Rewolwerowiec

The Shootist (1976 / 100 minut)
reżyseria: Don Siegel
scenariusz: Miles Hood Swarthout, Scott Hale na podst. powieści Glendona Swarthouta

Do miasteczka Carson City w Nevadzie przybywa podstarzały, zmęczony jeździec. Okazuje się, że to słynny rewolwerowiec John Bernard Books, szukający spokojnego miejsca, w którym mógłby dożyć ostatnich dni życia z dala od kłopotów. Odwiedza starego znajomego, doświadczonego lekarza, który potwierdza diagnozę, której Books się obawiał - jest w zaawansowanym stadium choroby nowotworowej, co jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Czy stary zabijaka poczeka cierpliwie na śmierć leżąc w łóżku czy przywoła Kostuchę znacznie wcześniej, pakując się w kłopoty?

Akcja filmu rozgrywa się w 1901 roku, a pojawiające się co jakiś czas napisy przypominają, że jest to styczeń, jakby to miało jakieś znaczenie. Ten rok i miesiąc wyraźnie wskazują, że ludzie dopiero wkroczyli w nowy wiek - wiek, w którym rozwinęła się technika i nauka, zaś czasy rewolwerowców powoli zaczęły odchodzić w niepamięć. Po ulicach Carson City na początku XX wieku jeżdżą tramwaje, prowadzone jeszcze przez konie, gdzieniegdzie można jednak zauważyć pojazdy bez koni, a w domach ludzie mają dostęp do telefonu, prądu i bieżącej wody. Ale ktoś taki jak rewolwerowiec J. B. Books nawet do takiego nowoczesnego i spokojnego miasteczka potrafi sprowadzić prawdziwy Dziki Zachód, czego symbolem jest świetnie zrealizowana finałowa strzelanina.

Film Siegela to w większym stopniu dramat niż western, bo dla scenarzystów i reżysera ważniejsza od scen akcji była charakterystyka postaci tytułowego strzelca, będącego u kresu życia, schorowanego i wyczerpanego, lecz zachowującego godność i znajdującego w sobie resztki sił i odwagę, by raz jeszcze stanąć do walki. W filmie nie brakuje przesadnych, mało przekonujących sytuacji i zaludniających Carson City karykaturalnych postaci, ale takie celowe przerysowanie jeszcze bardziej podkreśla wiarygodność głównego bohatera i tragizm naznaczonego chorobą życia i walki o godną śmierć. Mówi się w filmie o tym, że Books zabił 30-tu ludzi, ale dzięki obsadzeniu w tej roli Johna Wayne'a łatwo uwierzyć, że każda z tych osób zasługiwała na kulkę w łeb. Nie jest to więc budzący strach zabójca, lecz w pewnym sensie stróż prawa, którego powinni się bać tylko bandyci, a nie uczciwi obywatele.

Rewolwerowiec to film Johna Wayne'a, który stworzył tu kreację przykuwającą uwagę, mocną i wyrazistą. Podobnie jak Books, Wayne był chory na raka, ale znalazł jeszcze siły, by raz jeszcze sprawdzić swoje umiejętności i w wielkim stylu pożegnać się ze światem westernu. Mimo że zagrał samego siebie i nie musiał się zbytnio wysilać ta rola z powodu choroby nowotworowej i tak kosztowała go wiele wysiłku i bólu. Na planie filmu towarzyszyli mu niemłodzi już aktorzy westernów, jak np. James Stewart w roli lekarza oraz John Carradine jako przedsiębiorca pogrzebowy, ale chyba najbardziej zaskakującą i zapadającą w pamięć kreację stworzył Harry Morgan, wcielający się w postać szeryfa czy raczej karykatury szeryfa. Każda drugoplanowa postać tego dramatu kręci się wokół tytułowego bohatera, który wraz z wiadomością o nieuleczalnej chorobie stał się tutejszą atrakcją i głównym tematem rozmów. Bo chociaż Books chciałby umrzeć w samotności i bez rozgłosu, to z jego reputacją jest to niemożliwe, kłopoty same pukają do jego drzwi lub wchodzą oknem.

