reżyseria: Fred Zinnemann
scenariusz: Daniel Taradash na podst. powieści Jamesa Jonesa
Uwaga: w tekście możliwe spoilery, które po 50-ciu latach od premiery mogą już nie być spojlerami, tylko raczej cechami wyróżniającymi ten film! Jak słynna scena morderstwa z Psychozy, o której wiedzą nawet ci, którzy filmu nie widzieli.
Mimo że akcja rozgrywa się w 1941 roku w jednostce wojskowej stacjonującej niedaleko bazy Pearl Harbor, to trudno ten film nazwać filmem wojennym. Oficerowie i żołnierze zamiast wypatrywania nieprzyjacielskich samolotów zajmują się romansami, piciem w nocnych klubach lub boksowaniem. Tak więc wojsko jest tu metaforą świata, gdzie obecne są przemoc, korupcja, zdrada małżeńska, prostytucja, alkoholizm. Głównymi bohaterami są: pragmatyczny sierżant, który nie chce zostać oficerem oraz były bokser, mający wyrzuty sumienia.
Na podstawie powieści Jamesa Jonesa powstał wybitny film, będący przede wszystkim prawdziwym popisem aktorstwa. Z obsady najbardziej wiarygodni są moim zdaniem Burt Lancaster w roli sierżanta Wardena oraz Frank Sinatra w roli włoskiego szeregowca Maggio, który przez swoje porywcze zachowanie, nadużywanie alkoholu i brak szacunku do oficerów popada w ogromne tarapaty. Wyróżnię jeszcze Ernesta Borgnine'a w roli sadystycznego sierżanta, bo żeby zabłysnąć w tak małej roli to trzeba mieć talent, niezwykłą osobowość i pewnego rodzaju magnetyzm. Jego zabójcze, niemal sadystyczne spojrzenie oraz lekki uśmiech ukrywający pogardę i nienawiść do ludzi pozostają w pamięci długo po seansie. To typowo męski film, w którym kobiety nie mają dużego pola do popisu. Aktorki zostały jednak wyróżnione oscarowymi nominacjami (jedna została nagrodzona Oscarem), by podkreślić, że ich role są niekonwencjonalne, odważne i trudne do zagrania - jedna zagrała prostytutkę (Donna Reed), druga - cudzołożnicę (Deborah Kerr). Obie są wiarygodne, ale nie na tyle wyraziste, by przyćmić role męskie.
Montgomery Clift, który moim zdaniem nie wykorzystał w pełni potencjału, jaki tkwił w jego roli, zagrał szeregowca Prewitta, któremu moralne skrupuły i wyrzuty sumienia nie pozwalają stanąć do walki bokserskiej. Jest przez to prześladowany przez żołnierzy i oficerów, musi wykonywać dodatkowe ćwiczenia i kompromitujące prace, ale jest uparty i twardy, nic nie może go złamać ani przekonać do zmiany decyzji. Grany przez Franka Sinatrę szeregowiec jest jego zupełnym przeciwieństwem - jest zbyt głupi, by działać rozsądnie i zbyt słaby, by wygrać. Ale jak się okaże - w tej grze nie ma zwycięzców, zaś finałowy atak na Pearl Harbor obnaża niedoskonałości i nieprzygotowanie amerykańskiej armii oraz zajmowanie się błahostkami, a nie obroną państwa i ludzi przed zbliżającym się zagrożeniem.
8 Oscarów na 13 nominacji to imponujący wynik, potwierdzający jedynie jak ogromne wrażenie wywarł ten film na powojenne pokolenie widzów. Jednak mimo licznych wyróżnień film wzbudził kontrowersje i został przeznaczony dla widzów dorosłych. Stało się tak zapewne dlatego, że pokazany jest w filmie brutalny dryl wojskowy, a wśród bohaterów są sadystyczni oficerowie, alkoholicy i prostytutka. Jest nawet jedna scena erotyczna - namiętny pocałunek na plaży. Po 50-ciu latach film już nie wzbudzi kontrowersji, a brutalne traktowanie żołnierzy nie jest tu bardziej szokujące niż w wielu późniejszych filmach. Jednak te elementy, za które film zdobył Oscary i nominacje nadal się nie zestarzały. Reżyseria i praca ekipy technicznej jest na wysokim poziomie. Kameralne i niepokojące sceny gabinetowe jak również sceny w przepełnionych nocnych klubach, romantyczne ujęcia na plaży oraz widowiskowe sekwencje, pokazujące atak Japończyków (możliwe, że połączono tu zdjęcia archiwalne z efektami specjalnymi). To wszystko jest filmowane w taki sposób, że poszczególne ujęcia zapadają widzom głęboko w pamięć. No i świetne jest zakończenie, a konkretnie dwie ostatnie sceny, które doskonale pokazują, że ważniejszy jest honor armii niż prawda.
