli Mattie Ross świetnie dotrzymała mu kroku, jest zawzięta i zdeterminowana w dążeniu do celu, zdecydowana na wszystko, by  schwytać zabójcę jej ojca i doprowadzić go na szubienicę. Dziwne jednak, że aktorka otrzymała nominację za rolę drugoplanową, ale dzięki temu ma większe szanse na nagrodę.

Oprócz świetnie dobranej obsady (także w rolach drugoplanowych) nie zauważyłem w filmie nic, co by zasługiwało na wyróżnienie. Za co te 8 pozostałych nominacji - tego nie wiem. Nawet zdjęcia Rogera Deakinsa nie robią wrażenia - są syntetyczne, nienaturalne. Bezkresne prerie Dzikiego Zachodu już nie raz były lepiej filmowane, a mimo to operatorzy starych westernów rzadko byli wyróżniani nagrodami (na przykład Lucien Ballard nie zdobył nawet nominacji do Oscara ani za zdjęcia do starej wersji True Grit ani do Dzikiej bandy). Możliwe, że zadziałało nazwisko Stevena Spielberga, który został producentem egzekutywnym filmu Coenów, a on na pewno wie, jak wypromować film, by miał duże szanse na prestiżowe nagrody.

Po obejrzeniu filmu pozostaje pytanie: w jakim celu został nakręcony? Może dlatego, że produkująca oryginał wytwórnia Paramount Pictures posiadała prawa do książki Portisa i chciała raz jeszcze je wykorzystać? Może dlatego, by dać Jeffowi Bridgesowi kolejną, po Dzikim Billu, rolę w westernie? Automatycznie nasuwa się również myśl: dlaczego Clint Eastwood i Kevin Costner nie kręcą już westernów, by pokazać, jak to się robi? Po obejrzeniu filmu braci Coen fani westernów zatęsknią za klasyczną wersją Henry'ego Hathawaya, a ci którzy nienawidzą tego gatunku zapomną, że kiedyś powstał podobny film i będą wracać do nowszej wersji. Bo chociaż rola Jeffa Bridgesa jest godna uwagi to ja i tak wolę zobaczyć raz jeszcze Johna Wayne'a w roli szeryfa Cogburna - po prostu lepiej do tej roli pasował i po mistrzowsku wcielił się w postać jednocześnie komediową i dramatyczną, po której nie wiadomo, czego się spodziewać.

13 komentarze:

  1. To dla mnie najgorszy film Coenów... Niestety. Też się zastanawiam skąd te 10 nominacji, bo to już jest absurd do potęgi.

    quentinho

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę przestać czytać recenzje przed seansem, powtarza się przekłuta bańka "Czarnego łabędzia", kiedy to po zwiastunie byłam pełna zapału - a im dalej w las opinii i recenzji, tym gorzej. I teraz widzę, że z "True Grit" będzie podobnie, zwiastun mnie zaczarował i wysłuchiwane/czytane opinie są jak zimny prysznic. Trudno, może jeszcze raz przemyślę, czy naprawdę chcę to zobaczyć w kinie.

    Co do braci Cohen, może w ich nominacjach działa prawo serii? Niektórzy tak mają, że Akademia dostrzega ich działalność niezależnie od poziomu (np. Penelope Cruz, nigdy się od niej nie odczepię :)

    Natomiast "To nie jest kraj dla starych ludzi" sprawił, że dostrzegłam Josha Brolina, i jak wypadł w westernie?

    OdpowiedzUsuń
  3. Josh Brolin bardzo pasował do roli łajdaka Toma Chaneya i spisał się całkiem nieźle, ale niestety jest to bardzo, bardzo mała rola - wpisanie go na trzecim miejscu w napisach jest mylące. W recenzji nie wspomniałem o Matcie Damonie, który też zagrał zaskakująco dobrze. Mówił z dziwnym (chyba teksańskim) akcentem i zupełnie nie przypominał Jasona Bourne'a ani żadnej ze swoich poprzednich ról. Patrząc na Damona myślałem, że to zupełnie inny aktor i to nie tylko dlatego, że miał wąsy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakoś przeczuwałem recenzje Prawdziwego Męstwa w Panoramie Kina. :) Ja na pewno wcześniej czy później obejrzę, głównie z racji zamiłowania do Coenów. Natomiast jestem po seansie Czarnego Labedzia. Film mozna delikatnie polecic. Chociazby dla puenty, dążenie do doskonołości. No i może też dla zupełnie innej wizjii tańca niz oferuja nam pop media? Aronofsky w formie, ale jeszcze nie takiej co by mnie satysfakcjonowala.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. "Czarnego łabędzia" chciałbym obejrzeć przede wszystkim z jednego powodu: żeby zobaczyć, czym zaskoczyła Natalie Portman, że zgarnia wszystkie ważne nagrody (ostatnio BAFTA). Ale nie jest to film, który chciałbym obejrzeć w kinie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Poza muzyką, nie ma w nim nic co by wskazywało na obejrzenie go w kinie. Zdjęcia + montaż są... jak na tak dużą produkcje marne. Ja miałem nie przyjemne uczucie klaustrofobii przez cały film, non stop zbliżenia. Natomiast Natalie Portman zasłuzyła na te nagrody. Jej postać poza tym że była słodką dziewczyną jak to zwykle bywa, zmagała się również z mroczną stroną swojej osobowości.