Film Siegela ogląda się nieźle nie tylko dzięki doborowej ekipie aktorskiej, lecz również dzięki całkiem przyzwoitym dialogom, które świetnie charakteryzują bohaterów, świat w którym żyją oraz relacje między postaciami. Rewolwerowiec to film o pewnym przełomowym momencie w historii, kiedy zakończyła się epoka rewolweru, a legendarne postacie Dzikiego Zachodu trafiły na kartki książek, potem zaś do kinematografii. Już na początku filmu znalazł się fragment, sugerujący że nie tylko w Stanach nadeszły zmiany, ale również w Wielkiej Brytanii, kiedy to umarła królowa Wiktoria. Don Siegel doskonale posłużył się westernową ikonografią, by opowiedzieć nostalgiczną i sentymentalną przypowieść o samotności, końcu podróży i komforcie wyboru dla siebie sposobu śmierci.

17 komentarze:

  1. Świetny film, Wayne odchodzi w pełnej chwale. Jak za nim nigdy jakoś szczególnie nie przepadałem, tak tu zaprezentował najwyższą klasę. Kolejny aktorski ,,high-light'' tego filmu, to fantastyczna Lauren Bacall, w roli wrogo nastawionej do Books wdowy, u której wynajmuje on pokój. Sceny stopniowego przełamywania lodów między nimi, to prawdziwy popis oszczędnej, acz niezwykle emocjonalnej gry obojga. Interesujący i szczególnie ważny jest tu wątek przyjażni rewolwerowca z synkiem wdowy, który ku radości i zaskoczeniu starego zabijaki, okaże się byc ,,born to gun''( co w dramatycznym momencie, oczywiście dojdzie do głosu). Dobrze spisał się też ,,drugi plan'' - znany z ról bandziorów w póżnych ,,Wayne'ach'' Richard Boone ( tu także), i wytworny Hugh Griffith, jako krupier- rewolwerowiec.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...Hugh O'Brian, miało byc. Hugh Griffith, to jakiś grubas jest, mało wytworny:D

    OdpowiedzUsuń
  3. To był taki okres, gdy John Wayne dużo grywał w Westernach. Mimo postępującej choroby grał, bo odkrył w sobie nowe możliwości i potencjał. Zbliżający się kres jego dni, z którego zdawał sobie sprawę, sprawił, że Wayne całkowicie się odblokował, tworząc masę świetnych kreacji, o wiele barwniejszych i bardziej niejednoznacznych, niż te z czasów klasycznych. "Rewolwerowiec" jest jednak wyjątkowy. Filmy, w których Wayne wtedy grywał, to była z reguły taka spóźniona klasyka, a ten film jest jednak inny, to taki "Klasyczny Antywestern", wręcz dramat obyczajowy, z hołdem dla samego Wayna. Zmierzch Starego Zachodu, w którym legendarni rewolwerowcy, próbują znaleźć dla siebie miejsce. Filmowy Books, mimo choroby, jeszcze zdołał wykrzesać z siebie siły by wyrównać ostatnie rachunki zanim go zastrzelili. I choć scena kulminacyjna, gdy młodzieniec podnosi rewolwer Booksa i robi z niego użytek, jest symboliczna - mówi: legendy odchodzą,ale po ich śmierci nadejdą nowi, podobni do nich, tylko przystosowani do nowych czasów (co może być odczytywane, że Western jako gatunek przetrwa nawet bez takich aktorów jak Wayne czy Stewart). Jednak to nie do końca okazało się prawdą, bo wraz ze śmiercią Duke'a zakończył się najwspanialszy etap w historii Westernu. Oglądając "Rewolwerowca". Czuje się smutek, nostalgię i sentyment do największych kreacji tego wyśmienitego aktora...

    OdpowiedzUsuń
  4. Racja. Trudno sobie wyobrazić lepszy koniec kariery dla takiej ikony westernu jak John Wayne. Jednak według mnie już od "Rzeki czerwonej" (1948) aż do końca kariery prezentował wysoką klasę aktorską, tylko sporadycznie schodząc poniżej poziomu (jak w niesławnym "Zdobywcy" z 1956). To prawda, że wraz ze śmiercią Duke'a zakończył się pewien etap w historii gatunku. Ron Howard, który zagrał w "Rewolwerowcu" jedną z głównych ról został później reżyserem i wśród wielu gatunków, jakie realizował, zrobił też western ("Zaginione"), który przeszedł bez echa. Ja kiedyś widziałem ten film, ale niezbyt dobrze go pamiętam.

    @ Simply:
    Hugh Griffith grał wprawdzie szejka w "Ben-Hurze", ale faktycznie, mało wytworny :D Według mnie Boone i O"Brian jakoś bezbarwnie wypadli, nie powiem że zagrali źle, bo widać było, że role czarnych charakterów to ich żywioł, ale według mnie zagrali mało wyraziste postacie, nie zasługujące na to, by ich wyróżnić w recenzji ;) Co do Lauren Bacall to się zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
  5. ... z przeczytanych ciekawostek:
    - w tym czasie John Wayne był ZDROWY. Poważną operację przeszedł w 1964 ( usunięcie jednego płuca) i po intensywnej terapii, w 1969 zdiagnozowano: nowotwór zaleczony. Przez większą częśc lat 70-tych było wszystko OK, remisja z przerzutami nastąpiła dopiero pod koniec dekady.
    - pierwotnie, do roli Booksa przewidziany był George C. Scott. Wayne otrzymał ją po intensywnych,osobistych interwencjach.
    - w pierwotnej wersji scenariusza, w finale Books miał strzelic krupierowi ( O'Brian) w plecy, a następnie zginąc z ręki młodego (Howard). Wayne nie zgodził się na takie rozwiązanie, i kazał je przerobic.
    - Wayne do końca swej filmowej aktywności nigdy nie wypadł z pierwszej dziesiątki najbardziej kasowych amerykańskich aktorów, jako jedyny z gwiazdorów lat 50-tych.

    OdpowiedzUsuń
  6. Gdyby jednak wszystko było OK to pewnie po filmie Siegela zagrałby jeszcze w paru filmach przed swoją śmiercią w 1979 roku. Tym bardziej, że do końca kariery znajdował się w czołówce najbardziej kasowych aktorów. Zakończenie "Rewolwerowca" mi się podobało, więc może te zmiany wymuszone przez Wayne'a wyszły na dobre tej produkcji ;) No i myślę, że film wiele by stracił, gdyby George C. Scott zagrał zamiast Wayne'a ;) Scenariusz oparty na książce Swarthouta wygląda tak, jakby powstał z myślą o Duke'u, a Scott wystąpił w niewielu westernach i byłby mniej przekonujący w roli rewolwerowca.

    OdpowiedzUsuń
  7. - Facet był po 70-tce, organizm ogólnie wyczerpany, byc moze właśnie tym filmem chciał karierę ( 250 filmów ) po prostu ładnie zakończyc i udac sie na zasłużony odpoczynek.
    - też uważam, ze zakończenie jest spoko git.
    - z całym szacunkiem, ale George C. Scott jest bez porównania lepszym aktorem , niż John Wayne i zagrałby równie zajebiscie. Wayne włożył tu masę serca i osobistych emocji, ale Scott , moim zdaniem, aktorskimi umiejętnościami bije go na głowę. Nie mniej, dobrze, że to był Wayne, dla mnie to jego życiowa( śmierciowa?) rola.

    OdpowiedzUsuń
  8. Trzeba mieć sporo fantazji żeby stwierdzić, iż George C. Scott był lepszym aktorem niż Duke. Szczególnie, że omawianym filmem jest Western, do których Wayne był najzwyczajniej w świecie stworzony. Mocno off'owe stwierdzenie...

    OdpowiedzUsuń
  9. To oczywiste, że ten film bez Wayne'a nie byłby tym, czym jest. To jego osoba nadała mu głęboko symboliczny, elegijny wymiar. Wayne nie musiał grac, on BYŁ, to przecież całe jego życie, krew i pot, i cała śmierc ( i jego i westernu, jedno i drugie spowijał już zmierzch: ,,... is gettin' dark, to dark to see..." ) Z udziałem jakiegokolwiek innego aktora, nie ważne , jak dobrego, byłby to tylko film, jakich wiele. Za sprawą Wayne'a powstała rzecz wręcz uduchowiona.
    Abstrahując od tego wszystkiego, uważam Scotta za lepszego aktora, niż Wayne i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  10. Scott był świetny w roli Pattona, tylko o tej jego roli mogę powiedzieć, że Scott jej nie zagrał tylko po prostu stał się Pattonem, a odmowa przyjęcia Oscara potwierdziła tylko, że jest równie uparty i niezwykły co grany przez niego generał. Różnica między Scottem a Wayne'em jest taka, że Scott zagrał tylko jedną genialną rolę, a Wayne zagrał ich wiele (i nie powinien mieć znaczenia fakt, że były to role podobne) :P