Z całą pewnością warto ten film obejrzeć, to klasyczny przedstawiciel filmowego dramatu - gatunku, którego ważnymi elementami są: przedstawienie niebanalnych ludzkich charakterów, realistyczne ukazanie ważnych i zawsze aktualnych problemów społecznych oraz przekonujące aktorstwo. I tu należy dodać, że na początku lat 50-tych pojawił się nowy typ aktorstwa, którego głównymi reprezentantami byli Marlon Brando i Montgomery Clift, zaś w filmie Stąd do wieczności widać grę aktorską inną od tej z lat 40-tych. Poruszające i realistyczne aktorstwo Clifta kontrastuje tu z aktorstwem intuicyjnym Sinatry i głębokim aktorstwem Lancastera. Fred Zinnemann, który w 1952 roku zaskoczył wszystkich nowatorskim, ale jednocześnie klasycznym, westernem W samo południe, w roku następnym stworzył kolejne arcydzieło dla koneserów starego kina. Stąd do wieczności to przykład solidnego rzemiosła filmowego, w którym każdy udowadnia nieprzeciętne umiejętności, by historia była dla widzów realistyczna i wzruszająca.
Na koniec przytoczę dialog na plaży, który w polskim tłumaczeniu nabrał dwuznaczności - kiedy Deborah Kerr mówi: Pod suknią mam kostium kąpielowy, Burt Lancaster odpowiada: Ja też. [ang. - I've got a bathing suit under my dress. / - Me too.] Przypomniało mi to jedną scenę z komedii Naga broń, w której kobieta (Priscilla Presley), po wyznaniu miłości mężczyźnie, mówi: Jestem bardzo szczęśliwą kobietą, na co główny bohater (Leslie Nielsen) odpowiada: Ja także... [ang. - I'm a very lucky woman. / - So am I...]
Jakie to żenujące, że ja tego filmu jeszcze nie widziałam. Sprawdzę, jeśli mam go w swoich zbiorach płytek z nagraniami z TV, czym prędzej, przysięgam zobaczę. A jeśli nie, zacznę polowanie. Tak mi się teraz przypomniały dwa inne filmy z tego okresu, "Król szczurów" i "Wesołych świąt pułkowniku Lawrence" - świetne!
OdpowiedzUsuńPozdr.
Tych filmów, które wymieniłaś nie widziałem, jak nadarzy się okazja to obejrzę. "Stąd do wieczności" pochodzi z mojego ulubionego okresu w historii kina czyli z lat 50-tych. Wtedy powstawały, moim zdaniem, najlepsze filmy. Widziałem ten film kilkakrotnie, ostatnio w programie Tele5 - zwykle w tym programie pokazywane są jakieś mało znane przeciętne thrillery i sensacje, a tu nagle zaskoczyli takim klasykiem jak "Stąd do wieczności". I oglądając ten film przekonałem się, że nadal ogląda się go tak samo dobrze jak za pierwszym razem.
OdpowiedzUsuńA i jeszcze jedno - mówiąc "filmy z tego okresu" miałaś na myśli filmy o czasach wojennych? Bo oba filmy, które wymieniłaś zostały zrealizowane w innych czasach niż "Stąd do wieczności".
OdpowiedzUsuńFilm legenda, i ta scena na plaży... A ja nie widziałam. Nadal.
OdpowiedzUsuńSinatra w filmach mi zawsze jakoś gryzie się z otoczeniem, mam ochotę go przegonić, przecież to piosenkarz :) ale aktor w sumie też niezły.
Chciałabym to niby zobaczyć, ale niezmiennie z klasyką starego kina jestem na opak, wiele filmów mnie denerwuje albo nuży i szkoda mi przekłuwać bańkę ich wielkiej sławy. Ale może, w sumie Lancastera lubię.
Ja też Lancastera lubię, bardziej niż Clifta. A co do Sinatry to w Encyklopedii kina pisze, że pod koniec lat 40-tych zaczął tracić głos, co spowodowało zerwanie kontraktu z MGM. Był więc zmuszony na jakiś czas zrezygnować z musicali, ale w połowie lat 50-tych odzyskał, brzmiący już inaczej, głos i pozycję w świecie muzycznym. W roli Maggio też widziałbym chętnie innego aktora, bo czy jest to dobry aktor to mam wątpliwości, gdyż widziałem go tylko w jednej dobrej roli - w filmie "Stąd do wieczności". W pozostałych filmach wypadł moim zdaniem przeciętnie.
OdpowiedzUsuńuwielbiam ten film, i bez wątpienia umieściłabym go w pierwszej 10 najlepszych filmów, jakie widziałam
OdpowiedzUsuńi muszę przyznać, że ten film rozpoczął moją kampanię uwielbienia dla Montgomerego Cliffa, teraz tylko czatuje i sprawdzam czy przypadkiem gdzieś w telewizji nie leci coś, w czym wystąpił ten wspaniały aktor
Ja mam wrażenie, że w każdym filmie Clift grał tak samo. Jako kowboj w Rzece Czerwonej czy jako ksiądz w Wyznaję czy w filmach Raintree County i Suddenly, Last Summer - zawsze zbyt łatwo dawał się przyćmić innym aktorom (lub aktorkom), był jakoś mało wyrazisty. Ale na tle tych filmów chyba najlepszą rolę zagrał właśnie w Stąd do wieczności.
OdpowiedzUsuń"Król szczurów" i "Wesołych świąt pułkowniku Lawrance" - oczywiście miałam na myśli okres II wojny światowej. :) Zobacz, koniecznie.Łączy je oba miejsce akcji, jakim jest obozu jeniecki. I nie ma tam żadnych postaci kobiecych. Typowo tzw. męskie kino, choć w przypadku "Wesołych świąt..." to niektórzy tzw. "Prawdziwi męzczyźni" mogliby się żachnąć, słysząc to określenie. ;)
OdpowiedzUsuńA widziałaś jeden z najsłynniejszych 'filmów obozowych' - Most na rzece Kwai (1957)? Moim zdaniem bardzo dobry. Wybitnym filmem jest także Wzgórze (1965) z Connerym, rozgrywające się w obozie karnym dla żołnierzy.
OdpowiedzUsuńSinatrę lubiłam w "High Society", ale to taki film-zabawka... Innych jego ról nie pamiętam, pewnie jakieś były. Ale nie kojarzę go z jakimś wybitnie nieciekawym czy złym graniem, więc pewnie zły nie był.
OdpowiedzUsuńW "Stąd do wieczności" świetnie gra przede wszystkim Lancaster. Ja nie przepadam za Sinatrą i nie podobał mi się w tym filmie. Nie podobał mi się też w "Człowieku ze złotą ręką", a już najmniej mi się podobał w dramacie wojennym "Tak niewielu", gdzie przyćmił go Steve McQueen, za którym też nie przepadam hehe :). Z aktorów-piosenkarzy bardziej lubię Deana Martina, jakiś taki przyjemniejszy z niego gość... Zgodzę się z Peckinpah'em, że Montgomery Cliff był mało charyzmatycznym aktorem, ale w "Stąd do wieczności" zagrał świetnie. W "Red river" zresztą też. Wspomniałeś film "Wzgórze" z Connerym. Akurat ostatnio przypadkiem na niego trafiłem, a że nigdy wcześniej nie widziałem, to postanowiłem obejrzeć. Dziwny to film i ciężki, ale jest w nim coś wyjątkowego. Ta dramaturgia niektórych postaci, psychoza, obozowe zależności i rasizm pokazane w mocny, dosadny sposób. No i to symboliczne wzgórze pośrodku obozu, na które musieli się wspinać - no dobry film pod względem psychologicznym...
OdpowiedzUsuńFranka Sinatrę i Deana Martina można porównać oglądając przede wszystkim Ocean's Eleven z 1960 roku, gdzie zagrali obaj. Nie jest to ich jedyny wspólny film - grali też razem w kiepskim, moim zdaniem, westernie 4 for Texas. Ja obu aktorów stawiam na równi, bo i jednego i drugiego widziałem tylko w jednej świetnej roli - Martina w Rio Bravo, Sinatrę w Stąd do wieczności. W żadnym innym filmie mnie nie zachwycili.
OdpowiedzUsuńA Wzgórze to niezwykły film, drażni, denerwuje, ale trudno przejść obok niego obojętnie. Film zrobił na mnie wrażenie, a Connery pokazał, że już po trzech filmach o Bondzie miał dość tej postaci i szukał jakiejś odmiany. Na blogu jest recenzja Wzgórza - napisałem ją, by nie zapomnieć o tym filmie.
Tak czy siak, obaj byli lepsi od Elvisa, który na każdym filmie (a przynajmniej na każdym, który widziałem) jedyne co robi, to leje po gębach facetów i całuje kobitki :).
OdpowiedzUsuńA czemu Ty byś na przykład sobie nie założył bloga takiego... innego? Bo co ja Ci tu mam napisać (kiedy mam ochotę Ci napisać), a nie widziałam filmu, o którym Ty tu piszesz, hm?
OdpowiedzUsuńTo może jakoś mailowo :) Wena do pisania przychodzi do mnie wówczas, kiedy oglądam jakiś dobry film albo czytam dobrą książkę. Dlatego tylko taki blog założyłem. Miałem zamiar założyć bloga na temat książek, ale w końcu zdecydowałem się recenzje książek umieszczać na tym blogu - w końcu od literatury do filmu droga jest krótka. Zresztą tu u mnie można pisać nie na temat, przecież jak widzisz od filmu Stąd do wieczności doszliśmy do Elvisa :)
OdpowiedzUsuńA propos Elvisa to oczywiście się zgadzam, ale oprócz tego, że całował kobitki i lał po gębach to przede wszystkim śpiewał przebojowe piosenki. Wystąpił w ponad 30-tu filmach i tylko dwa nie są musicalami (westerny Flaming Star i Charro!)