    OdpowiedzUsuń
  7. "...i to nie tylko dlatego, że miał wąsy" :) rozbawiło mnie to jakoś.
    Matta Damona średnio lubię, ale faktem jest, że w wielu rolach wydaje mi się taki sam - najwyraźniej "True Grit" będzie remedium na to zło.
    Szkoda, że Brolina jest mało, jakoś mam ochotę widzieć tego faceta więcej e dobrych rolach.

    OdpowiedzUsuń
  8. Josh Brolin i tak miał szczęście, że zagrał w jednym z najlepszych filmów ostatniej dekady "No Country for Old Men". Takiego szczęścia nie miał jego ojciec, aktor James Brolin, którego najsłynniejsze filmy to: "Koziorożec 1" i "Horror w Amityville", o których dzisiaj mało kto pamięta.

    Matt Damon też nie należy do moich ulubionych aktorów, ale moim zdaniem całkiem nieźle wypadł w roli Bourne'a, znakomicie się także wpasował w konwencję westernu i gdyby Clint Eastwood na koniec kariery zamierzał zrobić western (bardzo na to liczę), to śmiało może zatrudnić Damona.

    Co do filmu Coenów "True Grit" to czytałem ostatnio wiele pozytywnych recenzji. Możliwe, że Tobie się spodoba ten film. Myślę, że warto obejrzeć, by samemu się przekonać, oczywiście niekoniecznie w kinie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Absolutnie się nie zgadzam ze stwierdzeniem, że "łebędzia" nie trzeba oglądać w kinie. Moim skromnym zdaniem jeżeli jakiś oscarowy film warto obejrzeć na dużym ekranie, to właśnie ten. Nie tylko wspaniała, głośna bombastyczna muzyka, ale też sam obraz, to jak ten film jest nakręcony, sfotografowany (oświetlenie, kompozycja kadrów, gra światła i cienia), pomontowany. Wspomaniane zbliżenia zbliżenia właśnie mi się strasznie podobały, nareszcie ktoś pokazał balet inaczej niż jak kiczowate show z 10-cioma anonimowymi panienkami kręcącymi się w miejscu. Aronofsky natchnął ten film energią, która zostało na długo po seansie.
    Także ja bardzo zalecam, ale czy sam film , jego treść Ci się spodoba, to już musisz sprawdzić na własne ryzyko, bo niektórzy krytycy poważnie marudzą na przesłanie filmu.

    A co do Prawdziwego męstwa to mnie się podobało, bez szału, ale jednak film uważam za udany. Oryginału nie widziałem (a Twój powyższy i poniższy wpis mnie zachęcił do tego, aby poznać) , książki nie czytałem , więc oglądałem dzieło braciszków całkiem na świeżo.

    Ujmę to tak: jako całość nie miałem wrażenia jakiegoś geniuszu, ale zbyt wiele scen było świetnych i ról aktorskich wartych uwagi (Damon jakiego świat nie widział!) , żeby go całkiem skreślić.
    Ale na nominacje wg mnie zasłużył, zwłaszcza te techniczne i aktorskie (wszystkie poza reżyserią może, bo jednak szkoda mi Nolana).
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja dodam jeszcze, że finałowa rozgrywka Roostera z bandą Peppera podobała mi się bardziej w starej wersji. Coenowie nieco gorzej rozegrali tę scenę. Film Coenów jest nieco mroczniejszy, o czym świadczą niektóre sceny nocne oraz scena z wisielcem. Oryginał Hathawaya jest bardziej zabawny.