    OdpowiedzUsuń
  11. @ Mariusz:
    A co wtedy, jeżeli powinien? Skoro w ten sposób
    asekurujesz Duke'a, to nieświadomie dajesz punkt Scottowi, który takich handicapów nie potrzebuje.
    Scott nie klonował swojego Pattona w innych rolach i to ma go niby umniejszac? Bez kitu! Scott to niezwykle wszechstronny aktor, także teatralny ( repertuar klasyczny i współczesny), dużo inteligentniejszy od Johna Wayne'a, a pod względem skali emocji, jak i warsztatu zjada Duke'a na przystawkę. Na dobrą sprawę, ciężko tych dwóch aktorów porównywac, reprezentują bardzo różne szkoły. Scott nie był gwiazdorem, jak Wayne, który często więcej wygrywał charyzmą, co umiejętnościami. Poza tym, traktowanie Scotta, jako,, aktora jednej roli'', to jakiś nonsens. Z filmów, które widziałem, wybitne kreacje stworzył w ,,Szpitalu'' ,,Wyspach na Golfsztromie'' ,, Dr Strangelove...'',, Bilardziście'' i ,, Egzorcyście III'', gdzie jako szlachetny policjant potrafił byc bardziej diaboliczny, niż cały ten film, co dało efekt niesamowity. Problem ze Scottem ( w odróżnieniu od Wayne'a) był taki, że był on niesamowicie trudnym człowiekiem: alkoholik, zadymiarz, gośc zupełnie nieobliczalny, rozmieniający talent na drobne. Bano się współpracy z nim, jego potencjał pozostał w dużej mierze niewykorzystany. A tak BTW, co do ulubionych aktorów, to zawsze w ocenie najwięcej waży subiektywizm i emocjonalne podejście i na to nie ma rady. Mój prywatny Top 7 aktorów wszech czasów:
    - Marlon Brando
    - Malcolm McDowell
    - Klaus Kinski
    - Oliver Reed
    - Christopher Walken
    - Clint Eastwood
    - Henry Silva

    OdpowiedzUsuń
  12. Ale męczysz (mnie, oczywiście):) Z nadzieją wyglądam codziennie czegoś "normalnego" (wiesz, że współczesnego:)) i nic. Zlituj się i obejrzyj coś nowszego niż z czasów prehistorycznych, plisss:)

    OdpowiedzUsuń
  13. @ Simply:
    No właśnie, Scott rozmieniał swój talent na drobne i dlatego nie zagrał w zbyt wielu filmach, który mocno wbiłyby się w pamięć. Obok "Pattona" widziałem go m.in. w takich filmach jak "Dr Strangelove", "Hindenburg", "Hardcore" i "Egzorcysta III" i po prostu go nie polubiłem, ale nie twierdzę, że jest złym aktorem, bo zasłużył na Oscara za rolę Pattona. Wayne miał charyzmę, ale potrafił też zagrać rolę dramatyczną, czasem błysnął talentem komediowym, nieźle udawał pijaka, choć w życiu raczej nie był alkoholikiem, skoro tak chętnie współpracowało z nim wielu reżyserów :) Tak więc uważam, że on tylko pozornie grał tę samą postać, bo posiadał szerszy wachlarz umiejętności aktorskich. A w Twoim Top 7 aktorów jest Clint Eastwood, który grał przeważnie jednym wyrazem twarzy i według mnie był znacznie lepszym reżyserem niż aktorem :)

    @ Klapserka:
    Wybacz ;D Ostatnio naszło mnie na stare filmy i jakoś nie mam ochoty iść do kina. No i zmartwię Cię, że kolejny mój wpis dotyczyć będzie pewnego zapomnianego starocia z gatunku peplum (o filmach tego gatunku jeszcze nie pisałem na blogu).

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie jednym, a trzema :D I to jest dopiero wyczyn, tu nie było sensu niczego z tym robic, mając taką facjatę, jak on. Zajebistośc jego minimalizmu nie ma precedensu w historii kinematografii. Od mimiki jest McDowell.
    Clint reżyser.... duże spektrum, od arcydzieł, do badziewi. Jeszcze jazzman multiinstrumentalista ( fortepian i trąbka), kompozytor nawet.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ja bym powiedział, że dwoma - w kapeluszu i bez :D

    OdpowiedzUsuń
  16. To ty ,,Złota dla Zuchwałych'' chyba nie widziałeś, tam był jeszcze w hełmie. Mówie, że z trzema i chuj!:D

    OdpowiedzUsuń
  17. No cóż, uzbroję się zatem w cierpliwość...:)

    Peplum... bez komentarza;P

    OdpowiedzUsuń