    Co do "łabędzia" to tematyka baletu mnie jednak nieco odstrasza, więc w kinie raczej nie obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Widać, że na darmo Ceonowie się tłumaczą, że "Prawdziwe męstwo" widzieli jedynie raz w dalekiej przeszłości, skoro i tak są ludzie, którzy wiedzą lepiej niż sami bracia. Nie wiem, czy czytałeś książkę, bo ja nie, ale czytał mój brat, który twierdzi (a na jego zdaniu można polegać - jest wielkim fanem westernów), że Coenowie zrobili film, który jest bardzo bliski książce, to naprawdę wierna adaptacja - wierniejsza od filmu z 69 roku.
    Na pytanie, po co bracia zrobili ten film - odpowiedź jest dla mnie bardzo prosta - po to, by ucieszyć swoim filmem takie osoby, jak ja. Ja bawiłam się na tym filmie przednio, jeśli ktoś nie widzi sensu w filmie braci, nie musi oglądać, proste. Oczywiście, nie wszystkim film musi się podobać, każdy może mieć własne zdanie, i wszystkie opinie należy szanować, ja przynajmniej się staram, ale żeby od razu negować sens powstania tego filmu, dla mnie jest to dość niewytłumaczalne. Co do roli Wayne'a, naprawdę ten aktor ma na swoim koncie dużo lepsze role, ta do tych moim zdaniem nie należy, jest jedynie dobra, jak na jego umiejętności.

    Przyłączając się do dyskusji na temat "Czarnego łabędzia", mogę dodać jedynie, ze twierdzenie, że kogoś odrzuca temat baletu, więc nie ma ochoty obejrzeć tego filmu, jest dość dziwne, bo nie można powiedzieć, że ten film jest jedynie o balecie (film po prostu mam miejsce w świecie baletu), Aronofsky porusza tam szerokie spectrum różnych tematów, i mam nadzieję, że widzowie nie mieli problemów z odpowiednim odczytaniem tego filmu.

    Co do Oscarów i nominacji, jakie otrzymał ten film, nie zamierzam się spierać. Mogę jedynie dodać, że mi te nominacje kompletnie nie przeszkadzają.

    Hipoteza, że wytwórnie chciała dać rolę Bridgesowi w kolejnym westernie, jest dość chybiona. Długo nie było wiadomo, kto zagra role Cogburna, więc film nie był robiony pod dyktando aktora. Dopiero po skonstruowaniu scenariusza, bracia zdecydowali powierzyć rolę zdobywcy Oscara sprzed roku, czyli wtedy, gdy wytwórnia i wszyscy zainteresowani byli w zaawansowanym stadium przygotowań do filmu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. Książki nie czytałem, ale domyślam się, że Coenowie zaczerpnęli z niej finał, sceny z dorosłą Mattie Ross. W starej wersji takich scen nie ma, ale moim zdaniem są one niepotrzebne. Nie wątpię w to, że film Coenów jest wierniejszy powieści, ale też wierniejszy nie znaczy lepszy. Przykład "3:10 to Yuma" pokazuje, że remake'i są potrzebne, bo czasami są dowodem na to, że taki sam materiał literacki można przedstawić na różne sposoby, dopasowując do gustów współczesnej widowni. Dlatego z niecierpliwością oczekiwałem nowego filmu braci Coen. Moje negowanie sensu powstania filmu wynika z dużego rozczarowania - odniosłem wrażenie, że bracia nie mają już pomysłów i dlatego biorą się za adaptacje.

    OdpowiedzUsuń
  13. A już myślałem że jestem w mojej opinii po filmie braci Coen odosobniony.
    Bowiem recenzje krytykujące "True Grit" można policzyć na palcach jednej ręki - a tu widzę, że ktoś ma zbieżne zdanie z moim.
    Napiszę jednak więcej: mnie także i aktorstwo w tym filmie nie rzuciło na kolana. Może gdybym ten obraz zobaczył gdzieś przypadkiem, w biegu, to obejrzałbym go z zaciekawieniem, ale kiedy świadom jestem tych wszystkich splendorów, jakie się na niego leją, to... mocno się dziwię.
    Również zwróciłem uwagę na to, że wśród producentów filmu był Spielberg i... też miałem skojarzenia ;)

    Pozdrawiam,
    zapraszam do rozmów o filmach
    (nie wykluczone, że mogą być interesujące ;))
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń